czwartek, 29 marca 2018

Olga Rudnicka „Zbyt piękne” Ocena: 2/6


JAK ZAGADAĆ CZYTELNIKA NA ŚMIERĆ
„Pięćdziesiąt procent!” – zabrzęczał mój czytnik alarmująco. W sensie metaforycznym, oczywiście, jeszcze tego by brakowało, żeby czytniki hałaśliwie ostrzegały przed książkami, które nie mogą się rozkręcić i wleką, jak osobowy Zagórz – Szczecin trzydzieści lat temu.

Całe szczęście, że Olga Rudnicka zdobyła moją sympatię przy okazji poprzednich książek, dlatego przebrnęłam jakoś przez pierwszą połowę. Najtrudniej mi było zdzierżyć niemiłosiernie irytującą główną bohaterkę, gadatliwą jak przekupka na targu, z niewyparzoną gębą i urazem do mężczyzn tak głębokim, że należałoby ją już nawet nie leczyć, tylko odseparować od społeczeństwa.

Żeby zawiązać akcję Olga Rudnicka potrzebowała aż połowy powieści. Autorka zaproponowała nam bowiem w długaśnym wstępie głównie przepychanki słowne między bohaterką, a licznymi przedstawicielami płci odmiennej. Sekutnica Zuzanna jest tak arogancka i bezczelna, że aż dziw bierze, że nie została przez któregoś z jej interlokutorów bestialsko zamordowana, a jej poćwiartowane zwłoki nie zostały rzucone ptaszorom na pożarcie. Wtedy mielibyśmy przynajmniej jakiś kryminał, bo to co dzieje się dalej, kiedy akcja trochę przyspiesza, mocno zawodzi miłośnika powieści kryminalnych. Śledztwo Zuzanny i Magnusa toczy się ślamazarnie, popełniają idiotyczne błędy, czytelnik wcześniej niż oni orientuje się, że coś jest nie tak, i bynajmniej nie czuje się z tego powodu dowartościowany, a tylko wkurzony indolencją bohaterów.

Moja cierpliwość tym razem nie została nagrodzona. To byłoby „zbyt piękne”. Chyba po prostu mamy tutaj do czynienia z syndromem Bondy i Grzegorzewskiej – przesyt autora własną twórczością. Z tego wniosek, że trzeba będzie długo poczekać, aż Olga Rudnicka wróci do formy.

Tagi:  Olga Rudnicka, Olga Rudnicka "Zbyt piękne", Rudnicka Zbyt piękne, "Zbyt piękne" recenzja, "Zbyt piękne" opinie

wtorek, 20 marca 2018

M.L. Longworth „Śmierć w Chateau Bremont” Ocena: 4/6


SŁOŃCE PROWANSJI
Potrzebowałam radykalnej zmiany klimatu. Po trzech średnio udanych spotkaniach z polskimi kryminałami zapragnęłam innych doznań. Słoneczna Prowansja, leniwe życie na francuskiej prowincji, bagietki i wino, zamki i arystokraci w nich zamieszkujący, Lazurowe Wybrzeże z graczami polo, hazardzistami i rosyjską mafią gdzieś tam w tle – czego chcieć więcej?

Przeczytałam „Śmierć w Chateau Bremont” i życie od razu stało się jaśniejsze, mimo tego, że śmierć została zapowiedziana już w tytule. Nie zawiodłam się na niczym, bo trafiłam akurat na taką książkę, jakiej się spodziewałam. Rzadko zdarza się, żeby opis wydawcy na okładce tak dobrze oddawał zawartość treści. Byli więc i arystokraci różnej maści, i chateaux, i dobre jedzenie zakrapiane jeszcze lepszym winem.

Chociaż akcja toczy się niespiesznie, to jednak idealnie współgra z leniwym życiem na prowincji, więc powieści zupełnie to nie przeszkadza. Intryga, w starym, dobrym stylu Agaty Christie jest do końca przemyślana, są zwroty akcji i zręczne podrzucanie mylnych tropów. Wszystko tu w normie, wszystko tak jak trzeba, żadnych pułapek i min. Wielkich uniesień wprawdzie też nie ma, ale przecież nie zawsze ich potrzebujemy. Leniwy klimat czasem wystarczy. Jeżeli ktoś potrzebuje fajerwerków typu: pościgi samochodowe albo krwawe porachunki gangsterów, niech po prostu przeczyta inną książkę.

Przyjemna lektura na ponury, przedwiosenny dzień.

Tagi: M.L. Longworth, M.L. Longworth "Śmierć w Chateau Bremont", Śmierć w Chateau Bremont recenzja, Śmierć w Chateau Bremont opinie

wtorek, 13 marca 2018

Maurycy Nowakowski „Przypadek” Ocena: 1/6




 RENOMOWANE (SKĄDINĄD) WYDAWNICTWO

Taka sytuacja nie przytrafiła mi się nigdy, odkąd zaczęłam prowadzić zapiski na tym blogu. Odłożyć książkę nieznanego mi polskiego autora po przeczytaniu zaledwie kilku stron? Owszem, zdarzało mi się czasem trafiać na jakieś selfpublishingowe miny, których nie dało się czytać, ale „Przypadek” wydało przecież renomowane (skądinąd) wydawnictwo!

