niedziela, 23 stycznia 2022

Hilary Rodham Clinton, Louise Penny „Stan terroru” Ocena: 1/6

PROPAGANDA SUKCESU

Louise Penny to kanadyjska autorka oldschoolowych kryminałów w stylu Agathy Christie, a Hilary Clinton nikomu nie trzeba przedstawiać. Bardzo byłam ciekawa, co wyjdzie z takiego połączenia. Nie wyszło nic dobrego.

W tym duecie Louise nie miała chyba wiele do powiedzenia. Hilary, jak można się było spodziewać, od razu wyskoczyła na pierwszy plan. Od początku wiadomo, że opowiada o sobie. Bohaterką jest „szczupła elegancka kobieta przed sześćdziesiątką”, która „nie musiała udawać młodszej, niż była, nie chciała też jednak wyglądać starzej”, pełniąca w Gabinecie Stanów Zjednoczonych funkcję, jakże by inaczej, sekretarza stanu. Bohaterka - Ellen Adams, jest chodzącym ideałem, wzorem obowiązkowości i patriotyzmu („o, jakże kocha ten kraj!”). Pracuje 24 godziny na dobę, prawie nie potrzebuje snu. Po politycznym maratonie, potargana, nieumyta, bez makijażu, w poplamionej, wygniecionej garsonce wygląda „jak bezdomna”, a mimo to decyduje się w takim stanie wystąpić przed kamerami telewizji, u boku prezydenta wygłaszającego przed Kongresem orędzie o stanie państwa. Taki to z niej zuch!

Od początku uwierała mnie warstwa językowa tej książki. Tłumaczka język angielski może i zna, ale polski już niekoniecznie. „Nominant polityczny”? Kto to jest? Spiker - to po polsku prezenter zapowiadający program lub odczytujący teksty, najczęściej w radiu. Do angielskiego „speakera” przemawiającego przed izbami parlamentu nie można zwrócić się „panie spikerze”, tylko panie przewodniczący albo panie marszałku. Podobnie angielski „officer” to po polsku nie zawsze oficer. Nie ma takiej funkcji oficer porządkowy, może być, na przykład, funkcjonariusz. O kalkach językowych już nie chce mi się pisać. Najgorsze, że pod tekstem podpisały się dwie redaktorki i trzy korektorki (!). Ej, drogie panie z wydawnictwa „Poradnia K”, naprawdę czytałyście tę książkę? I nie zauważyłyście błędów? Może więc warto zmienić zawód?

Do tego dochodzi sposób formułowania myśli, charakterystyczny dla autora, na który redaktorzy nie mają już, niestety, wpływu. „Rzadko widywała równie zręcznych polityków. Zwłaszcza takich, którzy mieli dość odwagi, by znieść lekkie zranienie, jeśli oznaczało to zabicie przeciwnika”. Gdybym nawet roztrząsała to zdanie przez następną godzinę, nie zrozumiem, o co w nim chodzi. Podobnie drażniący jest sposób narracji: krótkie zdania rozpoczynające się od słów „albo”, „lecz”, „że”, które o wiele lepiej by brzmiały w postaci zdań złożonych, oddzielonych przecinkiem. To akurat redaktorka mogłaby zmienić, ale pewnie się nie odważyła poprawiać dzieła pani Clinton.

Porzuciłam tę książkę, nie przekraczając magicznej granicy 10%, również z kilku innych powodów.

Intryga sensacyjna od początku wydaje się być szyta bardzo grubymi nićmi. Sekretarka ważnego departamentu w ministerstwie otrzymuje dziwnego SMS-a, a jej przełożony beztrosko poleca usunąć wiadomość, twierdząc, że to spam. Dzielna dziewczyna zapisuje jednak treść wiadomości na kartce. Równolegle śledzimy ucieczkę z arabskiego kraju pewnej „naukowczyni”, jednak zupełnie mnie nie przekonują opisane realia. [Na marginesie: feminatywy w tym tekście stosowane są bardzo niekonsekwentnie. Wolno napisać „doktor biegła”, ale „naukowiec biegła” już nie uchodzi. Jakie to szczęście, że zespół tłumaczeniowo-redaktorski nie wpadł na pomysł, aby przetłumaczyć sekretarza stanu na sekretarkę.]

Niedługo potem w centrum Londynu wybucha bomba. Może i nawet ciekawiłoby mnie, co dalej, ale na arenie wydarzeń znów pojawiają się politycy, którzy w chwili poważnego, światowego kryzysu przekomarzają się jak przekupki na targu. W rozmowach na najwyższym szczeblu chodzi tylko o to, żeby wbić koledze rozmówcy szpilę. Może nawet tak jest w rzeczywistości, ale czytanie takich słownych przepychanek jest męczące. Zwłaszcza, że politycy skupiają się na oratorskich popisach dlatego, że wszystkie największe agencje wywiadowcze świata, nie potrafią dowiedzieć się o wspomnianym zamachu dosłownie niczego. Chodzi więc zapewne o to, by wreszcie mogła się wykazać nasza dzielna bohaterka, ale nie mam ochoty się o tym przekonywać.

