piątek, 4 października 2019

Małgorzata Oliwia Sobczak „Kolory zła. Czerwień.” Ocena: 2/6


TRZY KOLORY: BLADY
Niniejszym przepraszam autorkę, że czytam zbyt dużo polskich kryminałów, co skutecznie uniemożliwia mi zachwyty nad jej książką.

Jedyne, co wyróżnia „Czerwień” wśród dziesiątek publikacji wydanych w ostatnim roku, to wysiłek jaki włożyło wydawnictwo w promocję tej książki. Dlaczego akurat tej? Chyba zgodnie z zasadą inżyniera Mamonia: „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.

Nie ma w tym winy autorki. Napisała, jak potrafiła. Gdyby wydała tę książkę sama lub w niszowym wydawnictwie (jak dwie poprzednie), pewnie nikt by jej nie zauważył. Ale tym razem machina promocyjna ruszyła i padłam jej ofiarą. Muszę więc odreagować politykę wydawnictwa, które sprzedaje mi kostkę szarego mydła w złotym opakowaniu, sugerując, że to najlepsza francuska perfuma (purystów językowych uspokajam, że archaiczna forma „perfuma”, to tylko środek stylistyczny).

Na tle tego, co się obecnie w tym gatunku w Polsce publikuje „Czerwień” prezentuje się bardzo blado. To nawet nie jest róż, tylko biel zabarwiona odrobiną pigmentu (swoją drogą, ciekawe, czy następne kolory serii to będą niebieski i biały?). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prawie każdy wątek już pojawił się w jakiejś innej powieści, każda z postaci z kimś mi się kojarzy.

No dobrze – powiecie – ale przecież kryminał, to powieść schematyczna. Wiadomo, że musi składać się z oczywistych elementów. Tylko dlaczego w innych książkach to jakoś mniej przeszkadza, a tutaj bardzo? Bo zazwyczaj początkujący autorzy przynajmniej się starają zaskoczyć nas czymś oryginalnym: tematem, bohaterem, miejscem akcji. Jeśli Małgorzata Sobczak czymś mnie zaskoczyła, tylko przewidywalnością akcji, absurdalnością zakończenia i nieporadnie skonstruowaną fabułą. Dostaję jakiś sygnał i zaraz wiem, w jakim pojawia się celu. Cały czas liczę na to, że może jednak nie, że to tylko była zmyła i coś mnie zaskoczy, ale wszystko rozgrywa się zgodnie z moimi przewidywaniami, czyli zgodnie z najbardziej wytartymi i najłatwiejszymi schematami.

Załóżmy przez chwilę, że gatunkowe klisze nie będą większości czytelników przeszkadzać, bo ich po prostu nie zauważą. Pewnie jeszcze nie raz ktoś napisze kryminał, który rozpocznie się od tego, że pies znajduje zwłoki wyrzucone na bałtycką plażę i uczyni bohaterem kochliwego prokuratora, który w stosunku do przestępców będzie miał nieposkromione skłonności do przemocy. Tępi przełożeni, którzy zabraniają prowadzić śledztwo w słusznym kierunku, bo wolą iść na skróty, to też jeden z ulubionych motywów polskich autorów. I zawsze się potem okazuje, że nie mieli racji (przełożeni, nie autorzy). Małgorzata Sobczak nie ustrzegła się jednak klasycznych błędów, na które powinni zwrócić uwagę redaktorzy przed publikacją, zamiast narażać dziewczynę na to, że padnie ofiarą żądnych krwi recenzentów.

Najpoważniejszy błąd to uczynienie postacią pierwszoplanową osoby, która nie ma prawie żadnego wpływu na przebieg akcji. Poznajemy sędzię Bogucką dużo lepiej, niż postać detektywa (w tej roli prokurator Leopold Bilski). Dowiadujemy się o niej wszystkiego, począwszy od tego, jakie miała relacje z rodzicami, w kim się kochała na studiach, jak przeżywała poród i jak czuła się w roli matki, jak zdradzała męża i jak się z nim rozwiodła, poznajemy jej przemyślenia na temat spraw, które prowadzi w sądzie. To, owszem, buduje mocny psychologiczny portret kobiety i sprawdziłoby się w powieści obyczajowej o trudnych relacjach matki z córką, ale w kryminale jest opowieścią z zupełnie innej bajki. Usunięcia połowy scen z udziałem sędzi nawet nikt by nie zauważył. Jeśli byłaby mordercą i wyjaśniałoby to motywy jej działania – wtedy miałoby sens, aby poznać ją lepiej, ale życiowa rola Boguckiej w tej powieści ogranicza się do odkrycia paprotki w basenie kochanka. Gdyby była lepszą żoną i matką, jej córka też by została zamordowana, bo przecież zginęła tylko dlatego, że miała pecha i spotkała niewłaściwą osobę na swojej drodze.

