niedziela, 26 marca 2017

Sebastian Fitzek „Odprysk” Ocena 1/6



SEN NAĆPANEGO WARIATA
         Dopóki „Odprysk” był tylko dobrze napisaną książką „nie w moim stylu” nie zamierzałam przypisać mu żadnej oceny. Spodziewałam się thrillera, nadziałam się na science-fiction, a gatunek ten programowo omijam. No bo jak zakwalifikować teorię ze śmiertelną powagą głoszoną przez autora, że umysł ludzki jest jak twardy dysk komputera: można go zresetować (pozbawić wspomnień) i w dowolny sposób zapisać od nowa? Do tego nie mamy pewności, czy autor wierzy w przedstawioną teorię, czy wodzi nas za nos próbując sprzedać sen wariata. Im dłużej bohater krąży po mieście tym bardziej zastanawiamy się, czy sami nie ulegamy razem z nim jakiejś zbiorowej halucynacji. Podobnie jak on nie potrafimy odróżnić prawdy od fikcji i zaczynamy się zastanawiać, czy nie popadamy w obłęd. I to jest tego rodzaju manipulacja, której w literaturze zupełnie subiektywnie nie znoszę, chociaż niestety, obiektywnie muszę przyznać, że jest mistrzowsko skonstruowana.
         Subiektywne wrażenia to jednak za mało, żeby wystawić książce miażdżącą ocenę. Coś co dla mnie jest nieznośnie irytujące, dla innych przecież może okazać się całkiem ciekawe. Dotarłam jednak do zakończenia, które przy przyjętej konwencji mogło rozwinąć się w dwie strony. Albo bohater okaże się prawdziwym wariatem, co biorąc pod uwagę precyzję z jaką została napisana książka wydawało się jednak zbyt łatwym rozwiązaniem,  albo został w jakimś celu zmanipulowany. Fitzek wybrał oczywiście wariant drugi, ale rozwiązanie jakie zaproponował jest tak absurdalne, że zupełnie obiektywnie nie mogę zostawić na autorze suchej nitki.
         I teraz, uprzedzam lojalnie będzie paskudny spojler, więc jeżeli nie zniechęciłam was do tej pory do „Odprysku”, po prostu przestańcie czytać.
         Otóż, nasz bohater został wmanewrowany w cały ciąg niefortunnych zdarzeń, poczynając od przyczynienia się do rzekomej śmierci własnej żony w wypadku samochodowym,  poprzez spotkania z ludźmi, którzy wmawiają mu, że nie jest tym, za kogo się uważa, aż po udział w spektaklu na żywo - mistyfikacji, rodem z hollywoodzkiego filmu. Po co to wszystko?  Żeby doprowadzić go do obłędu i zmusić do samobójczej śmierci. Dlaczego? Bo jego wątroba potrzebna jest do przeszczepu. Komu? Jego jeszcze nie narodzonemu dziecku. Dodam, że bohater kocha swoją żonę i oczywiście też swoje nienarodzone dziecko, a wątroba jest jednym z niewielu narządów, które można przeszczepiać w kawałku i które regenerują się po przeszczepie. Nie wystarczyło poprosić tatusia, żeby oddał kawałek wątroby synkowi? Nie. Bo tatuś ma taką schorowaną wątrobę, która się nie zregeneruje, więc trzeba tatusia zabić, najlepiej tak, żeby to wyglądało na samobójstwo.
         No wyobraźcie sobie panowie: macie uwielbianą żonę, która was też kocha i spodziewa się waszego wspólnego ukochanego dziecka. Żona dowiaduje się, że dziecko ma wadę genetyczną i nie mówi wam o tym, tylko pozoruje własną śmierć i to tak, żeby wyglądało , że to wy ją zabiliście. Potem funduje wam wędrówkę po piekle, wmawia, że jesteście wariatem, żeby zmusić was do samobójstwa (zakładając, oczywiście, że bez wątpienia je popełnicie), po to, żeby wasze organy posłużyły dziecku.
         Spróbujcie sobie wyobrazić, drogie panie: spodziewacie się dziecka, którego ojcem jest wasz ukochany mąż. Dziecko uratować może tylko przeszczep wątroby od spokrewnionego dawcy. Nie dzielicie się tą wiadomością z ukochanym mężem, tylko od razu postanawiacie go wykończyć. Przy pomocy tatusia wprowadzacie męża w poczucie winy utwierdzając w przekonaniu, że was zabił, a potem wypuszczacie go na miasto, pokazując mu się od czasu do czasu jako duch i w ten sposób próbujecie doprowadzić go do obłędu. I to wszystko jest tak idealne zgrane w czasie, że poród ma miejsce dokładnie w tym momencie, kiedy wasz ogłupiały mąż decyduje się odebrać sobie życie.
            Uff!!! Wystarczy. Czujecie, mam nadzieję, te opary absurdu? Ktoś tu na pewno jest wariatem. Jeśli wykluczycie wariant, że czytelnik, pozostanie tylko jedna opcja…