Nie mogę też zdzierżyć przebijającej zewsząd propagandy sukcesu, wciąż mając w pamięci to, co działo się w naszym kraju za czasów Edwarda Gierka. „Porwały ją majestat, ciche dostojeństwo, moc tej chwili. (…) Prezydent (…) mówił o ciągłości, o sile. O zdecydowaniu i celu. O tym, że szkody wyrządzone przez poprzednią administrację zostaną naprawione. Że Ameryka wróciła”. Może na Amerykanów to działa, chociaż, biorąc pod uwagę klęskę Hilary w wyborach prezydenckich, raczej niekoniecznie.

Megalomania pani Clinton przebija w tej książce z każdej strony, więc naprawdę się nie dziwię Amerykanom, że gdy musieli wybierać mniejsze zło - to Donalda Trumpa wybrali na prezydenta. On przynajmniej nie udawał kogoś innego.

wtorek, 4 stycznia 2022

Mieczysław Gorzka „Dziewięć”, Ocena: 1/6

 

JESTEM SPRYTNA I WYBITNA*

Mieczysława Gorzkę prawie wszyscy chwalą, więc nieopatrznie postanowiłam przekonać się dlaczego. No i będę mieć za swoje. Zaraz rzucą się na mnie wszyscy fani autora, no bo jak może mi się nie podobać coś, co im się tak podoba? Jak śmiem myśleć inaczej, niż oni? Ale, po kolei.

Rozdział pierwszy. Nieźle. Narracja prowadzona z punktu widzenia psychopatycznego mordercy, czego nie lubię, ale jak to jest napisane! Dobry język, są emocje, porządny portret psychologiczny.

Rozdział drugi. Wciąż dobrze. Pogubiony w życiowych wyborach prywatny detektyw Adam Markiewicz zostaje zmuszony do dokonania czynu, który na pewno spowoduje niezłe komplikacje. Mocne zawiązanie akcji.

Rozdział trzeci. Bardzo dobrze. Nowy wątek, niepokorna nastolatka i porzucony kochanek jej matki; jest szansa, aby ruszyć akcję do przodu. Znów ciekawe postaci i konflikt, który wróży kłopoty. Pora, żeby coś zaczęło się dziać.

Rozdział czwarty. Koniec zachwytów. Zaczynam się niecierpliwić. Pojawia się czwarty wątek, kolejne nowe postaci. Jak się okazuje nowe dla mnie, bo zaczęłam poznawać autora od jego piątej książki; fani witają się pewnie ze starymi znajomymi. Domyślam się tego, gdy czytam siermiężne dialogi streszczające wcześniejsze wydarzenia. Dwóch policjantów rozmawia o sprawach, które dla nich są oczywiste. Być może wszystko jest jasne również dla fanów, znających na pamięć poprzednie tomy, ale nie dla mnie - świeżego czytelnika. Zbyt wiele jest nowych nazwisk i pogmatwanych historii, sięgających daleko w przeszłość. Zaczynam ziewać i nachodzi mnie refleksja, że jeśli rzeczywiście autor streszcza tak szczegółowo zawartość poprzednich książek, to powinnam mu podziękować. Zaoszczędziłam trochę czasu. Nie muszę już czytać innych jego powieści, bo właśnie się dowiedziałam, jak się kończą i o co w nich chodzi.

W tym samym rozdziale autor przedstawia głównego detektywa i robi to w taki sposób, że od początku gość mi się nie podoba. Otóż nadkomisarz Zakrzewski to facet, który mówi o sobie tak: „Mamy swoje staroświeckie zasady, według których zawsze , bez względu na cenę (…) sprawiedliwość musi zatriumfować. Nie daliśmy się wciągnąć w żadne nieformalne układy, nigdy nie daliśmy się skorumpować i zeszmacić”. Ufacie takim samochwałom? Ja wolałabym, żeby autor pokazał mi bohatera w działaniu i w ten sposób udowodnił, że taki naprawdę jest. Z zasady nie wierzę ludziom, którzy twierdzą, że są świetni, a nie ma na to żadnych dowodów. Czytając przechwałki Zakrzewskiego chodzi mi po głowie piosenka popularnego niegdyś kabaretu OT.TO, której fragment posłużył mi za tytuł.*

I jeszcze jedna refleksja po czwartym rozdziale. Pierwsze trzy wprowadzające były całkiem niezłe. Czwarty tak bardzo odbiega od nich poziomem, że aż sprawia wrażenie, jakby napisał go ktoś inny. Ghostwriter, czy tylko wena się skończyła, bo trzeba pisać na akord, skoro fani niecierpliwie czekają?

