czwartek, 17 grudnia 2020

Sally Hepworth „Teściowa” Ocena: 3/6

PRZEROST TREŚCI NAD FORMĄ

Jeżeli pierwszą połowę książki przeskoczycie na szybkich obrotach, dalej będzie już dużo lepiej. Jeśli liczyliście, że od australijskiej pisarki dowiecie się czegoś specyficznego o Australii, to również nie z tej powieści. Ta historia mogłaby wydarzyć się wszędzie. Dopóki nie pojawiła się nazwa Melbourne, byłam przekonana, że akcja dzieje się w Stanach.

Czekam na ten obiecany thriller i czekam, a tu nic. Mamy za to pełnowymiarową obyczajówkę, na bardzo przyzwoitym poziomie, oscylującą między Jodie Picoult a nawet Elizabeth Strout, jednak jak na rozgrzewkę, część obyczajowa jest zdecydowanie przydługa. Zwłaszcza panowie mogą stracić cierpliwość, bo ciężko im będzie zidentyfikować się z bohaterami i tematem. Zasadnicza rozgrywka toczy się bowiem między dwoma kobietami – teściową i synową, w zakresie ich odmiennego podejścia do roli kobiety w życiu i sposobu wychowywania dzieci, natomiast postaci męskie pełnią role drugoplanowe. Dopiero kiedy pojawia się zagadka tajemniczej śmierci i okazuje się, że wszyscy mogą być podejrzani, ta historia naprawdę zaczyna wciągać.

Największą zaletą tej książki są mistrzowsko oddane relacje międzyludzkie i psychologia postaci. Intrygi w zasadzie nie ma – chodzi bardziej o wiwisekcję stosunków rodzinnych. Odkrywanie innego oblicza przedstawianych bohaterów i ich tajemnic jest jednak na tyle ciekawe, że spokojnie zastępuje policyjne śledztwo, które jest gdzieś dopiero na trzecim planie. Nie czepiam się jednak, że jest to wyrób thrilleropodobny (chociaż mówiąc szczerze jest), dlatego, że zakończenie naprawdę porusza i drażni, a przesłanie nie dość, że pozostaje w głowie na dłużej, to jeszcze zmusza do innego spojrzenia na osobiste stosunki rodzinne. Jeżeli jesteście na to gotowi – czytajcie, na satysfakcję emocjonalną na pewno możecie liczyć. Jeśli macie wredną teściową, to może, podobnie jak bohaterka, zobaczycie w niej człowieka.

Nie mogę jednak przejść do porządku dziennego nad sposobem narracji, który wybrała autorka. Trafiam na coś takiego już trzeci raz w ciągu dwóch miesięcy, więc albo mam pecha, albo taki sposób pisania zaczyna stawać się jakąś wszechobowiązującą manierą. Narracja w pierwszej osobie naprawdę nie jest od tego, żeby posługiwały się nią wszystkie występujące w powieści postaci. Kiedy swoją historię w czasie teraźniejszym zaczyna opowiadać synowa, łatwo przejmuję jej punkt widzenia. Gdy w ten sam sposób (w czasie teraźniejszym!) swoją opowieść zaczyna snuć teściowa, o której od pierwszych chwil wiadomo, że nie żyje, ewidentnie coś w tym nie gra. Zamiast śledzić wydarzenia i wgryzać się w motywy działania postaci, zastanawiam się, co autor przez taki sposób narracji chciał osiągnąć. Sensu większego nie znajduję, więc jedyna odpowiedź, która przychodzi mi do głowy, raczej nie jest z tych, które satysfakcjonują pisarzy: autor po prostu ułatwia sobie w ten sposób życie, bo nienajlepiej panuje nad stylem i słabo opanował umiejętność opowiadania w czasie przeszłym i w trzeciej osobie.

Z dwojga złego wolę jednak przerost treści nad formą, niż odwrotnie. Nikt przecież nie jest doskonały.

piątek, 4 grudnia 2020

Kazuo Ishiguro „Kiedy byliśmy sierotami” Ocena 5/6

JAPOŃSKI ANGLIK W SZANGHAJU

Ta książka leżała w wielkim, supermarketowym koszu obok ziemniaków i pietruszki. Spokojnie, nie w tym samym koszu. Sąsiednim. Gdybym chciała pozostać w tej warzywnej poetyce, musiałabym ją porównać do cebuli. Bo cebula – jak zauważył nieoceniony Shrek – ma warstwy.

Kiedy odkryłam, że doskonały film „Okruchy dnia” (z Anthonym Hopkinsem i Emmą Thompson) został oparty na książce, której autorem jest Japończyk (no dobrze, taki niedokończony, przeflancowany do Anglii, gdy miał sześć lat), długo zbierałam szczękę z podłogi. Wydawało mi się, że aby napisać powieść, która jest kwintesencją wszystkiego, co brytyjskie trzeba mieć tę brytyjskość zakodowaną w genach, i to jeszcze od wielu pokoleń. Otóż nie. Myliłam się. Wystarczy tylko mieć talent i niewiarygodną zdolność obserwacji.

Jakoś umknęła mi, biję się w piersi, nagroda Nobla dla Ishigury w 2017 roku. Zawsze staram się przeczytać choć jedną książkę noblisty, ale ostatnio widocznie miałam pecha, bo już po lekturze tej pierwszej, traciłam ochotę na dogłębniejszy kontakt z autorem. Tak było w przypadku Elfride Jelinek, Doris Lessing, Johna Coetzee, czy Alice Munro. Tym razem, dla odmiany, Ishiguro dołączy do mojej listy: „pisarze, których wszystkie książki muszę przeczytać na emeryturze”. A może nawet wcześniej, bo nie wiem, czy będę potrafiła się oprzeć.