niedziela, 12 marca 2017

Tomasz Sekielski „Zapach suszy” Ocena: 3/6



ZUPA Z TRUFLI
         W tej książce bardzo szybko coś mi zaczęło nie grać. Mocno się zaczyna, dobrze się czyta, bo autor potrafi budować napięcie, kilka równolegle prowadzonych wątków zapowiada się ciekawie… No właśnie, aż za bardzo ciekawie i to jest chyba największy zarzut, oprócz, jak zwykle zakończenia, ale o tym potem.
         Jak nudno – narzekam – powiecie, jak ciekawie – też niedobrze? Tu nawet nie chodzi o to, że autor włożył za dużo grzybków w barszcz, bo tych kilka tematów jest całkiem do ogarnięcia, problem w tym, że w tej zupie znalazły się same trufle. Zupa z trufli? Rozrzutność czy próba zaimponowania smakoszowi?
         Sekielski włożył do tej powieści chyba wszystkie najmodniejsze i najbardziej gorące tematy dzisiejszych dni. Czego my tu nie mamy? Zamach terrorystyczny w centrum Warszawy, Ukrainka porwana do burdelu w Polsce i jej brat, były żołnierz ukraińskich służb specjalnych, który rusza jej na ratunek, tuszowanie afery pedofilskiej w Kościele i jakby tego było mało dodatkowo współpraca kleru z dawną bezpieką. Do tego jeszcze afery na najwyższych szczytach władzy i korupcyjne powiązania tej władzy z wielkim biznesem, okraszone tak wykwintnym biesiadowaniem, że osławione ośmiorniczki, to przy tym posiłek z baru mlecznego.  We wszystko zamieszani są oczywiście i prezydent, i premier.
         Sekielski tworzy w gatunku „political fiction”, więc słowo „fiction” trochę go usprawiedliwia, dlatego mój żal, że nie zauważa pewnych istotnych zmian na naszej scenie politycznej jest żalem osobistym, i nie można go traktować w kategorii zarzutów recenzenckich. Autor wzoruje bohaterów na postaciach poprzedniej rządzącej ekipy, mając zapewne nadzieję, że stan obecny jest chwilowy i jego książka szybko znowu będzie aktualna.
         Nie wszystkie jednak prowadzone wątki spotykają się w zakończeniu, i to już jest zarzut nieosobisty. Ostatnie trzy rozdziały sprawiają wrażenie, jakby pisane były na kolanie, bo autor szybko musi biec do innej roboty, więc starą załatwia po łebkach, w kilku zdaniach, jak, nie przymierzając scenarzyści serialu „Belle Epoque” (patrz: post z 16 lutego). O ile wyjaśnienie zamachu jest zupełnie czytelne (choć niedopowiedzenie losów zamachowców budzi duży niedosyt), motywy zemsty na biskupie zostały wyjaśnione, aferę polityczną można od biedy odpuścić, to jednak kluczowa scena zamieszczona w epilogu nie powinna pozostać otwarta. Jeżeli nawet domyślamy się kto i dlaczego, a nie wiemy jak to zrobił, do tego jeszcze wykonanie zadania jest praktycznie niemożliwe, to takie zakończenie nie ma sensu i dowodzi, że zostało nieprzemyślane. Autor sam też chyba nie wiedział, jakim cudem to mogło się wydarzyć, bo po tym, co przeczytałam raczej trudno mi dać wiarę, że wierzy w cuda. A może jednak? Może o sprawiedliwość losu chodziło? Zawsze lepiej wykpić się naiwnością niż być posądzonym o braki warsztatowe.

