czwartek, 23 listopada 2017

Krzysztof Bochus "Martwy błękit" ad vocem



Otrzymałam niedawno bardzo ciekawego maila na temat powieści Krzysztofa Bochusa "Martwy błękit", a jego autorka wyraziła zgodę na publikację na moim blogu, więc polemizuję.

„Nie ukrywam, jestem wielką fanką twórczości Krzysztofa Bochusa. Zapamiętałam Pani opinię nt. "Czarnego manuskryptu" ponieważ prawie w 100 proc. pokrywała się z moimi odczuciami oraz utrzymana była w nietypowej, wdzięcznej formie. Rozumiem, że "Martwy błękit" nie przypadł Pani go gustu. Szanuję to. O gustach się nie dyskutuje, chociaż ocenę na 5 ("książka przeciętna")[na portalu Lubimy Czytać, dopisek mój] - uważam za przesadnie surową. Ale ja nie o tym. Mam kilka uwag, jeśli Pani pozwoli.
1. Ciekawi mnie uzasadnienie zarzutu: "Zaczyna się od morderstwa upozorowanego na samobójstwo. Ech, chyba to już było.". W "CzM", o ile pamiętam, mamy do czynienia z prawdziwym samobójstwem organisty. W "MB" pierwsza scena to morderstwo - tylko upozorowane na samobójstwo. Gdzie tu deja vu?”

Deja vu, zgodnie z definicją, to odczucie. Jeżeli czyta się kilka książek tygodniowo nie ma szans, żeby pamiętać ich fabuły. Zapamiętuje się odczucia: np. książka mi się spodobała, bo miała fajny klimat, bo bohater był bardzo nietypowy, bo intryga była bezbłędnie skonstruowana, bo temat tak mnie poruszył, że pół nocy nie mogłam spać. Tutaj mamy: w części pierwszej podejrzanego o morderstwo osadzonego w więziennej celi, który popełnia samobójstwo, w części drugiej samobójstwo upozorowane na morderstwo oraz, podobnie jak w części pierwszej śmierć podejrzanego o morderstwo, który znów osadzony jest w areszcie, jednak tym razem zabójstwo upozorowane jest na wypadek przy ucieczce z więzienia. W pamięci czytelnika pozostają dwa słowa: „samobójstwo” i „upozorowane”. I odczucie, że za dużo tu znajomych motywów. To odczucie nie pojawiłoby się pewnie, gdybym przeczytała drugą książkę pół roku później, albo, wręcz przeciwnie, gdybym miała mniejszą sklerozę i pamiętała dokładny przebieg akcji. Inni czytelnicy być może w ogóle nawet nie zwrócą na to uwagi, ale mogą się również trafić bardziej pamiętliwi. 

„2. Przeciekawy wątek Kabały...Chłonęłam go z zainteresowaniem, uważam takie "wartości" dodane za cechę stylu Bochusa, wyróżniającą go z grona innych "kryminalistów".”

Dla współczesnego czytelnika Kabała ma wartość wyłącznie jako ciekawostka historyczna. Nie wyobrażam sobie, żeby młode pokolenie chciało traktować na poważnie jej zasady, które brzmią dzisiaj, jak bajki o żelaznym wilku. Krzysztof Bochus zgłębia się w Kabałę tak drobiazgowo, że czytelnik ma wrażenie, że musi to do czegoś istotnego prowadzić. Jeżeli Rottenberg odkrył jakieś niezwykłe prawidłowości, to po takim wprowadzeniu aż by się chciało wiedzieć, na czym one polegają. I żeby to miało jakiś wpływ na akcję, a przynajmniej na losy świata ;-) . A tymczasem wątek ten zostaje zupełnie „puszczony” i do niczego nie prowadzi. Czyli całe dochodzenie w tym kierunku prowadzone było na darmo. Oczywiście, fałszywe tropy muszą pojawiać się w powieści kryminalnej, ale nie mogą aż tak bardzo dominować fabuły.

„Konstatacja, że ponieważ Rottenberg był kabalistą, to siłą rzeczy jego kolekcja musiała być namalowana przez kabalistów - jest, proszę wybaczyć, trochę wydumana. Koncept autora to licentia poetica, teza inteligentna i błyskotliwa, ale nie poparta żadnymi dowodami. Wiem, co mówię jestem specjalistką w tej dziedzinie (malarstwa, nie Kabały). Kabalistyczna proweniencja kolekcji nie może być więc w żadnej mierze prawdą oczywistą dla wszystkich, w tym także dla Pana Samochodzika.”

