poniedziałek, 30 października 2023

Karolina Wójciak „Oszukana” Ocena: mniej niż zero

 

NADCIĄGA ARMIA KLONÓW

Jeszcze nigdy żadna książka aż tak bardzo nie zagrała mi na nerwach, żebym musiała brać krople na uspokojenie. Nie, nie ma tam makabresek i wypruwania flaków. Ta książka jest tak niewyobrażalnie, nieskończenie, bezdennie głupia, że sama perspektywa napisania recenzji (trzeba przecież ostrzec brać czytelniczą, która nie znosi wciskania kitu), spowodowała atak paniki i zmusiła do udania się do apteki po kolejną butelkę Nervosolu.

Na początku wydaje się, że jest to tylko wtórne i nudne. Już sam tytuł – „Oszukana” nie zachęca. Niedawno dworowałam sobie z tego przy okazji recenzji „Oszukanej” Magdy Stachuli (teraz znalazłam już 11 książek o tym tytule na największym portalu czytelniczym). W przypadku Wójciak jednak aż się prosi, żeby wysnuć teorię spiskową, że wybór tytułu nie jest przypadkowy. No bo skoro inne książki autorki noszą tytuły: „Nie mów nikomu” (Harlan Coben), „Koszmar” (Graham Masterton), „Wyrok” (Remigiusz Mróz, Mariusz Zielke), „Cel” (Elle Kenedy i in.), to nie wydaje wam się to dziwne? Tak trudno wymyślić własny, oryginalny tytuł? Może i tak, skoro to już piętnasta (SIC!) książka autorki. Ale może tu chodzi o coś zupełnie innego?

Karolina Wójciak, podobnie jak Magda Stachula czy Ewa Przydryga stosuje narrację wielokrotną w pierwszej osobie. To plaga, z którą już nie mam siły walczyć. Nie wiadomo, kto jest bohaterem, perspektywy się mylą, bo jeszcze mamy opowieść z przeszłości i wątek „powieści w powieści” (o dziwo, w trzeciej osobie). Wszystkie postaci mówią tym samym językiem. W kółko ględzą o tym, że są wspaniałe. Widocznie Wójciak uważa, że dzięki metodzie powtarzania czytelnik w to uwierzy. Ja nie wierzę. Na razie tylko ziewam, bo czytam drętwą obyczajówkę z drewnianymi bohaterami.

Pierwszy dzwonek alarmowy odzywa się, gdy wreszcie, o wiele za późno jak na thriller, zaczyna zawiązywać się intryga. Popularna pisarka romansów postanawia napisać pierwszy w życiu thriller i prosi o pomoc swoją przyszłą synową. Synowa jest dentystką i nigdy w życiu nie miała do czynienia z pisaniem powieści, ale - BĘC! – oczywiście zgadza się zostać współautorką. Podpisuje umowę nie czytając jej, z czego oczywiście wynikną konsekwencje. Okazuje się, że dentystka jest geniuszem literackim i - BĘC! BĘC! – pisze nawet lepiej, niż popularna autorka. Dobrze, załóżmy, że samorodni geniusze się zdarzają. Ale im dalej, tym gorzej.

Kiedy akcja się rozkręca wychodzi na jaw, że nasze bohaterki wcale nie są takie cudowne, jak się przedstawiały. Jedna o drugiej wyraża się per „wredna suka” i z tym się akurat zgadzam. Te baby są tak odrażające, niemoralne i głupie, że sama miałabym ochotę je zatłuc młotkiem. Czytam dalej z obrzydzeniem, tylko dlatego, żeby się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Prawdopodobieństwo psychologiczne postaci i wydarzeń jest mniej więcej takie, jakby Czerwony Kapturek zamiast iść do babci i dać się pożreć wilkowi, wyciągnął miecz samuraja i zatłukł wilka w burdelu, uciekając na miotle, która akurat tamtędy przelatywała.

Oczywiście, nie obejdzie się bez spoilerów, ale tę gratkę zostawiam na koniec. Na razie trochę absurdów, które niczego nie zdradzają.

Tajne dane, na przykład dotyczące ofiar gwałtu można w Polsce uzyskać – BĘC! – tak łatwo, jak łatwe jest sprawdzenie postów znajomych na Facebooku, a urzędnicy udzielają informacji o danych osobowych, łącznie z peselami, na piękne oczy, jakby nigdy nie słyszeli o ustawie o ochronie danych osobowych.

