DZIUNIA NA GRENLANDII
Myślałam, że będzie gorzej.
Spodziewałam się głupoty na
poziomie Rowu Mariańskiego, a skończyło się na Morzu Martwym.
Rozdawałam
ostatnio autorom i wydawcom pały z zachowania („Chłód” Macdonalda, „Wielka księga opowieści kryminalnych”), ale tym razem pała należy się za całokształt. „Rodzina
Monet” pod żadnym względem nie zasługuje, aby by przyznać jej ocenę dopuszczającą.
Fabuła durnowata:
po śmierci matki i babki piętnastoletnia uboga Angielka Hailie trafia do ociekającej
bogactwem rezydencji w Stanach, gdzie zamieszkuje z pięcioma braćmi –
mafiozami, którzy posyłają ją do ekskluzywnej szkoły i próbują nauczyć życia. Motyw
Kopciuszka mógłby zadziałać, gdyby autorka miała choć blade pojęcie o opisywanych
realiach: mafii, bogactwie i życiu na amerykańskiej prowincji, a nie tylko
fałszywe wyobrażenia zaczerpnięte z seriali klasy „C”. Równie dobrze akcja
mogłaby się rozgrywać na Grenlandii, nie byłoby widać różnicy.
Dramaturgia
leży. Zapomnijcie o punktach zwrotnych, kulminacjach czy związkach przyczynowo -
skutkowych. Akcja jest niemiłosiernie rozwleczona, równie dobrze moglibyście
czytać tę książkę od końca.
Dialogi
drewniane i o niczym. Dziesiątki słów i nic z tego nie wynika. Przykład:
„- Co
robisz? Czemu stoimy? (…)
- O co
chodzi?
- O co
tobie chodzi?
- To ty
powiedziałaś, że nie chcę… nie chcemy z tobą rozmawiać. Dlaczego tak
powiedziałaś?
- Nie
powiedziałam, że wy nie chcecie, tylko że Jason chciał...
- Przestań
filozofować, co? (…) Dobrze cię słyszałem.”
I takie zapychacze przez cały
czas, okraszane od czasu do czasu przekleństwami i wulgaryzmami, żeby grzeczne dziewczątka
z wypiekami na twarzy spróbowały owocu zakazanego.
Bohaterów nie ma. No niby są
jakieś postacie, ale zupełnie przezroczyste. Jest pięciu braci, ale wszyscy,
jak jeden mąż – tacy sami. Różnią się tylko wiekiem i tym, że jednego z nich
główna bohaterka bardziej lubi. Jej postać, na tle innych, nijakich i sztampowych
rzeczywiście się wyróżnia. Bezbrzeżną głupotą.
To jest książka dla osób, które
potrafią czytać po polskiemu. Ja straciłam tę umiejętność po ukończeniu
szkoły podstawowej. Liczba błędów językowych, stylistycznych, logicznych i
rzeczowych poraża jak seria z kałasznikowa. Próbka:
„Cała zdrętwiałam, ale
odwróciłam się natychmiast [skoro cała zdrętwiała, to jak mogła się
odwrócić?] i moje otwarte szeroko oczy spoczęły na twarzy Dylana [wyjęła
sobie oczy i położyła na twarzy Dylana czy może chodzi o wieczny odpoczynek?]. Jego
usta wykrzywiały się w kpiarskim uśmieszku, ale wciąż promieniowała od niego
mroczna aura [czy wykrzywione usta wykluczają promieniowanie mrocznej aury,
a jeśli tak, to dlaczego?] (…) Pomijając już nawet jego imponującą
muskulaturę, z powodzeniem udało mu się również mnie zawstydzić swoim wysokim
wzrostem [jeśli wysoki wzrost potrafi zawstydzić, to dlaczego naga klata
już nie?] tak, że zupełnie zapomniałam o tym, że przecież nie zrobiłam nic
złego [jeśli zupełnie zapomniała, to skąd wie, że nie zrobiła nic złego?].”
Próbowałam tłumaczyć na polski,
co autorka chciała powiedzieć, lecz nie dałam rady. Ale przecież wiedziałam na
co się piszę, zacisnęłam więc zęby, wyłączyłam tryb czytania ze zrozumieniem i
fotografowałam strony na szybko. W końcu, nie sięgnęłam po tę książkę po to,
żeby ją kontemplować, tylko aby się dowiedzieć, na czym polega jej fenomen.
Wyjaśnienie okazało się banalne.
Bohaterką i narratorką tej opowieści
jest piętnastolatka, rozmemłana dziunia, która mentalnie jest na poziomie mało
rozgarniętej dziesięciolatki. I to dla takiego odbiorcy, wyłącznie płci
żeńskiej, „Rodzina Monet” jest przeznaczona. Rzuciły się więc na nią tłumy
nierozgarniętych dziewczynek (a takich jest dużo więcej niż rozgarniętych), które
wreszcie mogą się utożsamić z bohaterką. Pamiętacie książki Bahdaja,
Ożogowskiej czy Nienackiego? Jacy tam byli inteligentni spryciarze! Jak
świetnie sobie radził Poldek z „Podróży za jeden uśmiech” i nawet lalusiowaty
Duduś Fąferski przeszedł przemianę. Jaka to musiała być mordęga dla
nierozgarniętych dziewczynek – czytać książki o bohaterach, którym nigdy się
nie dorówna. A tu Hailie zachowuje się tak bezsensownie, że taka
dziesięciolatka myśli sobie: „jeśli ona ma piętnaście lat i tak samo się
zachowuje jak ja, to może ja nie jestem taka głupia”. Grunt to dowartościować
czytelniczkę.
Niektórzy
recenzenci zwracają uwagę, że „Rodzina Monet” gloryfikuje przemoc, bo bracia
stresują główną bohaterkę, zmuszając do przestrzegania całej listy zakazów i
nakazów. Nie widzę w tym niczego nagannego. Pięciu braci - to archetyp
troskliwego ojca, który mając świadomość jak bezdennie głupia jest jego córka, chce
ją uchronić przed popełnianiem błędów. Taki jest bowiem tryb myślenia
piętnastolatki (!): Ojej, nie pozwolili mi, a ja ich oszukałam i poszłam z nim do kina, a on
nie oglądał filmu, tylko mnie obmacywał i włożył język do buzi; myślałam, że to miłość, ale on to samo
zrobił koleżance i jeszcze jej zrobił dziurkę w cipce. Skoro więc córka łamie
zakazy, należy ją ukarać. Kiedyś taki ojciec wbijał rozum do głowy przy pomocy
pasa, w dzisiejszych czasach trzeba się bardziej gimnastykować, zwłaszcza jeśli
się jest ojcem w pięciu osobach.
I tylko jednego nie łapię. O ile rozumiem popularność tej książki wśród
małolatów, to jednak zachwycają się nią również dorosłe osoby. Czy potraficie mi
wyjaśnić dlaczego???