MAGICZNA STRONA 296 I PÓŁ
Kiedy zasnęłam nad tą książką po raz trzeci,
przyszedł czas, aby podjąć radykalną decyzję. To nic, że to Sapkowski. To nic,
że jego fani mnie zjedzą. Własne zdrowie psychiczne ważniejsze. Jeśli dotrwam
do połowy książki (magiczna strona 296 i pół) i nadal nie dowiem się, po co
autor mi tę historię opowiada, i nie będę miała ochoty dowiedzieć się – co
dalej? – powiem: pas. Jak myślicie, co zrobiłam?
Co mnie w „Narrenturm” zirytowało najbardziej? Nic
na to nie poradzę, ale lubię czytać ze zrozumieniem. Jeżeli dostaję cały
akapit, z którego nie dociera do mnie NIC, nabieram przekonania, że autor mnie,
czytelnika ma głęboko w… sami wiecie gdzie. Zastanawiam się, czym się narazili
autorowi jego fani, że aż tak bardzo postanowił ich przeczołgać.
Nie wiesz, co to beginaż, wagant, szarszun,
wańtuch, gędźba, armiger? To twój problem. Wystarczy, że autor wie. Nie
zdobyłeś klasycznego wykształcenia i nie znasz łaciny? To powinieneś wpaść w
kompleksy. A ja właśnie dlatego przedkładam powieści, nad rozprawy naukowe,
żeby nie wpadać w kompleksy, że czegoś nie wiem, tylko żeby przy okazji czegoś
się nauczyć. I bardzo lubię zagadki, ale wtedy, gdy dostaję szansę na ich
rozwiązanie.
I tylko nie próbujcie mi wmówić, drodzy fani, że
czytając „Narrenturm” wszystko zrozumieliście, albo że uwielbiacie czytać
książki przygodowe z wyszukiwarką Google w dłoni (jeśli ktoś czytał tę powieść wtedy,
gdy się ukazała, w 2002 roku, to musiał mieć pod ręką „Wielki słownik języka polskiego”,
„Słownik wyrazów obcych” i „Słownik łacińsko-polski”). Założę się o skrzynkę
pilznera, że większość entuzjastów wszystkie te popisy erudycji autora omijała
wzrokiem. Jak więc możecie twierdzić, że coś jest dobre, skoro nie
zrozumieliście wszystkiego? Zrozumieliście? A to przepraszam. Nie trzeba
rozumieć wszystkiego – powiecie? Zgodzę się, tylko po co zatem wkładać do
książki treści, które i tak znakomita większość zignoruje?
Ja jednak jestem dociekliwym czytelnikiem. Czytam na
przykład coś takiego:
„Przykładem choćby Marcabru,
którego, pomimo nachalnych sugestii zdecydowanie nic nie łączyło z Eleonorą
Akwitańską. Wyolbrzymione są też, moim zdaniem, romanse Bernarta de Ventadorn z
panią Alaiz de Montpellier i Raula de Coucy z panią Gabrielą de Fayel. Wątpliwości
budzi też Tybald z Szampanii, gdy przechwala się względami Blanki
Kastylijskiej. A także Arnold de Mareil, według własnych słów kochanek Adalazji
z Beziers faworyty króla Aragonii.”
Czytam, analizuję i próbuję dociec, do czego to
było potrzebne. Nie znajduję odpowiedzi. Czy tylko mnie te nazwiska nic nie
mówią? Czy tylko ja gubię się w ich natłoku? W książce pojawiają się setki
postaci, setki nowych nazwisk, i w związku z tym nie zwracamy uwagi na nikogo. W
głowie zostaje pustka. Co z tego, że mamy również postaci łatwo rozpoznawalne,
jak Zawisza Czarny, Jan Gutenberg czy nawet biskup Konrad, skoro są tylko
ozdobnikami, nie mającymi żadnego wpływu na akcję powieści. Ot, popierdzą
trochę (to wcale nie moja metafora, to słowa autora; rycerza Zawiszę
zapamiętujemy głównie dlatego, że ma gastryczne kłopoty) i jadą dalej.
Chylę czoła przed autorem za rzetelną dokumentację
czasów, obyczajów, postaci i miejsc, które opisuje, ale nie mogę mu wybaczyć,
że przyjemność z czerpania wiedzy o tamtych czasach zachował dla siebie i nie
podzielił się nią taki sposób, aby była pożyteczna dla czytelnika.
„Narrenturm” nie przemówiło do mnie jeszcze z kilku
powodów. Kompletnie nie kupuję występującego na kartach powieści fantastycznego
świata. Gdyby realia historyczne nie zostały oddane z tak drobiazgową,
fotograficzną wręcz dokładnością, gdyby to było jakieś Śródziemie albo
Westeros, wtedy uwierzyłabym w pomurniki i wilkełaki bez wahania. Ale
straszydła, bajkowe wiedźmy i czarodzieje na Dolnym Śląsku, w latach dwudziestych
XV wieku? Po co mi one, skoro realia historyczne są jeszcze bardziej
przerażające i krwawe. Spokojnie można było się skupić na prawdziwych
polowaniach na urojone czarownice.
Dramaturgia w tej powieści nie istnieje. Po
napisaniu kilku książek Sapkowski zapomniał, że istnieją takie środki budowania
napięcia, jak zwroty akcji, kulminacje, cliffhangery. Fabuła jest prosta jak
budowa cepa: Reynevan ucieka, ścigają go, ucieka, ścigają go, ucieka.
Zupełnie mnie nie też przekonuje postać głównego
bohatera. Reynevan von Bielau nic mnie nie obchodzi. Na początku wydaje się
tylko naiwny i nijaki, ale dość szybko okazuje się, że jest również durnowaty.
Jego o wiele barwniejsi towarzysze podróży, tym bardziej podkreślają mizerotę
głównego bohatera. Mam chyba jakiś uraz, bo nie bawią mnie opowieści o
durniach.
W „Narrenturm” broni się jedynie sapkowskie poczucie humoru. I to
ratuje tę książkę przed pałą. Zabawne sceny giną jednak w zalewie zupełnie
niepotrzebnych słów.