niedziela, 4 maja 2025

Izrael Jozue Singer „Josie Kałb” Ocena: 3/6


DLACZEGO?

Nie mam wątpliwości, że Singer opisuje świat chasydów w sposób do bólu prawdziwy (akcja toczy się pod koniec dziewiętnastego wieku na terenach zaboru rosyjskiego i austriackiego), jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że czytam opowieści jak z tolkienowskiego Śródziemia. Tak bardzo ten świat jest „egzotyczny”, tak bardzo inny, a przecież nie znajdował się gdzieś za siedmioma górami, tylko wręcz za miedzą. Problem w tym, że ten świat prawie nie mieszał się z naszym światem i już nigdy nie będzie miał szans do niego przeniknąć. Będzie atrakcyjny przez inność, ale jednak zawsze obcy.

Przyznam otwarcie, że moja wiedza na temat żydowskich ruchów religijnych o charakterze mistycznym była do tej pory bardzo skromna. Lektura Singera na wiele rzeczy otworzyła mi oczy, ale też uświadomiła mi, że aby zrozumieć ten świat potrzeba znacznie większego wysiłku i zaangażowania niż lektura powieści.

Mój problem z tą książką polega na tym, że chociaż zachwycam się językiem i stylem, że choć z przejęciem zagłębiam się w opisy obyczajów tego odmiennego świata, mimo, że z ciekawością śledzę losy bohaterów, to nie odczytuję jej przesłania. Postanowiłam sprawdzić czy to tylko mój problem, może inni recenzenci wpadli na to, co autor chciał powiedzieć. No niestety. Nikt nie pomógł mi znaleźć odpowiedzi na pytanie „dlaczego”? Dlaczego bohater w ostatniej części zrobił to co zrobił (żeby nie zdradzać zbyt wiele)? Z miłości? No przecież nie. Z poczucia obowiązku? No może. Bo szukał schronienia? Nie, to za łatwe. Z poczucia winy? Najchętniej wybrałabym chęć zemsty, ale tego też nie widzę. Bohater jest tak bierny, że już bardziej nie można i ta bierność wręcz irytuje. Chciałabym go zrozumieć, a nie mogę.

Zdaję sobie sprawę, że moje wątpliwości biorą się prawdopodobnie z braku odpowiedniej wiedzy. Podejrzewam, że każdy chasydzki rabin potrafiłby przekonująco wyjaśnić motywacje Josiego. Człowiek wychowany w kulturze europejskiej czuje się jednak w tym świecie bezradny. Jest przygotowany na pewien schemat ludzkich zachowań, a nieustannie zostaje zaskakiwany. Do pewnego stopnia jest to nawet ciekawe. Po pierwszej części, która jest czymś na podobieństwo romansu, gdy wydaje się, że historia będzie się rozwijać w oczywisty sposób, następuje zwrot akcji, który prowadzi fabułę na zupełnie inne tory. Kolejny, nieprzewidywalny zwrot akcji znów stawia wszystko na głowie. Po takiej huśtawce należałoby się spodziewać jakiegoś arystotelesowskiego zakończenia ("każda opowieść ma początek, środek i koniec"), ale, o co przecież nie można autora obwiniać, to nie te kręgi kulturowe.

Chyba czas wreszcie przetestować drugiego z braci Singerów. Może on odpowie na moje pytania.

środa, 16 kwietnia 2025

Ranpo Edogawa „Demon z samotnej wyspy” Ocena: 5/6

LUDZIE LUDZIOM ZGOTOWALI TEN LOS*

Niesamowita historia!

Kiedy przeczytałam, że akcja tej powieści rozgrywa się w Japonii w 1925 roku od razu postanowiłam się dowiedzieć, czy to współczesna stylizacja czy oryginał z epoki. Język i styl był zupełnie nieodbiegający od dzisiejszych standardów. Okazało się, że to zasługa świetnego tłumaczenia Andrzeja Świrkowskiego, który dodatkowo opatrzył tekst z początków dwudziestego wieku przypisami, a do tego napisał wyczerpujące posłowie, wprowadzające w japońskie realia tamtych czasów.

Chociaż nowoczesny język i styl mógłby wprowadzić w błąd współczesnego czytelnika, to jednak konstrukcja powieści jest wyraźnie niedzisiejsza. Autor stosuje narrację w pierwszej osobie, a narrator jest wszechwiedzący. I to się sprawdza, ponieważ historia opowiadana jest po latach, kiedy narrator już wie, jak się skończyła. Nikt dzisiaj nie używa w kryminałach takiej conradowskiej formy narracji, ani też nie wprowadza zagadek zamkniętego pokoju, które dawno wyszły z mody.

Staromodna jest również metoda budowania napięcia. Ranpo używa charakterystycznej dla przełomu XIX i XX wieku metody „gdybym to ja wiedział”. Ale, o dziwo, to wciąż działa.

