SEN NAĆPANEGO
WARIATA
Dopóki „Odprysk” był tylko dobrze
napisaną książką „nie w moim stylu” nie zamierzałam przypisać mu żadnej oceny.
Spodziewałam się thrillera, nadziałam się na science-fiction, a gatunek ten programowo
omijam. No bo jak zakwalifikować teorię ze śmiertelną powagą głoszoną przez
autora, że umysł ludzki jest jak twardy dysk komputera: można go zresetować
(pozbawić wspomnień) i w dowolny sposób zapisać od nowa? Do tego nie mamy pewności,
czy autor wierzy w przedstawioną teorię, czy wodzi nas za nos próbując sprzedać
sen wariata. Im dłużej bohater krąży po mieście tym bardziej zastanawiamy się,
czy sami nie ulegamy razem z nim jakiejś zbiorowej halucynacji. Podobnie jak on
nie potrafimy odróżnić prawdy od fikcji i zaczynamy się zastanawiać, czy nie
popadamy w obłęd. I to jest tego rodzaju manipulacja, której w literaturze
zupełnie subiektywnie nie znoszę, chociaż niestety, obiektywnie muszę przyznać,
że jest mistrzowsko skonstruowana.
Subiektywne wrażenia to jednak za mało,
żeby wystawić książce miażdżącą ocenę. Coś co dla mnie jest nieznośnie
irytujące, dla innych przecież może okazać się całkiem ciekawe. Dotarłam jednak
do zakończenia, które przy przyjętej konwencji mogło rozwinąć się w dwie
strony. Albo bohater okaże się prawdziwym wariatem, co biorąc pod uwagę precyzję
z jaką została napisana książka wydawało się jednak zbyt łatwym
rozwiązaniem, albo został w jakimś celu
zmanipulowany. Fitzek wybrał oczywiście wariant drugi, ale rozwiązanie jakie
zaproponował jest tak absurdalne, że zupełnie obiektywnie nie mogę zostawić na
autorze suchej nitki.
I teraz, uprzedzam lojalnie będzie
paskudny spojler, więc jeżeli nie zniechęciłam was do tej pory do „Odprysku”,
po prostu przestańcie czytać.
Otóż, nasz bohater został wmanewrowany
w cały ciąg niefortunnych zdarzeń, poczynając od przyczynienia się do rzekomej śmierci
własnej żony w wypadku samochodowym, poprzez
spotkania z ludźmi, którzy wmawiają mu, że nie jest tym, za kogo się uważa, aż
po udział w spektaklu na żywo - mistyfikacji, rodem z hollywoodzkiego filmu. Po
co to wszystko? Żeby doprowadzić go do
obłędu i zmusić do samobójczej śmierci. Dlaczego? Bo jego wątroba potrzebna
jest do przeszczepu. Komu? Jego jeszcze nie narodzonemu dziecku. Dodam, że
bohater kocha swoją żonę i oczywiście też swoje nienarodzone dziecko, a wątroba
jest jednym z niewielu narządów, które można przeszczepiać w kawałku i które
regenerują się po przeszczepie. Nie wystarczyło poprosić tatusia, żeby oddał kawałek
wątroby synkowi? Nie. Bo tatuś ma taką schorowaną wątrobę, która się nie
zregeneruje, więc trzeba tatusia zabić, najlepiej tak, żeby to wyglądało na
samobójstwo.
No wyobraźcie sobie panowie: macie
uwielbianą żonę, która was też kocha i spodziewa się waszego wspólnego ukochanego
dziecka. Żona dowiaduje się, że dziecko ma wadę genetyczną i nie mówi wam o
tym, tylko pozoruje własną śmierć i to tak, żeby wyglądało , że to wy ją
zabiliście. Potem funduje wam wędrówkę po piekle, wmawia, że jesteście wariatem,
żeby zmusić was do samobójstwa (zakładając, oczywiście, że bez wątpienia je
popełnicie), po to, żeby wasze organy posłużyły dziecku.
Spróbujcie sobie wyobrazić, drogie
panie: spodziewacie się dziecka, którego ojcem jest wasz ukochany mąż. Dziecko
uratować może tylko przeszczep wątroby od spokrewnionego dawcy. Nie dzielicie
się tą wiadomością z ukochanym mężem, tylko od razu postanawiacie go wykończyć.
Przy pomocy tatusia wprowadzacie męża w poczucie winy utwierdzając w
przekonaniu, że was zabił, a potem wypuszczacie go na miasto, pokazując mu się
od czasu do czasu jako duch i w ten sposób próbujecie doprowadzić go do obłędu.
I to wszystko jest tak idealne zgrane w czasie, że poród ma miejsce dokładnie w
tym momencie, kiedy wasz ogłupiały mąż decyduje się odebrać sobie życie.
Uff!!! Wystarczy. Czujecie, mam
nadzieję, te opary absurdu? Ktoś tu na pewno jest wariatem. Jeśli wykluczycie
wariant, że czytelnik, pozostanie tylko jedna opcja…