czwartek, 25 sierpnia 2016

Agnieszka Lingas-Łoniewska „Piętno Midasa” Ocena: 3/6


CO ZA DUŻO, TO NIEZDROWO
Agnieszka Lingas-Łoniewska reprezentuje rzadki w polskiej literaturze kryminalnej podgatunek kryminału romantycznego, albo raczej romansu kryminalnego. Mnie to akurat nie przeszkadza, ale rozumiem, że czytelników bardziej męskich mocno rozbudowane wątki romansowe mogą drażnić. Bez żadnych uprzedzeń dałam się więc wciągnąć w sprawnie i dynamicznie rozwijającą się akcję, chociaż informacja autorki zamieszczona na wstępie, że książka ma dwa zakończenia i czytelnik będzie sobie mógł wybrać to, które mu się bardziej spodoba, trochę mnie zaniepokoiła. Niepokój okazał się uzasadniony. To, co w „Piętnie Midasa” kuleje najbardziej – to właśnie zakończenie.
Zakończenie jest pieczątką autora, jego podpisem, przesłaniem – tak, to właśnie chciałem powiedzieć, drogi czytelniku i taki ci chciałem zostawić przekaz. Kiedy zakończenia są dwa i do tego różniące się skrajnie, przekaz autorki jest mniej więcej taki: no tak, zagmatwałam, zagmatwałam i zupełnie nie wiedziałam jak z tego wybrnąć, więc coś tam sobie na pewno wybierzecie. Jako czytelnik czuję się takim podejściem zlekceważona.
Podwójny epilog uwierałby może mniej, gdyby wcześniejszy finał był logicznie uzasadniony. A tymczasem główny bohater – czterdziestoletni płatny zabójca, wykańczający swe ofiary precyzyjnie, z zimną krwią, nagle zachowuje się, jak okularnik z dobrego liceum, który pierwszy raz w życiu się zakochał. Rozumiem, że człowiek zakochany może stracić głowę, ale zupełnie nie wierzę, że takie głupstwo mógłby popełnić opisany wcześniej facet.
W przypadku wyboru epilogu pierwszego cały wątek ze szkoleniem Anny nie ma najmniejszego uzasadnienia (przez cały czas zastanawiałam się po co on to robi, dlaczego się dekonspiruje, jak może tak zaufać nieznanej osobie?), ale przynajmniej w finale bohater nie wychodzi na idiotę. Gdy zdecydujemy się na epilog drugi, motyw wychowywania sobie następcy ma sens (chociaż wątpliwości co do jego przypadkowego wyboru pozostają), za to postępowanie Midasa w stosunku do Karoliny jest absurdalne.
Brak logiki zabija kryminały. Może lepiej, żeby Agnieszka Lingas-Łoniewska skupiła się na pisaniu romansów.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Alek Rogoziński „ Jak cię zabić, kochanie?” Ocena: 2/6

STRESZCZENIE DLA GIMBAZY 

Najczęstszym błędem w polskich powieściach kryminalnych jest brak porządnie skonstruowanej intrygi. W przypadku „Jak cię zabić, kochanie?” mamy do czynienia ze zjawiskiem nowym. Wydaje się, że autor całą swą energię twórczą włożył w zaplanowanie przemyślnej konstrukcji, zupełnie zapominając o wszelkich innych elementach, bez których przecież żadna powieść obyć się nie może. Intryga, mimo, że solidnie zaplątana też zresztą na niewiele się zdała, bo zakończenie jest do bólu przewidywalne, a o klasycznych zagraniach z literatury tego gatunku, czyli zwrotach akcji i nieustannym podrzucaniu czytelnikowi mylnych tropów, autor chyba w ogóle nie słyszał.

Najbardziej uwiera w książce to, że zabrakło w niej świeżych tematów. I nic nie pomoże ubarwienie historii zagranicznymi wątkami. Przyznajcie sami, że opowieść, w której jeden z małżonków planuje wykończyć drugiego, nie zdając sobie sprawy, że ten drugi ma w stosunku do tego pierwszego podobne zamiary, nie powala oryginalnością. Wątek z amerykańskimi (!) zakonnicami w przebraniu też wałkowany już był tyle razy, że naprawdę można go sobie było odpuścić i nie narażać czytelnika na mdłości z powodu konsumpcji tak wiele razy odgrzewanego kotleta. A motyw gangstera wymuszającego zwrot długów, najpierw przy pomocy nieudolnego pomocnika, a potem przy użyciu pistoletu jest tak oklepany, że nawet szkoda wysilać się na złośliwy komentarz.

Cała książka sprawia wrażenie niedokończonego szkicu, jakby została napisana dla gimbazy, która czyta tylko streszczenia. Oprócz pary głównych bohaterów mamy kilkanaście drugoplanowych postaci, o których nic nie wiemy, oprócz tego, że pojawiły się na drodze naszej dwójki, żeby skomplikować ich życie. O głównych bohaterach też z zasadzie nie wiemy nic. Coś takiego jak psychologia postaci jest autorowi zupełnie obca.