No dobrze, przyznam szczerze, że pierwsze podejście do książki odbyło się tuż przed północą, więc nic dziwnego, że zasnęłam. Ale nic to, pełna dobrej woli zaczęłam lekturę od początku, następnego dnia. Z rana! I znowu utknęłam. Zaczęłam czytać po raz trzeci, naprawdę bardzo uważnie, żeby ustalić w czym tkwi problem, dlaczego nie mogę tego czytać, co mnie odrzuca. I wszystko stało się jasne.

Już miałam wystawić pałę, ale zerknęłam najpierw na portal Lubimy Czytać. O kurcze, świeżynka. Jeszcze nikt nie oceniał tej książki. No nie, takich rzeczy nie można robić nowemu autorowi, przeczytam do końca i może moje uwagi przynajmniej na coś się przydadzą. A później zerknęłam na dorobek autora na tym samym portalu i ogarnęła mnie groza. Maurycy Nowakowski opublikował już wcześniej kilka książek! No chyba jednak do niczego mu się nie przydam.

Odpowiedzialność pierwszego recenzenta jednak mocno ciąży, więc zaczęłam czytać „Przypadek” kolejny raz. Wybaczcie, nie dałam rady. A teraz kilka próbek twórczości autora, żebyście wiedzieli dlaczego.

„Raz jeszcze wziął do ręki odłożoną na bok aplikację” pisze autor w jednym z pierwszych zdań, a ja się zastanawiam, jak można wziąć do ręki aplikację. Z pomocą przychodzi mi Wikipedia, która na piątym miejscu wśród znaczeń słowa „aplikacja” podaje następującą definicję: „aplikacja – synonim słowa wniosek, podanie (np. podanie o pracę), zapożyczenie z ang. przez poradnię językową PWN uznane za pretensjonalne”. A więc zaczyna się pretensjonalnie. I dalej jest, niestety, w podobnym stylu.

Zbudowany przez niego świat pękał i niebawem mógł runąć jak domek z kart” [jeśli pękał, to chyba nie mógł runąć jak domek z kart, bo domki z kart raczej się rozsypują, nie pękają].

Ale żeby skutecznie dbać o markę, trzeba mieć armię rycerzy, a Dospel (…) dysponuje bandą leniwych, rozpieszczonych i wypalonych nieudaczników” [żeby się wypalić, to trzeba najpierw zdobyć doświadczenie w swoim fachu, nieudacznik nie ma jak się wypalić, bo zaraz go wywalają z roboty i musi zaczynać wszystko od początku].

Chciał mieć małe stadko własnych lwów, ciągle podgryzających się wzajemnie [no to w końcu armię rycerzy, czy stadko podgryzających się lwów, bo to zupełnie się wyklucza], ale (…) lwy okazały się hienami, których złośliwy chichot wpędzał go w nerwicę [czytelnika również, niestety].

…dział PR miał stanowić fundament, swoiste serce firmy” [to w końcu serce, czy fundament, bo to również się wyklucza].

Po tym, co się wydarzyło, fundament okazał się spróchniały i chybotliwy [a więc jednak fundament, tylko jeśli się robi fundamenty z drewna, to jednak trzeba przewidzieć, że próchnieją], a firma miała swoistą arytmię [czyli jednak serce, nie fundament].

Zespół piarowców był oczkiem w głowie Dospela. I teraz to oczko zostało podbite, ślepło, ropiało i dostarczało nieustannych zgryzot [„oczko mu się odlepiło, temu misiu”] (…) ekipa PR przestała być oczkiem w głowie, przyjmując rolę nowotworu, który należałoby wyciąć

Jeżeli bawi was rozwiązywanie zagadek słownych z gatunku „co autor chciał powiedzieć” i lubicie metafory w stylu zropiałego oczka, które przyjmuje rolę nowotworu – czytajcie i opowiedzcie mi, jak to się skończyło. Albo lepiej nie mówcie, chyba nic mnie to nie obchodzi.

Autor napisał książkę jak potrafił i pewnie wydaje mu się, że napisał ją świetnie, skoro na jej wydanie zdecydowało się renomowane (skądinąd) wydawnictwo„Filia”. Dużo większą urazę mam właśnie do wydawnictwa, które wsadziło mnie na taką minę. Na szczęście moja aplikacja (nie podanie) oferuje tę powieść w abonamencie, więc nie musiałam za nią zapłacić. Z roszczeń finansowo-prawnych zatem zrezygnuję, ale nieufność do wydawcy na długo pozostanie.

Tagi: Maurycy Nowakowski "Przypadek, Maurycy Nowakowski "Przypadek" recenzja, "Maurycy Nowakowski "Przypadek" opinie, "Przypadek Nowakowski

niedziela, 11 marca 2018

Aneta Jadowska „Trup na plaży i inne sekrety rodzinne” Ocena: 3/6




WIOSENNE PORZĄDKI
Mój czytnik okazał się bezlitosny. Wykazał, że nad tą powieścią ślęczałam aż siedem dni. Lekki kryminał czytać przez tydzień? To naprawdę mało imponujący wynik. Nawet w sobotę, zamiast relaksować się z książką, wzięłam się za wiosenne porządki, które naprawdę mogły jeszcze poczekać.