Nie znam się aż tak bardzo na malarstwie, więc tezę o kabalistycznej proweniencji kolekcji kupiłam akurat bez mrugnięcia okiem. I akceptuję ją, nawet, jeśli nie ma na to dowodów i powstała tylko w wyobraźni autora (to w końcu fikcja, a nie literatura faktu). Tylko, żeby postawić taką tezę, zwłaszcza jeśli jest fikcją, naprawdę nie potrzeba wykładać całej istoty Kabały. Można ją zredukować do minimum, tak jak to robił kiedyś kultowy bohater powieści dla młodzieży. 

„3. Podobieństwo do Mocka. Naprawdę Pani tak uważa? Abell jest w innym typie fizycznym, dba o siebie, uprawia sport, interesuje się sztuką, kocha stare biblioteki, podejmuje się spraw w których może dać upust swoim zamiłowaniom do rozwiązywania zagadek historii. Jest nostalgiczny, inaczej traktuje kobiety, jest wycofany mentalnie, bardzo związany ze swoją matką ( a z nie z ojcem), na swój sposób pozostaje religijny. Kieruje się wyniesionym z domu azymutem moralnym. Gdzie tu podobieństwo do programowo obrzydliwego i nihilistycznego Mocka?! Moim zdaniem Abell to zupełnie inny typ bohatera.”

Oczywiście, że Abell i Mock się różnią, pewnie jeszcze wieloma szczegółami. Abel jest dodatkowo wyjątkowo poprawny politycznie, nie ukrywa antypatii do nazizmu i okazuje sympatię Polakom i Żydom. Ja pisałam o podobieństwach, których, jak rozumiem Pani nie kwestionuje? Chociaż akurat w przedostatniej powieści Marka Krajewskiego trzydziestoletni Mock (jeszcze nie „obrzydliwy i nihilistyczny”) przypomina Abella dużo bardziej. I znów mówimy o odczuciach, skojarzeniach, a one są, jakie są.

„Marek Krajewski nie ma zresztą monopolu na lata 30. Nie był w tej mierze ani pierwszy, nie będzie też ostatni. Vide niemiecki pisarz Volker Kutscher, który wiele lat temu wykreował postać śledczego Gereona Ratha. - świetny serial Berlin Babylon na podstawie jego powieści możemy obecnie oglądać w HBO). Jeśli już miałabym doszukiwać się podobieństw - to pomiędzy Gereonem - a skopiowanym na jego wzór Eberhardtem Mockiem. Pozostaje jeszcze kwestia pięknej polszczyzny i stylu pana Bochusa. Daj Boże, aby to była norma w polskiej literaturze, nie tylko zresztą kryminalnej.”

Marek Krajewski był w Polsce prekursorem, rozpoczął „modę” na historyczne powieści kryminalne i ma już wielu mniej lub bardziej udolnych naśladowców. Do stylu i języka pana Bochusa nie mam zastrzeżeń, no może z jednym wyjątkiem: uległ manierze niewłaściwego użycia słowa „spolegliwy”. Ten błąd jest jednak tak powszechny (nawet redaktor go puścił), że chyba niedługo zostanie zatwierdzony przez uzus, dlatego nazywam go manierą.

„4. "Wszystkiemu winni ci wstrętni naziści". Przecież w "CzM" mordercą był nie nazista, a człowiek ogarnięty idea odbudowania zakonu Krzyżackiego? A naziści po dojściu do władzy zdelegalizowali odbudowujący się zakon.”

Mówimy o ludziach ogarniętych ideą Wielkich Niemiec. I znów, oczywiście, Zakon i NSDAP, to nie to samo, ale mniej więcej o to samo im chodziło. W obu powieściach za morderstwami stały chore ideologie i stąd wzięło się moje odczucie. Ale może nie wszyscy mają tak daleko idące skojarzenia, dlatego ocenę pozostawiłam czytelnikom.

"Pani Rudolfino, proszę wybaczyć te uwagi. Pomyślałam jednak, że ten portal [Lubimy czytać, dop. mój] powinien służyć nie tylko ocenianiu pisarzy - ale także wymianie opinii przez ludzi, którzy, kochają książki. Jestem zachwycona "Martwym błękitem" i tylko próbuję zrozumieć Pani obiekcje. Z wyrazami szacunku. Milena"

Bardzo dziękuję za uwagi. Lubię wymieniać opinie, bo może nas to tylko wzbogacić.  Pozdrawiam. Rudolfina

niedziela, 19 listopada 2017

Krzysztof Bochus „Martwy błękit” Ocena: 4/6



DEJA VU

Gdybym nie przeczytała wcześniej pierwszej powieści autora (recenzja z 13 lipca), pewnie zachwyciłabym się tą drugą dużo bardziej. Ale przeczytałam, i to, niestety, całkiem niedawno i w związku z tym nie mogę pozbyć się uczucia deja vu.

To nic, że akcja przeniosła się do Sopotu i Gdańska (za to akurat należy się autorowi wielka pochwała; opisy tych miast w latach 30-tych ubiegłego wieku są tak barwne, że aż chciałoby się przenieść w czasie), skoro wiele innych elementów literackiej układanki jest jakby skopiowanych z poprzedniej książki.