Ktoś może powiedzieć, że w komediach kryminalnych nie o psychologię postaci chodzi, ale o to, żeby trochę się rozerwać. Tylko, że tutaj również intencje autora rozmijają się z odczuciami czytelnika. Jeżeli źródłem dowcipu ma być wyłącznie naigrywanie się z ekstremalnej głupoty wszystkich (co do wyjątku) występujących w książce postaci, to może jednak trochę za mało, żeby się dobrze bawić? Rozumiem, że są koneserzy takiego humoru, ale mnie takie chichy bardzo szybko zaczynają nudzić.

Jeśli do tego dodamy, że wiarygodność opisanych sytuacji balansuje na poziomie zero, a znajomość realiów autor czerpie chyba z oglądania kiepskich seriali, to wniosek nasuwa się sam - książkę pana Rogozińskiego należy omijać w księgarniach szerokim łukiem.

środa, 17 sierpnia 2016

Jens Lapidus „Sztokholm delete”, Ocena: 3/6



SZWECJA ZNOWU MAFIĄ STOI
Było czytać, co inni piszą o książkach? Było. Nie trzeba by się wtedy awanturować. Dlatego czytajcie mojego bloga. Może uda się Wam uniknąć przynajmniej moich błędów ;-)
Ale wracając do rzeczy. Nie wiedziałam, że „Sztokholm delete” jest drugą częścią serii. Nie zorientowałam się prawie do końca, co, trzeba przyznać uczciwie, dobrze o książce świadczy. Ale tylko to. Porządny kryminał czyta się w jeden dzień. No, może dwa. Z tym, w wakacyjnych okolicznościach walczyłam ponad tydzień. Niby pracowicie nanizane wątki ładnie się przeplatają, ale co z tego kiedy ciągną się zdecydowanie zbyt długo, żeby się nimi przejąć. No i ile można czytać o post-jugosłowiańskiej mafii (z modnymi elementami islamskiego folkloru)? Nie mają tam w tej Szwecji innych tematów?
Najgorsze jednak jest zakończenie, które, jak to w telenoweli, niczego nie kończy, a wszystko zaczyna. Autor wyjaśnia łaskawie kilka pobocznych wątków, ale główne pozostawia nietknięte, a do tego rozpoczyna nowe. I co teraz? Mam sięgnąć po pierwszy tom i znowu czytać go przez tydzień? Mam czekać nie wiadomo jak długo na tom trzeci, aż autor wyjaśni, co chciał powiedzieć, a ja zdążę już zapomnieć o co chodziło w tomie poprzednim? Mowy nie ma. Tydzień z Jensem Lapidusem po prostu uznaję za stracony. Czytajcie recenzje, kochani. Nie tylko moje. Zyskacie dużo czasu.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Mary Chamberlain „Krawcowa z Dachau” Ocena: 5/6


GONITWA ZA MARZENIAMI
Tytuł zniechęcał mnie skutecznie. No, dajcie spokój, „Krawcowa z Dachau”?
Sięgam raz, nie, może później. Sięgam znowu, nie, następnym razem. Dopiero lektura trzech pod rząd kryminałów z gatunku „można, ale nie trzeba”, tak średnich, że zapomniałam o nich natychmiast po przeczytaniu zmobilizowała mnie do płodozmianu. No dobrze, niech już będzie ta martyrologia.
Na szczęście zanim rzeczona się pojawiła, autorce skutecznie udało się mnie omotać, wciągnąć w losy bohaterki, sprawić, że polubiłam ją ze wszystkimi zaletami (ambicja, nadzieja, wytrwałość) i wadami (naiwność, lekkomyślność, niekontrolowana pogoń za marzeniami). Kiedy więc doszło do opisu traumatycznych przeżyć wojennych, nie było rady, już wsiąkłam, musiałam brnąc dalej razem z Adą Vauhgan, żeby trzymać za nią kciuki.
Trzymałam kciuki tak długo, jak się dało. Nie, nie, niczym się nie sugerujcie. W tej książce nie ma łatwych rozwiązań, będziecie wodzeni za nos wiele razy, aż w końcu okaże  się, że wszystko co do tej pory wiedzieliście o życiu i ludziach niewiele znaczy. A kiedy już, zgrzytając zębami, z nożem, który co chwila będzie się wam otwierał w kieszeni dotrwacie do końca…
Ja potrzebowałam kilku dni, żeby dojść do siebie. Ale nie żałuję.
Daję wam solidną gwarancję, ale też ostrzegam ostrzegam, że od tej książki nie uda się wam tak łatwo uwolnić. Może nawet zostanie z wami na zawsze. Albo będzie po nocach się śnić. A co tam, niech będzie na mnie. Zaryzykujcie.