niedziela, 22 stycznia 2017

Leszek Herman „Latarnia umarłych” Ocena: 1/6



MUZA STRZELA SOBIE W STOPĘ
         Ten dylemat moralny musiał kiedyś się pojawić: czy mam prawo oceniać książkę, i to ekstremalnie źle, jeśli nie doczytałam jej do końca? Trudno, niech będę zołzą. Jako recenzent samozwańczy i niezależny udzielam sobie zgody warunkowej, a ty, drogi czytelniku, możesz mnie za to potępić albo wyrazić swoje votum separatum. Najpierw jednak spróbuj doczytać ten tekst do końca. To tylko jedna strona, nie sześćset, jak w przypadku „Latarni umarłych”.
         To książka o rozmiarach cegły gotyckiej. Napisać tyle w ciągu roku – oj, niełatwo. Jeśli Leszkowi Hermanowi się udało, to znaczy, że ma wielką łatwość w wylewaniu słów i układaniu ich w zdania. Łatwością tą napawa się tak bardzo, że zupełnie go nie obchodzi, czy to, co jemu sprawia tak wielką satysfakcję, zainteresuje również czytelnika. Nie ma też kompletnie pojęcia jak się buduje napięcie i konstruuje intrygę.
         Zobaczcie sami, jak się to rozwija. Prolog, rok 1941. Małe nadmorskie miasteczko. Najpierw poznajemy zasady łowienia dorsza na Bałtyku i zaznajamiamy się z ekipą rybaków. Potem pojawia się pan hrabia, który udaje się na przejażdżkę konną po swych włościach, zamartwiając się po drodze niedomykającym się oknem w przypałacowej wieży. Potem stary człowiek wspina się po schodach zamku, wspina się wspina i nic. Pojawia się kolejny nowy bohater i wątek – młody mężczyzna otwiera swój sklepik w rynku i rozmyśla o spotkaniu z ukochaną. Może to on odegra wreszcie jakąś rolę? Nie. Mamy nową bohaterkę: w Mariackim kościele: stara kobieta myje posadzkę i zachwyca się jak „słońce, przedzierając się przez szklane meandry, rzuca na posadzkę kościoła kolorowe refleksy”. I wszystko to po to, aby w końcu wielki podwodny wybuch pochłonął dopiero co poznaną ekipę rybaków i pozbawił okien wszystkie domy w miasteczku. Oprócz rybaków nikt nie zginął, ale okno hrabiego wypadło i zniszczyło daszek. Macie już dość?
         Nie ma tak dobrze. Jedziemy dalej. Czasy współczesne. Dwóch mało rozgarniętych tajemniczych kłusowników wędruje po bagnistym lesie. Autor roztacza przed nami wizję złowrogiego lasu, przez który biegnie linia kolejowa „a przejeżdżający czasem tędy pociąg wypełniał podmokłe łęgi złowieszczym turkotem, strasząc przemykającymi wśród drzew oczami świateł”. Kłusownicy wędrują, wędrują i wędrują, żeby w końcu odnaleźć w bagnach zwłoki.
         Przechodzimy wreszcie do rozdziału pierwszego, znów czasy współczesne, więc może w końcu coś zacznie się dziać? Chcielibyście. I znów ta sama, wielowątkowa narracja wystawiająca cierpliwość czytelnika na ogromną próbę, znana nam już z prologu.
         Na rosyjskim kutrze rybackim, który czegoś poszukuje na Bałtyku poznajemy nowego bohatera – Artioma - o rosyjskim rodowodzie.
         Następnie zapoznajemy się szczegółowo z niezwykle pasjonującą walką polskiego architekta Igora z bezdusznością organu wydającego pozwolenie na budowę i odkrywamy różnicę między sygnaturką, wieżyczką, a elementem instalacji technicznej.
         Na Bałtyku pojawia się kolejna łódź, z kolejną ekipą której oczywiście niczego się nie dowiadujemy, oprócz tego, że jest niezwykle tajemnicza.
         Macie już dość? Ja też. To nie koniec, ale oszczędzę wam dalszych opisów. Fakt, że dalej pojawia się dziennikarka, która wpada na dobrze zapowiadający się trop afery z czasów II wojny światowej niczego w narracji nie zmienia. Akcja wcale nie przyśpiesza, bo autor wysyła dziennikarkę na wycieczkę na Węgry, gdzie obowiązkowo razem z nią musimy nacieszyć się pięknem Budapesztu i delektować obiadem nad brzegiem Dunaju (po co? po co? po co?).
         Przez sto pierwszych stron powieści pojawia się czternaście (sic!) nowych wątków i jeszcze więcej bohaterów, ale tak naprawdę niczego konkretnego się nie dowiadujemy, bo przecież wszystko ma być „tajemnicze”. Tylko, że to zupełnie tak nie działa w percepcji czytelnika. To nie takie proste, że im więcej tajemnic, tym lepiej. Są granice, których Leszek Herman nie wyczuwa zupełnie.
         Tak źle napisanych książek w dzisiejszych czasach, przy wszechogarniającym selfpublishingu jest całkiem sporo, ale naprawdę dziwi, że poważne skądinąd wydawnictwo MUZA pozwoliło sobie na taką wpadkę. Autor dał się przecież poznać w poprzedniej książce. To, że pierwsza powieść autora dobrze się sprzedała, założyło chyba redaktorom klapki na oczy. A przecież już w „Sedinum” doskonale było widać, jak wielkie autor ma skłonności do wodolejstwa. Ale tam przynajmniej akcja od samego początku ruszyła z kopyta, więc dało się dobrnąć do zakończenia, zwłaszcza, że sam temat odkrywczy i niezwykle ciekawy. Czytałam „Sedinum” w czytniku, więc nie miałam świadomości, jaka to cegła. W pewnym momencie pomyślałam sobie, że chyba już czas, żeby wszystko zmierzało do zakończenia. Krótkie spojrzenie na licznik. Co? Dwadzieścia pięć procent? Wtedy, jak już się wciągnęłam - domęczyłam do końca. Teraz - nie dam rady. Dopiero na 99 stronie znalazłam pierwsze zdanie, które by mnie do tego zachęciło. Za późno.
         Jeszcze bardziej irytująca niż sama książka jest polityka wydawnictwa, kreująca autora na „mistrza powieści sensacyjnej”.  SEN-SA-CYJ-NEJ! Odnaleźliście jakiś element sensacji w tym, co powyżej streściłam? Pan Leszek Bugajski z „Wprost” napisał nawet, że Leszek Herman jest polskim Danem Brownem. Albo pan Bugajski nie przeczytał nigdy w życiu żadnej powieści Dana Browna, albo tak jak ja, nie był w stanie dokończyć „Latarni umarłych”. Dana Browna (pomijając szablonowość jego powieści) czyta się tak, że pośliniony palec już wisi w powietrzu, żeby przewrócić kartkę i dowiedzieć się, co jest na następnej stronie. Czytanie Leszka Hermana to jak podróż ze Shrekiem do Zasiedmiogórogrodu. Ciągle ma się ochotę pytać „daleko jeszcze?”
         Tak czy inaczej, nawet recenzent „Wprost” nie uczyni marnego pisarza autorem światowych bestsellerów. Ciekawe, czy teraz mu wstyd. Recenzentowi, oczywiście.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz