wtorek, 31 stycznia 2023

Mariusz Wollny „Kacper Ryx” Ocena: 3/6

DETEKTYW Z INNYCH CZASÓW

Chciałabym ocenić tę książkę wyżej, bo wiele rzeczy mi się w niej naprawdę podobało, ale powieści nie da się przecież czytać na wyrywki. Brak czegoś lub nadmiar powoduje, że harmonia całości zostaje zaburzona i końcowe wrażenie pozostaje „takie sobie”.

Podoba mi się pomysł na osadzenie akcji powieści detektywistycznej w czasach Zygmunta Augusta i uczynienie bohaterem studenta medycyny ze zdolnościami do rozwiązywania zagadek, który z czasem zostaje „inwestygatorem” królewskim.

Cieszy mnie wierne oddanie historycznych realiów, oczywiście na miarę powieści łotrzykowskiej, a nie rozprawy naukowej. Można przenieść się w czasie i spotkać historyczne postaci: Jana Kochanowskiego, Mikołaja Sępa-Sarzyńskiego, Jana Twardowskiego czy samego króla Zygmunta.

Podoba mi się lekki styl i język, pełen nienachalnie stosowanych archaizmów. Podejrzewam jednak, że to, co dla mnie jest zaletą, dla młodszych pokoleń będzie wadą; dzisiejszej młodzieży język Kochanowskiego trzeba tłumaczyć na polski obrazkowy (pierwsze wydanie książki ukazało się siedemnaście lat temu, czyli w innej epoce; teraz wreszcie można ją przeczytać się w formie e-booka).

Dziękuję autorowi za szacunek dla czytelnika i pracę, którą włożył w dodanie przypisów. Dzięki temu łacińskie zwroty i trudne słowa nie są czarną magią i miło, że wiemy skąd pochodzą cytaty. Taki, na przykład, Andrzej Sapkowski w „Narrenturm” wrzucił cały słownik wyrazów obcych i nie pokusił się, aby wyjaśnić choć jedno słowo.

Bardzo lubię głównego bohatera – Kacpra Ryxa – dowcipnego i sprytnego młodziaka, który dzięki własnym zdolnościom, ciężkiej pracy i pomocy przyjaciół wychodzi na ludzi. Miło przebywać w jego towarzystwie, w przeciwieństwie do towarzystwa Reynevana - bohatera przywołanego wyżej „Narrenturm”, który jest irytującym nudziarzem i durniem.

To teraz pora ponarzekać. Tło historyczne jest ważne, ale naprawdę nie należy z tym przesadzać. Mariusz Wollny tak bardzo zakochany jest w epoce, którą opisuje, że chciałby nam przekazać wszystko, co wie na ten temat. Stąd pełno jest wodolejstwa, które nie ma żadnego wpływu na fabułę. Autor powinien sobie zapisać kredą w kominie: co za dużo, to niezdrowo, i trzymać się tej wskazówki kurczowo.

Zdecydowanie za dużo jest w książce cytatów z twórczości renesansowych poetów. Dwie czy trzy krótkie fraszki Kochanowskiego, Sępa-Sarzyńskiego czy Reja zupełnie by wystarczyły, ale kilkanaście długaśnych tekstów zniechęca, nie tylko dzisiejszą młodzież, która nie kuma tego języka, ale również mnie, bo chociaż łapię o co chodzi, to zwyczajnie mam tego dość. Chciałam przecież przeczytać powieść przygodową, a nie wybór poezji renesansowej.

Mariusz Wollny nie potrafi także zachować umiaru co do liczby wątków, co powoduje, że dramaturgia leży. Zamiast jednej historii ze zwrotami akcji i podrzucaniem fałszywych tropów, mamy kilka śledztw, które praktycznie się ze sobą nie łączą: poszukiwania złodzieja królewskiej pieczęci, zabójstwo córki karczmarki, zaginięcie córki rzemieślnika, poszukiwania mistrza Twardowskiego i walka z jego prześladowcą. Powieść, która nie ma jednej osi dramaturgicznej jest więc de facto zbiorem opowiadań, co mnie akurat średnio się podoba, bo lubię czytać książki, w których autorzy potrafią przyciągnąć uwagę czytelnika, dawkując napięcie.