Dziewczyna zgłasza w 1979 roku zbiorowy gwałt i – BĘC! - wszyscy jej wierzą, chociaż obdukcja nie wykazuje śladów przemocy i nikt wtedy nawet nie słyszał o badaniach DNA, dzięki którym można by udowodnić, że „gwałcicieli” było wielu.

W systemach komputerowych polskich szpitali można bez problemu znaleźć historie leczenia wszystkich pacjentów, począwszy od lat – BĘC! BĘC! - sześćdziesiątych ubiegłego wieku! Gdyby ktoś nie wiedział, to informuję, że wtedy jeszcze nie było komputerów, takie papiery dawno zostały przemielone, a gdyby nawet nie, to nikomu przez myśl by nie przeszło, żeby je digitalizować.

Wystarczy. Takich głupot jest masa, nie mam siły więcej przytaczać. Popularna autorka zwraca młodej dentystce uwagę, że jak się pisze o latach osiemdziesiątych, to trzeba się do tego dobrze przygotować. Szkoda, że Wójciak nie wzięła sobie do serca własnej rady.

Nie wiem, co trzeba wciągać, żeby tak bardzo odlecieć od rzeczywistości, ale też chciałabym tego spróbować. Życie byłoby takie piękne.

A teraz wasze ulubione spoilery. UWAGA!

 

 

Chciałam to wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze, ale dla homo sapiens chyba wystarczy streszczenie. Nałogowi wciągacze kitu i tak nie zrozumieją, że coś w tym jest nie tak.

Rok 1979. Chirurg Lucjan żeni się z pielęgniarką Bogusią, bo potrzebuje gosposi i kamuflażu (jest gejem). Kiedy wychodzi na jaw, że z seksu nici, Bogusia zakochuje się w pacjencie Kaziu.

Kazio przyznaje się, że zamordował w afekcie dziewczynę, która go nie chciała. Bogusia wszystko wybacza, nie widzi żadnego potencjalnego zagrożenia ze strony mordercy i prosi męża chirurga, aby pomógł kochankowi uniknąć odpowiedzialności.

Chirurg załatwia mordercy fałszywe dokumenty, bo to oczywiście banalnie proste. Sęk w tym, że są to dokumenty na nazwisko zmarłej pacjentki imieniem Krystyna. I tak nasz Kazio zostaje taką Marysią z filmu Barei „Poszukiwany, poszukiwana”. To wszystko jednak na poważnie, i nie przez pół roku, tylko przez czterdzieści kilka lat!

Kazio/Krystyna nie jest osobą anonimową, zostaje słynną pisarką, udzielającą się w telewizjach, na spotkaniach autorskich i towarzyskich, i nikt, naprawdę NIKT nie wpadnie na to, że to mężczyzna. Żaden tam transwestyta, prawdziwy facet z prawdziwym penisem. Widocznie wszyscy ludzie na świecie są idiotami.

Żeby uwiarygodnić nową tożsamość mordercy, chirurg Lucjan (gej) rozwodzi się z pielęgniarką Bogusią i żeni się z Kaziem/Krystyną. Kazio jest biseksualny. Uprawia seks z Bogusią, i z tego seksu mamy dwójkę dzieci (dziś dorosłych), ale również bzyka się z Lucjanem i obaj nie mieliby nic przeciwko, gdyby dołączyła do nich Bogusia. Niestety, nie dołącza. To by dopiero była jazda!

Lucjan, Kazio/Krystyna i rozwiedziona Bogusia żyją sobie zgodnie pod wspólnym dachem, wychowując dzieci Bogusi i Kazia, które są przekonane, że są dziećmi Lucjana i Krystyny, i że Bogusia pełni w tym domu tylko rolę gosposi. Znajomi to akceptują i nie widzą nic dziwnego w tym trójkąciku, bo przecież, za czasów komuny takie rzeczy były na porządku dziennym.

Bogusia w pewnym momencie zaczyna przeszkadzać tandemowi Lucjan/Kazio, więc pozbywają jej się na dziesięć lat, oddzielając od dzieci. Kobieta potulnie się na to godzi. Wraca, gdy Lucjan zaczyna poważnie chorować i trzeba się nim opiekować, a w końcu umiera. Bogusia zostaje w domu jako gosposia Kazia/Krystyny.