I to jest właśnie największa wada "Trupa na plaży", że akcja tak okropnie się ślimaczy. Klimacik fajny, bohaterka fajna i oryginalna (młodziutka, filigranowa detektywka amatorka, wzrost metr pięćdziesiąt pięć od razu budzi sympatię; do tego sierotka z rodzinnymi tajemnicami, więc tym bardziej jej kibicujemy), wątki przeprowadzone logicznie, zakończenie adekwatne do treści, ale...

Refleksję mam identyczną, jak w przypadku poprzednio ocenianej książki („Imię pani” Krzysztofa Koziołka). Gdyby autorka była debiutantką, może wyciągnęłaby jakieś wnioski z recenzji czytelników, zagęściła wydarzenia, wprowadziła zwroty akcji, podkręciła tempo. Ale napisać wcześniej kilkanaście powieści (to nic, że w innym gatunku) i nie mieć pojęcia o zasadach dramaturgii? Chyba za późno na naukę.

Czytanie porywających wywodów o tym, że klienci w kurorcie, jak jest zimniej na dworze wybierają w kawiarni gorącą czekoladę i obłożenie lokalu wynosi wtedy siedemdziesiąt procent - naprawdę czytelnika kryminałów mało interesuje. Czytelniczkę powieści obyczajowych – może tak. Tylko wtedy trzeba lojalnie uprzedzić, że jest to powieść obyczajowa. Tymczasem już sam tytuł mocno sugeruje, że coś mocniejszego będzie się działo, tylko, że nic się nie dzieje. A czytelnik bardzo nie lubi być dezinformowany. Za pierwszym razem sięgnie po książkę, za kolejnym będzie już mądrzejszy, więc niekoniecznie.

Cały długi rozdział poświęcony snom bohaterki również kompletnie niczemu nie służy i sprawia, że zamiast zagłębiać się w nocne koszmary bohaterki odkładam książkę, żeby zająć się równie nieciekawym, ale przynajmniej pożytecznym zajęciem, czyli wiosennymi porządkami.

Zanim więc sięgniecie po „Trupa na plaży” zastanówcie się, czy nie macie czegoś pożyteczniejszego do zrobienia.

Tagi: Aneta Jadowska "Trup na plaży i inne sekrety rodzinne", Aneta Jadowska, Trup na plaży recenzja, Trup na plaży opinie

niedziela, 4 marca 2018

Krzysztof Koziołek „Imię pani” Ocena: 3/6



ZA PÓŹNO NA NAUKĘ
Krzysztofowi Koziołkowi można by udzielić kilku dobrych rad, gdyby był debiutantem. Ale na portalu „Lubimy czytać” odnalazłam aż kilkanaście (sic!) jego powieści. No przepraszam, jeśli się napisało tyle książek, to wypadałoby przynajmniej nie mylić gatunków literackich. Zdecydować się, czy się pisze przewodnik turystyczny po zabytkach architektury, czy powieść detektywistyczną. Zgoda, może przesadzam w złośliwości, ale autor też przesadził narażając mnie już na wstępie na opisy tak długaśne i nudne, jakby były żywcem ściągnięte z podręczników, które studenci historii sztuki mają czytać za karę.

Nowi, nieznani mi polscy autorzy zawsze jednak dostają ode mnie kredyt zaufania, dlatego też i w tym przypadku, chociaż odkładałam książkę trzy razy, dałam Krzysztofowi Koziołkowi szansę i doczytałam „Imię pani” do końca.

Na szczęście dla autora przebrnęłam jakoś przez pierwsze kilka rozdziałów i dalej było już lepiej. Intryga przeprowadzona wystarczająco sprawnie, bohater intrygujący, z prywatną tajemnicą, zakończenie nieoczywiste, antagoniści trochę zbyt groteskowi w stosunku do przyjętej konwencji, ale to drobiazg. W sumie byłoby to dość przyzwoite czytadło w modnym stylu retro, gdyby nie te irytujące opisy z przewodnika wstawiane chyba na zasadzie „kopiuj i wklej”, pojawiające się już z trochę mniejszą nachalnością w dalszej części książki. Dlaczego irytujące? Bo nie mają najmniejszego wpływu na akcję powieści. Aby zachwycić się lokalnym kolorytem miasteczek Dolnego Śląska wystarczyłoby dowiedzieć się co nieco o charakterze miejscowych zabytków, nie trzeba poznawać ich szczegółowej historii od czasów Mieszka I. Choć Mieszka to akurat tam nie było.

Nie podejrzewam, niestety, że po napisaniu kilkunastu książek Krzysztof Koziołek ma jeszcze szanse czegoś się nauczyć. Wracam zatem do mojego hobby, czyli poznawania nowych polskich autorów.

Tagi: Krzysztof Koziołek "Imię pani", Krzysztof Koziołek, "Imię pani" recenzja, "Imię pani" opinie,