Zaczyna się od morderstwa upozorowanego na samobójstwo. Ech, chyba to już było.

Christian Abell w nowym miejscu wdaje się w romans z kolejną kobietą. Jak James Bond prawie. W porządku, samotny jest, ma prawo, nie czepiam się. To klasyczny zabieg w powieściach cyklicznych.

Już na początku bohater cudem unika śmierci, w ostatniej chwili uratowany przez kolegę policjanta. To też już było. Tu zatrzymam się na dłużej. Jest takie niepisane prawo w kryminalnym światku, że policjantów się nie rusza. Śmierć policjanta zawsze powoduje, że policja zaczyna pracować na najwyższych obrotach i ryzyko wpadki jest dużo większe. Takie ryzyko podejmuje się, wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Autor powinien o tym wiedzieć i dawkować podobne atrakcje z umiarem. A nasz bohater ma trochę za dużo szczęścia, zważywszy jak bardzo nieracjonalnie się zachowuje. Kiedy dostaje wezwanie od przyjaciela na niewinne spotkanie, informuje o tym kolegę policjanta. Bo autor wie, że detektyw jedzie tam po to, aby kolega policjant mógł uratować mu życie. Kiedy zaś Abell wybiera się na super niebezpieczne spotkanie z przemytnikiem w środku nocy, nie mówi o tym nikomu. Autor wie, że nic mu się tam nie stanie, ale detektyw nie, więc powinien myśleć. Podobnie nieroztropnie Abell zachowuje się kolejnym razem, gdy dostaje wezwanie od rzekomego przemytnika. I wtedy przynajmniej dostaje za swoje. Naprawdę, tyle lat pracuje w policji, tyle razy wpadał w pułapki i nic go życie nie nauczyło? Detektyw, oczywiście, ma prawo wpadać w pułapki, ale lepiej, żeby były one spowodowane okolicznościami, a nie własną głupotą.

Te pogonie za przestępcami po dachach, nieustanna walka o życie i cudowne wychodzenie z każdej opresji, to naprawdę chwyty z trochę innej bajki. Autor ma zbyt duży potencjał, by marnować go na nieprawdopodobne historyjki w stylu Remigiusza Mroza. Oczywiście, tak też można, tylko po co? Liczbą tytułów i wysokością nakładów raczej nikt pana Mroza nie przebije.

W poprzedniej powieści wątki historyczne współgrały z akcją i dawkowane były z umiarem. Tym razem mam wrażenie, że autor zagłębia się w historię sztuki ze zbyt przesadną starannością, a wątek kabalistyczny został wprowadzony na siłę. Aż tak drobiazgowe wyjaśnianie zasad kabały nie ma sensu, skoro to wszystko prowadzi do banalnego wniosku, który potrafiłby wyciągnąć nawet czytelnik Pana Samochodzika, bez żmudnego dochodzenia: skoro kolekcjoner był kabalistą, to zbierał obrazy kabalistów. Dla akcji nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, więc rozdmuchiwanie tematu działa na niekorzyść powieści, bo usypia czytelnika.

Podobieństwo postaci głównego bohatera do Eberhardta Mocka - bohatera cyklu powieści Marka Krajewskiego było już odczuwalne w „Czarnym manuskrypcie”, ale dopiero teraz, gdy poznajemy Abella bliżej, analogie zaczynają trochę bardziej przeszkadzać. Obaj próbowali zdobyć humanistyczne, uniwersyteckie wykształcenie (Mock w zakresie filologii klasycznej, Abell studiował historię sztuki) i obydwu się nie udało z tego samego powodu – braku pieniędzy. Obydwaj mieli kłopoty rodzinne i trudne relacje z ojcami. Obydwaj byli kiedyś żonaci i zostali porzuceni przez żony. Inspiracje Krzysztofa Bochusa są bardzo czytelne i oby to były tylko inspiracje (lub nieświadome zbieżności), a nie ułatwianie sobie zadania.

No i jeszcze to zakończenie. Czy jak napiszę, że znowu mam deja vu, to będzie to spoiler czy nie? Ocenę pozostawiam czytelnikom.

Mam nadzieję, że pisząc trzecią książkę autor wyciągnie wnioski z popełnionych błędów. Dobrze też, żeby poszerzył repertuar zbrodni. Lata 30-te ubiegłego wieku to piękne i ciekawe czasy. Przestępstwa można też popełniać z miłości, z nienawiści, z zemsty, dla pieniędzy i z setki innych powodów. Nie za wszystkim muszą stać „ci wstrętni naziści”, nie ma też potrzeby, aby bohater był aż tak bardzo poprawny politycznie. Bohatera ze słabościami łatwiej zrozumieć. A może nawet polubić.