Prawda nigdy nie wyszłaby na jaw, gdyby Kazio/Krystyna nie wpadł na genialny pomysł, żeby skompromitować dziewczynę syna - dentystkę, zmuszając do wspólnego pisania thrillera, zamiast po prostu opowiedzieć, dlaczego dziewczyna nie jest godna zaufania.

Kiedy dorosłe dzieci dowiadują się, kto jest prawdziwą matką, spływa to po nich jak po kaczkach. Mamuśki przez całe życie robiły ich w bambuko, ale co tam.

To nie koniec. Tę całą dziesięciopiętrową intrygę z pisaniem wymyśliła Bogusia, która w ten sposób, po czterdziestu latach cierpień i ukrywania sekretów, postanowiła zemścić się na Kaziu, zamiast wreszcie donieść na niego na policję i ujawnić, że to morderca.

To wciąż nie koniec. Na do widzenia – dentystka zostaje zamordowana. Nieważne przez kogo, nieważne dlaczego. Ale po co ta wiedza? Przecież chodzi tylko o to, żeby wciągacze literackiego kitu wydali na książkę swój ostatni grosz. Ja tam bym wolała lecieć na oparach butaprenu. Taniej.

czwartek, 19 października 2023

Maja van Straaten „Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu” Ocena: 4/6

 

„LATA DWUDZIESTE, LATA TRZYDZIESTE…”

Na okładce przeczytałam: „stylowy kryminał z humorem”, „przedwojenna Warszawa”, „jeden skradziony obraz… i troje przyjaciół na jego tropie” – i to mi wystarczyło, żeby zacząć czytać. Tak, to dokładnie to, co lubię.

Nie było pudła. Klimat dawnej Warszawy został oddany bardzo wiernie. Widać, że autorka dobrze zna temat i porusza się po przedwojennej stolicy tak swobodnie, jakby tam mieszkała w poprzednim wcieleniu.

Książka napisana jest dobrym, lekkim stylem, solidnie przygotowana wydawniczo (nie dopatrzyłam się żadnych kiksów redakcyjnych czy literówek), język bohaterów jest zróżnicowany. Tam, gdzie trzeba mówi się „po warsiawsku”, więc nie mam wątpliwości, że Maja van Straaten zanim zabrała się do pisania, weszła w komitywę z twórczością Wiecha. Trochę za dużo nóżek baranich, ale same nóżki – spoko.

Postaci są sympatyczne i barwne, chociaż trochę czasu zajmuje nam, żeby się o tym przekonać. Kiedy już poznajemy do końca Franię Tańską – ziemiankę z dużym posagiem i jednocześnie malarkę pracującą w Muzeum Narodowym, Lolę – wpływową dziennikarkę plotkarskiego pisma, wywodzącą się z nizin społecznych i Sandora – z pochodzenia Węgra, właściciela składu tokaju – wiemy, że z tą trójką na pewno nie będziemy się nudzić.

Humor jest inteligentny, nie oczekujcie więc nieokiełznanych wybuchów śmiechu, raczej tego, że uśmiechniecie się do siebie, doceniając dowcip.

Intryga dobrze przemyślana, wszystko dzieje się „po coś”, co w dzisiejszych kryminałach nieczęsto się zdarza. Można się czepiać, że niektóre działania bohaterów są zbyt ryzykowne, ale zostaje to wyjaśnione, i ja to wyjaśnienie kupuję. Zakończenie zaskakuje i nie jest wyciągnięte z kapelusza. Autorka ma dryg do snucia opowieści (czytaj: zna zasady dramaturgii). Wprawdzie wyjaśnienie: jak zaginął obraz, nie do końca trafia mi do przekonania, ale przymykam oko, bo pomysł ciekawy.