Nie polecam więc „Kacpra Ryxa”, ale też nie zniechęcam do przeczytania. Jeżeli nie będą wam przeszkadzać opisane wyżej mankamenty (albo będziecie czytać wybrane fragmenty na szybkich obrotach) ta książka może wam się spodobać. Ja przynajmniej doczytałam ją do końca, w przeciwieństwie do „Narrenturm”.

niedziela, 22 stycznia 2023

„Niebezpieczni dżentelmeni” Maciej Kawalski (scen. i reż.) Ocena: 1/6

NIEBEZPIECZNE JEŁOPY

Pierwsza ściema jest już w tytule. W tym filmie nie ma ani jednego dżentelmena. Są same jełopy. Tak twierdzi jeden z bohaterów filmu, Józef Piłsudski, który również zachowuje się jak jełop.

Drugą ściemę mamy w napisach początkowych: „Ta historia mogła wydarzyć się naprawdę.” Bzdura. Nie mogła. Nawet gdyby założyć, że taki zbieg absurdalnie nieprawdopodobnych okoliczności, w które zamieszane są osoby znane z kart historii mógł mieć miejsce, to niemożliwym jest, aby wszystkie te osoby wykazywały się aż tak zaawansowanym kretynizmem.

Punkt wyjścia jest doskonały: Tadeusz Boy-Żeleński, Witkacy, Bronisław Malinowski i Joseph Conrad, budzą się po mocno zakrapianej imprezie, z której nie pamiętają niczego, i znajdują w domu trupa nieznanego im mężczyzny. Są głównymi podejrzanymi, więc muszą przeprowadzić śledztwo, aby nie trafić do więzienia. Dochodzenie zamienia się w farsę. Tomasz Kot, Marcin Dorociński, Wojciech Mecwaldowski i Andrzej Seweryn robią ze swoich postaci błaznów. Ich „aktorstwo” polega głównie na przewracaniu oczami, jakby reżyser stał im nad głową i nieustannie przypominał: macie zagrać tak, żeby wasz bohater wydawał się trzy razy głupszy, niż najgłupsza osoba jaką znacie. Tylko Andrzej Seweryn trochę się wyłamał. Albo nie słuchał reżysera, albo ma mądrzejszych znajomych.

Co z tego, że intryga nawet jakoś się broni, skoro nie można się nią cieszyć, bo utopiona jest w niestrawnym sosie składającym się z bełkotliwego słowotoku, nieprawdopodobnych wydarzeń i absurdalnych, irytujących zachowań. Wszystkie postaci wyciosane są z tego samego kawałka drewna, bez znaczenia czy to Piłsudski, Lenin, Szymanowski czy Witkacy. Ich jedynym zadaniem jest robienie z siebie idiotów i nie wzbudzają ani grama sympatii.

Rozumiem, że komedia ma prawo przejaskrawiać rzeczywistość, ale żeby kontrast był widoczny, powinna również tę rzeczywistość ukazywać w normalnym świetle. Maciej Kawalski rzucił widzowi po oczach wyłącznie jaskrawością, a od tego można oślepnąć. Ostrzegam: przebywanie przez prawie dwie godziny w świecie zaludnionym wyłącznie przez głupków może spowodować rozstrój nerwowy.

Nie wiem, dla kogo jest ten film. Jeżeli komuś dobrze znane są wspomniane wyżej nazwiska i dla nich udał się do kina licząc na inteligentną rozrywkę, po odkryciu jakich kretynów zrobił autor ze swoich bohaterów, będzie mógł tylko wejść pod stół i z żalu zacząć wyć. A kasa nie zwraca za bilety.

Jeśli ktoś lubi się dowartościowywać, wyśmiewając idiotów i nie będzie mu przeszkadzało z kogo się naśmiewa, bo nazwiska bohaterów i tak nic mu nie powiedzą, może poczuje satysfakcję. Podobnie jak ktoś, kogo bawi, kiedy baby chwytają chłopów za jaja i ktoś, kto rechocze, gdy modernistyczni „dżentelmeni” rzucają słowami na „k” i „spie”. W tym zestawie rozśmieszaczy zabrakło tylko popierdywania w stołek. Jaka szkoda, że ktoś nie podsunął reżyserowi tego pomysłu, kiedy był jeszcze na to czas.

O złych filmach najczęściej szybko się zapomina. Ten oblepił mnie jak ptasie łajno i wciąż nie mogę się z niego otrząsnąć. Nikomu nie życzę takiego doświadczenia.

#niebezpiecznidzentelmeni

Niebezpieczni dżentelmeni, Maciej Kawalski, Tomasz Kot, Marcin Dorociński, Wojciech Mecwaldowski, Andrzej Seweryn

 

poniedziałek, 9 stycznia 2023

Håkan Nesser „Człowiek bez psa” Ocena: 2/6

GADULSTWO MOŻE ZABIĆ
Miałam świadomość, że będzie to „bardziej obyczajówka niż kryminał”, ale wcale mnie to nie zniechęciło. Jeśli strona obyczajowa jest perfekcyjna, zazwyczaj przymykam oko na wątłą zagadkę kryminalną.