Wydało mi się również ryzykowne zdradzenie personaliów dwóch zamordowanych osób już na samym początku - dzisiejszym autorom bardziej zależy, aby zaskakiwać czytelnika – ale znów, ku mojemu zaskoczeniu, zupełnie to nie przeszkadzało.

Te wszystkie wątpliwości okazały się niepotrzebne, ponieważ, jak napisałam w pierwszym zdaniu – sama historia jest niesamowita.

To jest opowieść dla ludzi o mocnych nerwach. Napisana została w czasach, kiedy w napisach końcowych filmów nie pojawiały się informacje, że w trakcie realizacji filmu nie ucierpiało żadne zwierzę. Cierpią więc zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie, którym inni ludzie zgotowali ten los. Autor nie epatuje jednak naturalistycznymi opisami, ponieważ wie, że prawdziwe zło tkwi we wnętrzu człowieka.

Ciężko zdradzić więcej z fabuły, żeby nie zepsuć przyjemności z lektury. Zapewnić mogę, że jeśli lubicie wkraczać na nowe literackie lądy, to kontakt z Japonią z początków dwudziestego wieku przyniesie wam wiele satysfakcji. Jeszcze bardziej ciekawe będzie porównywanie realiów tamtych czasów z dzisiejszymi. Jednym z głównych bohaterów jest na przykład homoseksualista. Jak się dowiedziałam z posłowia tłumacza, miłość męsko-męska była w tamtych czasach w Japonii akceptowana, chociaż rzecz jasna, tak jak dzisiaj, nie przez wszystkich.

To historia z gatunku tych, które lubię najbardziej: ciekawa fabuła jest pretekstem do zdobywania wiedzy, którą wchłaniamy przy okazji i zupełnie bezboleśnie. Dlaczego dziś nie pisze się takich książek? Pytanie, oczywiście, retoryczne.

*motto z książki „Medaliony” Zofii Nałkowskiej

poniedziałek, 10 marca 2025

Ben Mezrich „Bogowie bitcoina” Ocena: 3/6

SPÓŹNIONE INWESTYCJE

Postanowiłam wreszcie się dowiedzieć, o co chodzi z tym bitcoinem. Za późno. Miliony dolarów przeszły mi koło nosa. Nie mnie jednej, i to jest jakieś pocieszenie.

Jeżeli poszukujecie rzetelnej wiedzy o kryptowalutach, to ta książka nie jest dla was. Jeśli jednak dopiero zaczynacie zgłębiać ten temat, podstawowe informacje podane w przystępnej formie powinny wam wystarczyć.

Bitcoin to pierwsza zupełnie wirtualna waluta, której idea polega na tym, że jest kompletnie niezależna od banków, rządów, podatków, itp. Można ją nabyć lub „wykopać” całkowicie anonimowo. Jej idee zawarł niejaki Satoshi Nakamoto w 2009r., w opublikowanym manifeście. Piszę „niejaki”, ponieważ tożsamość twórcy bitcoina pozostaje tajemnicą do dziś. Nie wiadomo nawet czy jest to jeden, wyjątkowo zdolny człowiek czy grupa ludzi.

Kopanie bitcoina polega na tym, że trzeba zainstalować na komputerze aplikację, wykonującą skomplikowane obliczenia, które służą do budowania bloków, a z nich łańcuchów, zaś wszystko to ma za zadanie chronić sieć bitcoina (w blokach gromadzone są informacje o transakcjach dokonanych za pomocą bitcoina w danej jednostce czasu). W nagrodę właściciel komputera otrzymuje (wykopuje) monety, które odkładają się na jego koncie (w dużym uproszczeniu).

Gdybyście chcieli samodzielnie zacząć kopać, to muszę was rozczarować. Na domowym komputerze wykopanie jednej monety zajęłoby całe lata i pożarło niewyobrażalnie duże ilości prądu, a komputer i tak przegrzałby wam się wcześniej, niż wykopalibyście choć ułamek bitcoina. Ale jeżeli kupicie komputer za kilkadziesiąt tysięcy dolarów, z odpowiednim urządzeniem chłodzącym, i dostarczycie mu prądu za kolejne kilkadziesiąt tysięcy dolarów, być może wyjdziecie na swoje. Ale nie z polskimi cenami prądu. W Chinach jest taniej.