Zabrakło jednak w tym wszystkim jakiegoś pazura, zachowania odpowiednich proporcji i konsekwentnego budowania napięcia. Czasami brakowało mi wiedzy o bohaterach, innym razem dostawałam opisy, które wydały mi się niepotrzebne. Może dlatego, że historię tę opowiada narrator wszechwiedzący, co dziś rzadko się stosuje. Przez to mamy niepotrzebny dystans do wszystkich postaci i nie angażujemy się . Ale to przecież debiut, więc takie rzeczy można wybaczyć. Autorka ma potencjał i wierzę, że kolejny tom będzie lepszy. Pytanie, czy do publikacji drugiego tomu w ogóle dojdzie. To, że mnie się ta zgrabna ramotka podoba – to nie jest dobry znak. To znaczy, że nie spodoba się masówce, łaknącej krwi, zboczeńców i psychopatów.

Wydawnictwo Lira nie zrobiło nic, żeby zaanonsować publice nową książkę i autorkę, więc nie sądzę, aby ta powieść „dobrze się sprzedawała”. A jak dojdzie do wypłaty tantiem, Maja van Straaten, jak wielu innych obiecujących autorów, może dojść do wniosku, że dalsza działalność charytatywna na rzecz polskiej literatury nie ma większego sensu.

Oj, jak ja nie chcę być Kasandrą!

piątek, 13 października 2023

"CZYTELNICY I ZŁODZIEJE" - wywiad z Izabelą Szylko dla portalu nakanapie.pl

 

Chciałam wymigać się od tej rozmowy, szukałam nawet zastępstwa…

Dzięki, że tak długo ze mną wytrzymałaś.

…ale zmroziłaś mnie deklaracją, że tym razem to już na pewno ostatni raz. O co chodzi? Przestajesz pisać czy udzielać wywiadów?

Najchętniej i jedno, i drugie (śmiech). Pisanie to bardzo ciężka praca, a efekty nie zawsze dają powody do zadowolenia. Żeby osiągnąć minimum satysfakcji, trzeba usilnie zabiegać o to, by być w centrum uwagi, między innymi udzielając wywiadów. A co, jeśli ktoś nie ma takiej potrzeby, a wręcz ma się z tym problem?

Trzeba zmienić zawód albo charakter.

Z zawodem łatwiej, robiłam to kilka razy. Z tym drugim – to nie takie proste. Musiałam zostać już w dzieciństwie zwichrowana przez moją babcię, która zawsze powtarzała: „siedź w kącie, a znajdą cię”. I tak mi zostało. Ale dzisiaj to nie działa.

To jasne. Skromność już nie jest zaletą. Teraz trzeba się lansować i brylować na wirtualnych salonach. Rozumiem, że to cię najbardziej uwiera?

Wolę być w cieniu. Moim ideałem jest Elena Ferrante. Nikt nie wie kim jest, jak wygląda. Na dobrą sprawę nie ma nawet pewności, że to kobieta. Nie udziela wywiadów, nie daje porad na wszystkie tematy w telewizjach śniadaniowych, żyje w dawnym, dobrym świecie, w którym nie trzeba wiedzieć, co to media społecznościowe. Dzięki temu ma czas na spokojne pisanie i prawdziwe życie, w gronie prawdziwych przyjaciół, a nie wirtualnych znajomych. Marzenie!

Może jeszcze nie jest za późno, żeby je spełnić?

Myślę, że dzisiaj to by się nie udało. Kilku autorów próbowało zaistnieć, publikując anonimowo i podgrzewając atmosferę tajemnicy i skandalu wokół książki, ale im nie wyszło. Ferrante zadebiutowała w latach dziewięćdziesiątych. Książka była dobra, więc została zauważona przez krytyków. W konsekwencji informacja o dobrej książce dobrej autorki poszła w świat na tyle szeroko, że wydawca mógł sobie pozwolić na ekstrawagancję pisarki.

Fakt. Dziś, kiedy publikuje się dobre książki, nikt nie zwraca na nie uwagi, za to słabizny atakują ze wszystkich stron, o ile tylko wydawca się postara. Ale wracając do marzeń. W „Poszukiwaczach siódmej księgi”, jak wspomniałaś w naszej poprzedniej rozmowie, spełniłaś marzenie z dzieciństwa i wcieliłaś się w Pana Samochodzika. O czym marzyłaś pisząc „Tajemnicę siódmej księgi”?