czwartek, 9 marca 2017

„Belle Epoque” Odcinki II-IV Ocena: 2/6



TVN CELUJE W GIMBAZĘ
         Obiecałam, że napiszę jeszcze o „Belle Epoque”, jeśli się zawiodę, no to nie mam wyjścia.
         Trzy kolejne odcinki i niestety, im dalej tym gorzej.
        Historyczny kostium i klimat spowszedniał, a więcej już nie ma się czym zachwycać. Intrygi schematyczne, bez suspensu, bohaterowie coraz bardziej nudni i przewidywalni. Autorzy scenariusza nie zadali sobie najmniejszego trudu, by język postaci choć trochę przypomniał ten z początków XX wieku. Gdyby scenarzystom chciało się poczytać Reymonta albo chociaż Prusa, może by wiedzieli, że w tamtych czasach do lokaja czy chłopa komisarz policji – wysoki urzędnik państwowy - nigdy nie zwróciłby się „czy zechciałby mi pan powiedzieć?” Ocena za dokumentację językową – zero.
         Magdalenie Cieleckiej pozwolono wreszcie trochę dłużej pobyć na ekranie. Pobyć, bo biorąc pod uwagę drętwe kwestie, które musi wypowiadać, trudno nazwać jej obecność w tym serialu aktorską grą.
         Recenzenci znęcali się nad muzyką w tym serialu, że pasuje jak kwiatek do kożucha, z czym się zgadzam. Ale, okazuje się, nie wszyscy mają podobne zdanie. Moja młoda sąsiadka – gimnazjalistka przyznała się, że obejrzała jeden odcinek serialu. Na pytanie – co jej się najbardziej podobało? – odpowiedziała – muzyka. TVN celuje w gimbazę? Chyba jednak nie do końca trafia. Młoda sąsiadka – wielbicielka Benedicta wcielającego się w Sherlocka stwierdziła również, że gdyby akcja tego serialu rozgrywała się w dzisiejszych czasach, to w ogóle nie dałoby się go oglądać. A ramotek to ona bardzo nie lubi. I skończyło się na jednym odcinku.
         Ja też na tym kończę moje spotkania z piękną epoką. Szkoda.

niedziela, 5 marca 2017

Katarzyna Berenika Miszczuk „Pustułka” Ocena: 2/6



KONESERZY KRYMINAŁÓW SĄ WSZĘDZIE
         O „Pustułce” nie chciało mi się pisać – to książka przeciętna, ze wskazaniem na słaba. Sprowokowała mnie autorka i to ostatnim zdaniem zawartym w podziękowaniach. Podziękowania to w ogóle jakaś szerząca się ostatnio maniera, którą ciężko mi zrozumieć. Pisarze zamieszczają długie jak sznurowadła w Martensach listy osób, „bez których książka by nie powstała”, tak jakby samodzielnie nie byli w stanie sklecić nawet kilku zdań. Katarzyna Miszczuk po złożeniu wyrazów wdzięczności koleżance, redaktorowi, mężowi i teściowej na koniec podziękowała również mamusi – koneserce kryminałów, wyrażając nadzieję, że książka spełni jej oczekiwania i z dumą postawi ją na półce obok ulubionych autorów. Na miejscu mamusi miałabym poważny dylemat. Oczywiście, byłabym dumna, że mojej córce udało się wydać książkę, ale koneserką kryminałów będąc, czy postawiłabym ją z czystym sumieniem na półce obok Agaty Christie? Odpowiedź brzmi – tak, nie zrobiłabym przecież przykrości córce – ale sumienie gryzłoby mnie tak długo, aż w końcu by zjadło. I po co było narażać na takie katusze własną matkę?
         „Pustułka” obiecuje dużo więcej niż daje. Dziesięć osób, plus minus, uwięzionych na maleńkiej wyspie. Co chwila ktoś nowy zostaje zamordowany. Skądś znajome, prawda? Katarzyna Berenika Miszczuk nie potrafi jednak bawić się konwencją, przez co jej powieść trudno uznać za parafrazę „Dziesięciu małych Murzynków” (pozwólcie, że będę używać pierwotnego tytułu, z czasów gdy poprawność polityczna nie ograniczała jeszcze swobody twórczej artystów). W tym wypadku inspiracja przekroczyła dopuszczalne normy i mamy do czynienia z kiepską kopią. Joe Alex w "Zmąconym spokoju Pani Labiryntu" jednak zrobił to lepiej.
         Autorka, mając tak dobry punkt wyjścia, nie potrafi stworzyć atmosfery zagrożenia. Wszystkie postaci są tak jednowymiarowe, demonicznie złe i budzące wstręt paskudnością charakterów, że ich losy kompletnie nas nie obchodzą. A niech sobie umierają, świat nic na tym nie straci. Zakończenie… no niby ujdzie, można przyjąć, że wszyscy tak bardzo zacierali ślady, że policja zadowoli się najłatwiejszym rozwiązaniem. Jednak trudno mi uwierzyć, że śmierć pierwszej osoby mogła zostać zaplanowana. Dopiero przecież na wyspie wszyscy dowiedzieli się, że dziewczyna jest w ciąży. Gdyby nie była – nie istniał żaden powód, żeby ją mordować. Szkoda, że „koneserka kryminałów” tego nie podpowiedziała.
         „Pustułka” to debiut autorki; zaskoczona odkryłam, że od tego czasu napisała już kilka książek. Ta pierwsza jednak, do lektury kolejnych niespecjalnie mnie zachęciła.