Książka jest źle skonstruowana pod względem dramaturgicznym. Dobrze, że przynajmniej na początku pada trup, bo przynajmniej wiemy, że to ma być kryminał. Potem akcja niemiłosiernie zwalnia, bo retrospekcje pojawiają się o wiele za wcześnie i zajmują zbyt dużo miejsca. Nie wiemy jeszcze przecież kto jest kim i jaki opisywane kobiety mają związek ze śledztwem, więc mało zwracamy uwagę na ich losy. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby epizody z przeszłości pojawiały się jako efekt prowadzonego śledztwa i były ujawniane stopniowo. Autorka sama wkłada w usta swojego bohatera takie zdanie: „taktyka selektywnego ujawniania dowodów sprawdza się najlepiej”, ale niestety nie potrafi zastosować tej zasady w swoim tekście.

Najgorsze jest jednak to, że Małgorzata Sobczak zdradza mordercę gdy czytnik pokazuje dopiero 70% (niemiłosiernie złośliwe są te przedmioty martwe). Właśnie w tym momencie miałam odruch: nie to niemożliwe, że już teraz się o tym dowiaduję, że to może jakaś podpucha. Sprawdzam jeszcze raz. No jest. Dobrze przeczytałam. Dowód jest tak ewidentny, że tylko bardzo nieuważny czytelnik, który przeoczyłby ten akapit, nie domyśliłby się że…  [i tutaj pora wreszcie na spoilery, więc jeśli zamierzacie jednak sięgnąć po tę książkę, radzę w tym momencie przestać czytać]…

… że patolog, który podczas sekcji wycina martwej kobiecie wargi (tak samo okaleczone były poprzednie ofiary) musi mieć coś wspólnego z wcześniejszymi zbrodniami. Od razu też domyślam się, dlaczego autorka zastosowała taki zabieg – ponieważ postanowiła, że teraz czytelnik otrzyma dawkę thrillera, że będziemy drżeć o życie naszych bohaterów. Ja jednak nie drżę, ponieważ widzę, że skoro autorka tak bardzo trzyma się schematów, to przecież zgodnie z regułami gatunku wszystko musi zakończyć się szczęśliwie.

Nie mogę patrzeć z pobłażaniem na kolejny ulubiony chwyt niedoświadczonych autorów. Rozsądna do tej pory dziewczyna, wystawiona na przynętę dla mordercy, nagle staje się totalną idiotką i sama pcha się w ręce tego mordercy, wysyłając swojemu obrońcy zaledwie SMSa. Obrońca oczywiście nie odczytuje wiadomości w porę i życie dziewczyny wisi na włosku. W mniemaniu autorki, oczywiście, bo czytelnik przecież dobrze wie, że nic jej się nie może stać i dzielny obrońca nadciągnie w ostatniej chwili.

Pomysł, że morderców było dwóch może i byłby ciekawy, gdyby został solidnie psychologicznie uzasadniony. Sytuacja, w której wariat ojciec szkoli w morderczym fachu wariata syna może i mogłaby się zdarzyć, ale jest tak mało prawdopodobna, że trzeba by talentu na miarę Trumana Capote, żeby z tak trudnego tematu wyjść obronną ręką.

Ciężko mi również uwierzyć w to, że patolog zamordował aż tyle kobiet i nikt się o tym nie dowiedział. Jeśli wybierał prostytutki cudzoziemki, samotne, żeby ich los nikogo nie zainteresował, to musiał najpierw nieźle się takich naszukać. Nie ma możliwości, żeby ktoś go nie zapamiętał. A już alfonsi z pewnością zauważyliby brak źródeł przychodów. Udałoby mu się może raz, trzy razy, ale przy tej skali (kilkadziesiąt!) to zupełna ściema.

No i jeszcze kwestia motywu sprawcy. Ostatnio czepiałam się tego samego przy okazji „Rany” starego wyjadacza, Chmielarza (nikt nie jest doskonały). Dlaczego morderca zabija? Bo taki już jest, coś mu się poprzestawiało w głowie. Jakie to proste.

„Czerwień” jakieś tam zalety jednak ma. Widać, że autorka solidnie przyłożyła się do researchu w dziedzinie kryminalistyki i swobodnie operuje językiem. To jednak za mało, żebym skusiła się na lekturę kolejnych tomów. Nawet jeśli nie będą to „Biały” ani „Niebieski”, tylko czarny i zielony.

2 komentarze:

  1. No, pisać recenzję nie wiedząc nawet, że "Biały" już był to dopiero niepoważne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To właśnie napisałam. Nie dość, że był „Biały”, „Niebieski”, to jeszcze „Czerwony”. Wszystko już było.

      Usuń