Zapomniałam o marzeniach. Trzeba było po prostu skończyć tę historię. Przecież odnalezienie księgi to dopiero połowa roboty, a wszyscy czekają na rozszyfrowanie kodu. Co Kopernik ukrył przed światem? No i dobro powinno zwyciężyć, bo takie są reguły gatunku. Zakasałam rękawy i dostarczyłam rozwiązanie, a przy okazji „sprzedałam” trochę życiowej filozofii, która mnie pomaga, więc może również przyda się innym.

Wystarczy mieć przekonanie, że każda sytuacja, kiedy osiągnie punkt krytyczny, musi odwrócić się i zamienić w swoje przeciwieństwo. (…) To daje (…) odwagę i wytrwałość w okresach niepomyślnych oraz czyni roztropnymi i skromnymi w okresach powodzenia. Dobrze trafiłam?

Tak. Tylko ostatnio coraz mniej mi zostało tego życiowego optymizmu, więc nie wiem, czy mogę być wiarygodna dla czytelników, czy ich nie oszukuję. Może pora znów zmienić zawód?

Czytelnicy lubią być oszukiwani. Chcą się znaleźć w świecie, do którego w zwykłym życiu nie mieliby wstępu. Miałam wielką frajdę, przemierzając razem z twoimi bohaterami amerykańskie bezdroża. Ludzie chcą też wierzyć w to, w co czasem nie powinno się wierzyć. Napisałaś zresztą wyraźnie: wystarczy mieć przekonanie, a nie: „słuchajcie, taka jest prawda”, więc moim zdaniem oszustwa w tym nie ma. Ale skąd te wątpliwości?

Do pisania nowej książki zabieram się wtedy, gdy wydaje mi się, że mam coś ważnego do przekazania. Zaczynam mieć obawy, że to co jest ważne dla mnie, niekoniecznie musi być ważne dla czytelników. Z tym jakoś można się pogodzić. Kurt Vonegut twierdził, że pisze się zawsze dla jednej osoby. To zbyt minimalistyczne podejście, ale nawet, jeśli książka dociera do niszowej grupy, która myśli podobnie jak ja, wciąż jest dobrze. Taki czytelnik, któremu podobają się moje książki, to niemal przyjaciel. Kiedy jednak widzę, jak zachowują się ludzie, których chcę traktować jak przyjaciół, to tego kompletnie nie rozumiem i zaczynam wątpić.

Musisz precyzyjniej wyłożyć o co chodzi.

W ciągu ostatnich miesięcy na pewnym popularnym portalu zgłosiłam do usunięcia prawie tysiąc plików z moimi książkami, które zostały tam zamieszczone nielegalnie. Nie wiem ile razy każdy plik został pobrany. Zapewne ten tysiąc trzeba pomnożyć przynajmniej razy kilka.

Upewnię się. Tysiąc? Jeden i trzy zera?

Tak. Trzeba było podać link do każdego pliku, więc zrobienie listy zajęło mi dwa dni. A to przecież tylko kilka tytułów.

Nawet nie wyobrażam sobie, jak wyglądałaby taka lista w przypadku bardziej znanych autorów. Tracą krocie.

Tylko, że jak popularny pisarz sprzedaje sto tysięcy egzemplarzy jednego tytułu w Empiku, to takiej straty nawet nie zauważy. Efekt skali. Dla niszowych autorów i małych wydawnictw, które nie mają tam dostępu i dla których sprzedaż e-booków i audiobooków jest istotną częścią dochodu – to jest cios w plecy. Jeżeli książka się „nie sprzedaje” wydawnictwo nie wyda kolejnej, bo na tym traci. A nie sprzedaje się, bo ktoś sobie ją bierze za darmo. Rozumiem, że książki są drogie, ale przecież darmowe kody na e-booki czy audiobooki można pobrać z bibliotek.

Ale wygodniej jest ściągnąć sobie książkę na czytnik bez wychodzenia z domu.

To jasne. Jeżeli coś jest dostępne za darmo, to dlaczego tego nie wziąć? Kompletnie jednak nie rozumiem motywacji osób, które zamieszczają w sieci pliki z książkami, do rozpowszechniania których nie mają prawa. Czy naprawdę brak im świadomości, że robią coś złego? Że w efekcie okradają wydawców i autorów? Jeżeli autor na książce nie zarobi, to jaką będzie miał motywację do dalszego pisania? I jak ma tworzyć, mając poczucie, że pisze dla ludzi, którzy go nie szanują?