Następne rozdziały. Komisarz Zakrzewski wpada na trop przestępcy dzięki nieprawdopodobnemu zbiegowi okoliczności. Autor na szczęście zdaje sobie sprawę, że to cienkie i sam na to zwraca uwagę. No dobrze, raz mogło mu się przytrafić. Przymykam oko. Ale nieprawdopodobny zbieg okoliczności przydarza się drugi raz. I to się nazywa: braki warsztatowe.

Kolejne rozdziały i nadal brak wydarzeń posuwających akcję do przodu, za to znów pojawiają się nowe wątki. Sprawa aktualnego gwałciciela, sprawa gwałciciela z przeszłości, sprawa czterech przyjaciół z dzieciństwa, obecnie skłóconych, w której główną rolę odgrywa zupełnie nowy policjant, komisarz Lipski. Kto to, po co on, czy będzie miał udział w śledztwie? I znów „samochwała w kącie stała”, postać przekonana o swych rozlicznych talentach, która uważa, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Znalezienie porywacza, to będzie dla niego bułka z masłem. Poznajemy jego stare sprawki nie związane z dotychczasową akcją, nie wiadomo po co. Naprawdę zaczynam się gubić. Odkładam książkę. Może po prostu mam słaby dzień i nie potrafię się nad nią skupić?

Mam chyba same słabe dni ostatnio, bo przerywam lekturę jeszcze kilka razy. Za nic nie mogę się wciągnąć. Nie pomaga nowy wątek porwanej dziewczyny, ani kobieta w życiu komisarza Zakrzewskiego, czyli wątek romantyczny: „Oderwała się od jego ust i popatrzyła w głąb wpatrzonych w nią niebieskich oczu”. „Nie powinienem wciągać cię do mojego życia” - deklaruje po takiej akcji komisarz, a ja mam wrażenie, że może byłoby lepiej gdyby autor przerzucił się na pisanie Harlekinów.

Rozdział szesnasty. Mieczysław Gorzka chyba wreszcie zdał sobie sprawę, że czytelnik może poczuć się znużony natłokiem informacji, więc trzeba mu zaserwować jakąś atrakcję. I dostajemy soczystą scenę, w której zwyrodnialec znęca się nad porwaną dziewczyną. Fabularnie nie ma to żadnego uzasadnienia, natomiast jeśli kogoś rajcują opisy zboczeń seksualnych i penisów we wzwodzie, to powinien czuć się usatysfakcjonowany. Dla mnie jednak to atrakcja wątpliwa. Również dlatego, że zamiast zamartwiać się losem niebogi, zbiera mi się na wymioty.

Już w tym momencie powinnam przestać czytać. Ale wciąż się łudzę, że może nie wszystko stracone. Jednak dramaturgia tej historii sypie się z każdym kolejnym rozdziałem. Autor zdradza czytelnikowi dużo więcej, niż wiedzą aktorzy dramatu (znowu błąd warsztatowy). Kiedy więc jeden z bohaterów zaczyna pogrywać z matką uprowadzonej dziewczyny, czytamy o tym bez żadnych emocji. Przecież wiemy, że facet ściemnia, i tylko się złościmy, że kobieta daje sobą manipulować. Napięcia za grosz, chodzi więc pewnie tylko o to, żeby książka miała większą objętość.

Rozdział dziewiętnasty. Już naprawdę dalej nie mogę. Teraz jeszcze policjanci muszą sobie przekazać informacje, które czytelnik już dobrze zna z innych relacji. Ziewam na potęgę. Do tego pojawia się trzeci nieprawdopodobny zbieg okoliczności, a to dopiero 30% książki. Skoro Pan Bóg raz po raz schodzi z nieba, aby pomóc autorowi w konstruowaniu fabuły, to znaczy, że dalej możemy spodziewać się wszystkiego. Za moment mogą pojawić się kosmici i będzie pozamiatane. Koniec. Twórczości pana Gorzki zgłębiać dalej nie będę.

Porzucam tę książkę z ulgą, bo chociaż postaci w niej bez liku, nie ma ani jednej, która obchodziłaby mnie bardziej, niż zdechła mucha wciągnięta do odkurzacza. Nie interesuje mnie nawet los porwanej dziewczyny, bo została przedstawiona tak, aby nie wzbudzić sympatii czytelnika. Nie zamierzam również się przekonywać, jakie to nowe obrzydliwości wymyśli autor, gdy znów postanowi ożywić niemrawą akcję, opisując zabawy zboczeńca.

I tylko nie tłumaczcie mi, drodzy fani, że nie powinnam zaczynać od piątej książki autora, a poprzednie były lepsze. Znam ten mechanizm: napisać jedną, dwie przyzwoite książki, zdobyć stadko fanów, uzależnić ich niepokończonymi wątkami, aby kupili kolejną książkę. Ja się na takie praktyki nie piszę, a wy, róbta, co chceta. 

*Jestem śliczna, higieniczna, przy okazji sympatyczna.

 Jestem sprytna i wybitna, fantastyczna i ambitna.

Fragment piosenki kabaretu OT.TO, sł.: W. Tupaczewski, muz. A. Piekarczyk