Tym razem strona obyczajowa okazała się nienaganna, zagadka wcale nie wątła, a jednak książka jako całość zniechęciła mnie do autora na tyle, że raczej nie będę pogłębiać z nim znajomości.

Zaczyna się to bardzo dobrze, chociaż nie ma trupa. Poznajemy po kolei wszystkie osoby dramatu i jest to prezentacja doskonała pod względem stylistycznym i psychologicznym. Tylko, kiedy już wiemy kto jest kim, i to, że autor pięknym językiem pisać potrafi, coś wreszcie powinno zacząć się dziać. A tymczasem dalej mamy same smutasy: jedzą, piją, gadają o niczym, poznajemy kompletne listy prezentów urodzinowych. Zanim wreszcie dojdzie do zapowiedzianych w opisie tajemniczych zniknięć dwóch członków tej samej rodziny, autor wylewa morze wody, w którym można się utopić.

I wreszcie bęc! Doczekaliśmy się. Mamy śledztwo. Pojawia się inspektor Barbarotti, który ciekawe ma tylko nazwisko, po ojcu Włochu. Przeczytałam setki kryminałów przeróżnych autorów, ale po raz pierwszy trafiłam na detektywa, który jest tak totalnie nijaki. Nie ma zalet, nie ma wad, ani on mądry ani głupi, ani przystojny, ani brzydki, ani sympatyczny, ani wredny. Przeciętniacy też mogą się sprawdzić, jeśli wyznaczy im się jakiś cel i każe walczyć, aby go osiągnąć. Inspektor Barbarotti cel niby ma: rozwiązać zagadkę podwójnego zniknięcia, ale podchodzi do tego z takim zapałem, jak translator Google do tłumaczenia kryminału Remigiusza Mroza na suahili.

Obserwujemy żmudne śledztwo inspektora – nudziarza, z którego dowiadujemy się jeszcze raz tego, co już dobrze wiemy. A ponieważ po prezentacji rodziny wiemy dużo więcej niż inspektor, a nawet domyślamy się co się stało, cały środek książki, jakieś dwieście stron, praktycznie wszystko, co dotyczy śledztwa, nadaje się do wyrzucenia do kosza. No chyba, że ktoś lubi powtórki, albo trzeba mu powtarzać dwa razy, aby coś zrozumiał. Chyba tym Szwedom też ktoś powiedział, że grube książki sprzedają się lepiej, więc trzeba było nadmuchać objętość.

Do tego, w połowie książki, ni z gruchy, ni z pietruchy, pojawia się na moment narracja mordercy, która znów wyjaśnia czytelnikowi wszystko, a biedny inspektor na dotarcie do tego, co dobrze wiemy, potrzebuje kolejnych kilkudziesięciu stron.

Dopiero w końcówce coś zaczyna się dziać i wtedy kartki zaczynają przewracać się same. Niestety, autor ma niemiły zwyczaj uprzedzania faktów, więc znów otrzymujemy o wiele za wcześnie informacje, dzięki którym zakończenie jest łatwe do przewidzenia. Spoilery odautorskie – to nie jest metoda na pisanie kryminału. Jednak kryminału, co stoi jak wół na okładce, i na co nastawia się czytelnik kupując tę książkę. Nie wiem, czy to pocieszenie, że Szwedzi stosują tę samą manipulację, co polscy wydawcy, wrzucając do worka z kryminałami wszystko, co tylko stało na chwilę koło trupa.

Dobry pomysł, świetny styl i psychologia postaci – to za mało, aby powieść była dobra. Książka – to całość, a nie mozaika z dziurami. Pod względem dramaturgicznym „Człowiek bez psa” – jest totalną kichą. A wystarczyło zacząć od zniknięcia i pozwolić inspektorowi na dochodzenie prawdy, nie podając wcześniej czytelnikowi wszystkich informacji na tacy. Wtedy tę samą historię, o tym samym ładunku emocjonalnym, śledzilibyśmy z o wiele większym zaangażowaniem, nie przerzucając stron na szybkich obrotach.

Nie sądzę, aby autor wziął sobie do serca życzenia zanudzonych na śmierć czytelników (bo takich jak ja, sprawdziłam, jest dużo więcej). Nie podejrzewam również, aby inne książki autora różniły się od tej pod względem dramaturgicznym. Nie będę więc po raz drugi wystawiać cierpliwości na ciężką próbę i panu Nesserowi już teraz podziękuję.