Nie chcesz pisać dla złodziei?

Sama nie ujęłabym tego aż tak dosadnie, ale dobrze, że to powiedziałaś.

Czy masz rozeznanie w skali tego zjawiska?

Kiedy to odkryłam – przeżyłam szok. Latem prowadziłam akcję promocyjną, w której czytelnicy szukali książek „Poszukiwacze siódmej księgi” poukrywanych w Krakowie. Poniosłam wymierne koszty: podróż do Krakowa, hotel, kilka dni pracy – trzeba było schować książki i przygotować zagadki, plus wartość samych książek i koszt zamieszczenia reklamy. W tym czasie wszystkie moje e-booki były sprzedawane za pół ceny. Wartość sprzedaży nie pokryła nawet części kosztów promocji. Po zakończeniu akcji odkryłam, dlaczego. Okazuje się, że oprócz portalu z gryzoniem, z którego usuwam pliki regularnie, jest jeszcze kilka innych jaskiń piratów. W jednym z tych miejsc można sprawdzić, ile razy książka została pobrana. I tylko z tego jednego portalu wzięto za darmo dwadzieścia razy więcej książek, niż w tym czasie sprzedałam. A książka była jeszcze na kilku innych portalach, gdzie nie chwalą się liczbą pobrań, więc trudno oszacować rzeczywiste straty. Może to było czterdzieści razy więcej albo sto? Gdyby wszyscy zapłacili za te książki nawet pół ceny, to po odliczeniu prowizji dystrybucyjnej, przynajmniej koszt promocji by się zwrócił.

To jest wręcz niewiarygodne.

Ale, niestety, prawdziwe.

Złodziejstwo w biały dzień. Nie ma na to paragrafów?

Może i są, ale koszty egzekucji przekroczyłyby zyski. Dopóki ludzie nie mają świadomości, że robią coś złego, albo gorzej - mają świadomość, że kradną, tylko nie widzą w tym nic niestosownego -nic się nie zmieni.

Może im się wydaje, że są Janosikami? Okradają bogatych, żeby rozdać biednym?

A co, kiedy okradają biednych, żeby poszli z torbami?

Czy nie dzieje się tak również dlatego, że e-booki są bardzo drogie? O wiele za drogie w stosunku do książek papierowych? Dlaczego tak jest?

Koszt wprowadzenia książki na rynek, niezależnie od tego czy to papier czy e-book, jest taki sam. Trzeba zapłacić zaliczkę autorowi, doliczyć redakcję, korektę, okładkę, skład, koszt promocji i koszty stałe wydawnictwa. W przypadku książki papierowej dochodzi dodatkowo koszt druku. Większość wydawców, ja również, kalkuluje cenę e-booków, odliczając koszt druku; to jest od kilku do kilkunastu złotych, w zależności od nakładu i grubości książki.

Dlaczego więc e-book kosztuje czasem więcej niż książka papierowa?

Cenę książki ustalają sklepy. Jeden chce więcej zarobić, drugi zadowala się mniejszym zyskiem. Wydawca, oddając książkę do szerokiej dystrybucji traci nad nią kontrolę. Wie tylko, że od podanej ceny otrzyma mniej więcej połowę.

Tylko tyle?

Tak wysokie są średnie prowizje dystrybutorów, z małymi wyjątkami. Też uważam, że to za dużo. O ile w przypadku dystrybucji książek papierowych to jest bardziej uzasadnione - sprzedaż wymaga więcej wysiłku, transport książek kosztuje, a płatności bywają opóźnione, to sprzedażą e-booków steruje program komputerowy, a płatności odbywają się online. Koszty obsługi są minimalne. Chciwość sklepów sprzedających produkty cyfrowe jest chyba zbyt duża.

Trzeba więc szukać takich, którym wystarczy skromniejszy zysk?

Wydawcy mają często własne sklepy, tam powinno być taniej. Przynajmniej ja bym tak robiła, gdybym miała własny sklep i nie musiała nikomu płacić prowizji od sprzedaży.

Aż się boję zapytać o twoje literackie plany, bo chyba powinnam raczej zadać pytanie, kiedy znów zamierzasz zmienić zawód.

Nie „kiedy”, tylko „czy”. To się jeszcze okaże.