Ta książka jest jednak nie tyle o bitcoinie, co o ludziach, którzy przyczynili się do jego sukcesu. To fabularyzowana opowieść o braciach bliźniakach Cameronie i Tylerze Winklevoss, znanych kiedyś głównie z tego, że zostali wyrolowani przez Marka Zuckerberga. Ponieważ sami nie byli informatykami, przyszli do niego z pomysłem na stworzenie sieci społecznościowej i zamówili oprogramowanie do strony, która miała tą siecią zarządzać. Następnego dnia Zuckerberg zarejestrował domenę thefacebook kropka com i założył własną sieć opartą na pomyśle bliźniaków. Prawnikom braci udało się uzyskać dla nich odszkodowanie w wysokości 65 milionów dolarów, a chłopcy mieli na tyle rozumu w głowach, żeby większość tej sumy wziąć nie w gotówce, tylko w udziałach. I tak ich fortuna wzrosła kilkakrotnie.

Szukając biznesu, w który mogliby zainwestować swoje miliony, odkryli bitcoina. Nie mieli co robić z pieniędzmi, więc zaryzykowali i w odpowiednim momencie weszli w ten interes. Tak z milionów zrobiły się miliardy. I o tym jest ta książka.

Gdybyście chcieli powtórzyć ten manewr, to uprzejmie donoszę, że dziś ten numer nie przejdzie. Bliźniacy Winklevoss kupowali bitcoina, kiedy kosztował on mniej niż dolara, dziś na jedną monetę trzeba wydać ponad sto tysięcy dolarów!

Tego już nie ma w książce, ale przeprowadziłam dalsze śledztwo.

Obecnie istnieje ponad dziesięć tysięcy kryptowalut, bo każdy może wprowadzić własną na rynek. Jest ponad dwieście giełd, na których można nimi handlować.

Ja nie zainwestuję w kryptowaluty nawet, gdyby mnie było na to stać. Równie dobrze mogłabym zagrać w ruletkę, albo kupić akcje banku Lehman Brothers tuż przed wrześniem 2008 roku. Ale, jeśli macie żyłkę hazardzisty – proszę bardzo.

poniedziałek, 24 lutego 2025

Anna Potyra „Potwory” Ocena: 4-/6

POPRAWNOŚĆ PERFEKCJONISTY

Ta książka jest jak praca domowa prymusa, któremu bardzo zależało, żeby dobrze wypaść.

Rzadko ostatnio pozwalam sobie na ryzyko poznawania nowych polskich autorów, bo ci, o których robi się głośno, im bardziej stają się popularni, tym szybciej obniżają loty, a ci, o których nic nie słychać, a powinno być, są coraz trudniejsi do namierzenia.

Anna Potyra została mi polecona, ale ponieważ ostatnio stosuję zasadę ograniczonego zaufania, podeszłam do pisarki bez większych oczekiwań, ale też bez uprzedzeń. Rozczarowania nie było.

Potyra jest perfekcjonistką. Pisze bardzo poprawnym językiem, realia, które odtwarza są dobrze zdokumentowane, nie robi błędów rzeczowych, czuję, że autorka wie o czym pisze.

Pisarka bardzo precyzyjnie prowadzi dwuwątkową narrację, a oba wątki, mimo że początkowo wydają się odrębne, bardzo ładnie się uzupełniają. Jeden z nich dotyczy pedofilii, i chociaż mam przesyt tym tematem, widząc jak solidnie autorka potraktowała tę sprawę, nie marudzę.

Intryga jest również dobrze zapętlona. Widać, że nie została wymyślona na kolanie, bo terminy gonią i trzeba wymyślić zakończenie.

Mam tylko pewien problem z postaciami detektywów. Jest ich trójka i wszyscy są bardzo poprawni. Aż za bardzo. Nie da się ich nie lubić, ale emocji większych nie budzą.

Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to dwóch rzeczy, jednej drobnej, drugiej istotniejszej. Nie wiem po co morderca podał ofierze środek obezwładniający (autorka nie wyjaśnia, jak to się odbyło), ale na to mogę przymknąć oko. Nie do końca przemawia do mnie jednak sposób działania przestępcy. O ile motyw zemsty dokonanej pośrednio, cudzymi rękami jest bardzo przekonujący, to samo wykonanie już niekoniecznie. Wykorzystanie pomocnika w tak niecny sposób (żeby nie spoilerować), nie mieści się w ramach psychologicznych tej postaci. No chyba, że jest to regularny psychol, ale to nie ten przypadek. Nie zabija się wujka po to, żeby ciocia miała wyższą rentę. Raczej. Tak w uproszczeniu. No chyba, że ktoś ma w głowie coś nie tak.

Ale to tylko moje nałogowe czepialstwo. Pomysł dobry, tylko coś nie do końca z nim zaskoczyło. I tak przeczytam jeszcze jakąś książkę Anny Potyry, bo naprawdę ze świecą szukać drugiego takiego autora, który traktuje poważnie swojego czytelnika.

Już po przeczytaniu książki odkryłam, że zaczęłam od drugiego tomu serii, a nawet tego nie zauważyłam. Dla mnie to duża zaleta.