„ZABILI GO I UCIEKŁ”
Dawno nie zaglądałam do polskich
debiutów, więc postanowiłam przekonać się, co w naszej trawie wydawniczej
piszczy. No i piszczy bieda.
Są dwie rzeczy, które ratują „Wróżdę”
przed totalną klapą: dobry styl i język (do tego już doszło, żeby coś, co
powinno być normą trzeba traktować jako zaletę) oraz to, że wszystkie wątki
jakoś się łączą (co nie znaczy jednak, że są logicznie uzasadnione).
Poziom niedorzeczności nie wznosi
się, na szczęście, na aż takie wyżyny absurdu, żeby uspokajać nerwosolem
skołatane nerwy (jak u Kościelnego w „Wybranym”, Śmielaka w „Postrachu”, czy Wójciak
w „Oszukanej”), ale mimo wszystko motywacje bohaterów są tak nieprawdopodobne,
a rozwiązania fabularne tak wyssane z palca, że naprawdę szkoda kilku godzin
czasu na lekturę, aby przekonać się, jak daleko poniosła autorkę wybujała ponad
miarę wyobraźnia. Ale o tem potem.
Pomysł fabularny jest mało
wyszukany. W ilu thrillerach okazuje się, że osoba zaginiona lub uznana za
zmarłą nagle wraca do gry? Coben, Blackhurst, Abbott kochają takie motywy,
nasza autorka również nie sili się na oryginalność i gubi się w narratorach, prowadząc opowieść z wielu punktów widzenia.
Mimo, że to debiut, Agata
Kunderman napisała tę powieść tak, jakby gonił ją termin w wydawnictwie na
siedemnastą książkę i konieczne trzeba było dobić do limitu znaków. Umieściła w
niej masę zapychaczy i powtórzeń, zupełnie nie mając pomysłu na wydarzenia,
które popychałyby akcję do przodu. Te same historie opowiadane są ponownie
przez innego narratora, co niczego nie wnosi, więc zwyczajnie nudzi. Bohaterka
prowadzi dziesiątki bezproduktywnych rozmów, z których nic nie wynika. Połowę
książki (uwaga, to hiperbola!) zajmuje to, co można streścić w jednym zdaniu:
pojechała, pogadała i niczego się nie dowiedziała. A jak już się czegoś
istotnego dowiedziała, to przypadkiem, i właściwie to nie ona.
Irytujące są również nieustanne
refleksje bohaterki, jak to ona kocha/kochała swoje dziecko. Wiemy to od samego
początku (dobrze wprowadzającego) i wierzymy. Nie trzeba dziesięć razy
powtarzać. No chyba, że się celuje w mało gramotnego czytelnika.
Czytelnik trochę bardziej
rozgarnięty, kiedy dotrwa do końca książki i poskłada sobie wszystkie wątki,
poczuje się zażenowany. Naprawdę, autorka wyobraża sobie, że ludzie łykną te
bzdury? Są tacy, co wszystko łykają, ale to nie dla nich przecież ta recenzja.
Jeśli więc nie chcecie łykać kitu, to dalej będą wasze ulubione spoilery.
Uwaga!
Nie mam siły, aby streszczać
wszystkich bzdur i nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, myślę, że absurd
tego jednego wątku wam wystarczy.
Córka mieszkającego w Polsce
Chorwata zostaje śmiertelnie potrącona przez samochód. Ojciec twierdzi, że
zamordował ją Serb, który mści się za zabicie ciężarnej żony, do czego
przyczynił się Chorwat w czasie wojny na Bałkanach.
Policjant prowadzący śledztwo nic
z tym nie robi, natomiast namawia ojca, aby oddał organy dziecka do
przeszczepu, bo jego siostrzenica właśnie potrzebuje nowego serca. Tak się
staje. Wdzięczny policjant postanawia „zaopiekować się” Chorwatem, który ucieka
z domu, pozostawiając zrozpaczoną po śmierci córki żonę. Żona popełnia samobójstwo.
Chorwat chyba tego nie przewidział i wpada w depresję (ha, ha).
Mijają lata i Chorwat wychodzi z
depresji, ma nową żonę i nową córkę. Mściwy Serb znów go dopada i chce
zamordować jego kolejne dziecko. Co robi dzielny, „opiekujący się” Chorwatem
policjant, który specjalnie przeprowadził się z Podlasia do Wrocławia, żeby
troszczyć się o swojego dobroczyńcę? Używa wszystkich policyjnych wpływów, aby
odnaleźć Serba i uratować dziecko? Gdzie tam. Wymyśla idiotyczny przekręt,
który nie ma prawa się udać, ale się udaje.
Córkę Chorwata trzeba ukryć,
pozorując wcześniej jej śmierć: wyszła z domu, wpadła w rów, wypadek. Żeby było
wiarygodnie, policjant znajduje inną dziewczynkę, na podmianę. Co to za problem
ją uprowadzić, przecież rodzice w ogóle o nią nie dbają, leżą gdzieś schlani, więc
nawet nie zauważą straty. Mała jest podobno terminalnie chora, ale policjantowi
nie przyjedzie do głowy, żeby ją ratować, bo i tak przecież zaraz umrze,
spokojnie więc czeka na jej śmierć, bo przecież trzeba się odwdzięczyć
Chorwatowi. Kiedy doszłam do tego momentu, naprawdę zazgrzytałam zębami. Gdy chore
dziecko umiera, policjant podrzuca ciało, fałszuje badania DNA, a prawdziwą
córkę Chorwata oddaje pod opiekę dziadkom na Słowacji. Oczywiście, znów nie
przyjdzie mu do głowy, żeby szukać mściwego Serba, który przecież nie odpuści.
Aktualna żona Chorwata o niczym
nie wie. Przez lata żyje w głębokiej depresji, przekonana, że jej córka umarła,
nie mając pojęcia o przeszłości męża. A ten, zamiast wszystko jej wyznać, ma tylko
wyrzuty sumienia i znowu wpada w depresję (ha, ha).
Jeśli od tego opisu nie
dostaliście mdłości, to śmiało czytajcie tę powieść pani Kunderman i kolejne.
Ja za takie dyrdymały jednak podziękuję.
Dla porządku dodam, że mściwy
Serb odnajduje oczywiście ukrywającą się u dziadków córkę Chorwata, porywa ją i
zamyka w sekretnym miejscu, na trop którego natychmiast wpada dzielny
policjant, bo przypomina sobie, że trzydzieści lat temu był tam na wycieczce
szkolnej (!!!). Kurtyna? Jeszcze nie.
Na koniec najważniejsze. Chorwat
zostaje zastrzelony, ale ciało zniknęło. Zabili go i uciekł, więc pewnie żyje.
Alleluja!