Czytając książki polskich autorów bardzo często zastanawiam się tylko, kiedy wreszcie się to skończy. Czytając Ishiguro przez cały czas żałuję, że koniec jest coraz bliżej, że już za moment będę musiała wrócić do rzeczywistości, opuszczając wspaniale wykreowany świat szanghajskiej i angielskiej elity z pierwszej połowy XX wieku.

Ishiguro tak barwnie i szczegółowo opisuje dziecięce lata bohatera, że natychmiast wracam do swojego dzieciństwa i zastanawiam się, czy byłabym w stanie przywołać w pamięci podobne, kluczowe sceny z moich najmłodszych lat. To, oczywiście, rozprasza, ale zupełnie nie martwi, bo wiem, że tego typu refleksje wywołać potrafi tylko wielka literatura.

Ishiguro świetnie oddaje emocje bohaterów. Kiedy Christopher się czegoś boi, ja boję się razem z nim. To dowód tego, jak mistrzowsko autor operuje piórem. Przez cały czas trzyma nas w napięciu, przez cały czas chcemy się dowiedzieć – co dalej, atmosfera zagęszcza się, niebezpieczeństwo rośnie. Jeśli pojawia się jakiś wątek, to wiadomo, że czemuś służy (tu drobny prztyczek: z wyjątkiem wątku japońskiego przyjaciela z dzieciństwa, który mógłby odegrać w dorosłym życiu bohatera znaczniejszą rolę, a pojawia się przypadkiem i niewiele wnosi, a na dodatek jego tajemnica nie zostaje wyjaśniona).

„Kiedy byliśmy sierotami” pod względem formalnym zbudowane jest tak, jak powieść detektywistyczna – bohater próbuje rozwiązać tajemnicę zaginięcia swoich rodziców i dlatego z takim zainteresowaniem śledzimy jego losy, jednak równie dużą satysfakcję sprawia obcowanie z doskonałym językiem, wchodzenie coraz głębiej w umysły bohaterów i poznawanie nowych światów.

Do pełni szczęścia brakuje tylko… no właśnie, nie wiem czego, ale mam jakieś nieuchwytne poczucie braku. Może bohater zbyt poprawny? Może historia miłosna zbyt lekko zarysowana? Może dziewczynka powinna odegrać większą rolę? Nie wiem, ale mam nadzieję, że rozwiążę tę zagadkę, gdy przeczytam inne książki autora.

 

czwartek, 26 listopada 2020

Ewa Przydryga „Miała umrzeć” Ocena: 4/6

MARZY MI SIĘ

Na Ewę Przydrygę zwróciłam uwagę przy okazji „afery” promocyjnej. Wydawnictwo chwaliło się artykułem zamieszczonym w „Newsweeku”, nie wspominając o tym, że był to tekst sponsorowany. Dla niezorientowanych: wydawca najpierw zapłacił za umieszczenie swojej pozytywnej recenzji w prestiżowym tygodniku, a potem podpierał się tą opinią stwarzając wrażenie, że to tygodnik sam wpadł na pomysł, aby zachwalać świetną autorkę.

Ta metoda, oględnie mówiąc, kontrowersyjna (wielu internautów nie pozostawiło na wydawnictwie suchej nitki) odniosła jednak swój cel – przynajmniej usłyszałam o autorce. Sprawdziło się po raz kolejny stare powiedzenie: nieważne, co mówią, byle nie przekręcali nazwiska.

Sęk w tym, że akurat ta autorka nie potrzebuje sztucznie nadmuchiwanego rozgłosu, potrzebuje od wydawnictwa innej pomocy.

Ewa Przydryga naprawdę potrafi pisać. Stronie językowej nic nie można zarzucić, postaci są wiarygodne psychologicznie, nigdzie nie mam poczucia, że autorka nie ma pojęcia o czym opowiada, intryga jest dobrze przemyślana, rozwiązania nie spadają z nieba, wątki się łączą i prowadzą do sensownego, a nawet zaskakującego zakończenia. Przydryga osiągnęła ten efekt wybierając bezpieczną metodę – prowadzenie narracji i śledztwa z punktu widzenia zwykłej dziewczyny, która wie tylko tyle, ile sama jest w stanie ustalić.

Piszę te pochwały w kontekście niedawno recenzowanej „Histerii” Izabeli Janiszewskiej. Nie przypuszczam, aby autorka tej książki, nawet gdyby wpadła na pomysł, żeby ukończyć siedem kursów kreatywnego pisania, nabyła umiejętności, które jej konkurentka ma wrodzone i musi je tylko oszlifować. W Ewę Przydrygę warto zainwestować, ale trochę bardziej sensownie, niż publikując w tygodnikach artykuły sponsorowane. Efekty takiej niedźwiedziej przysługi mogą się potem długo za pisarką ciągnąć.

Ewa Przydryga podziękowała redaktorce tekstu za „pracę we wspaniałej, niemal rodzinnej atmosferze”. Postaram się więc nie zakłócić tej „rodzinnej atmosfery” i wpisując się w klimat dorzucę garść moich uwag.

Skarbie, subiektywna narracja w pierwszej osobie jest atrakcyjna, ponieważ lepiej pozwala na identyfikację z głównym bohaterem. Łatwiej śledzić jego poczynania i przejmować się jego losem. Ale jeśli taką samą narrację stosuje się w przypadku postaci drugoplanowej, to czytelnik głupieje. Nie wie, czyją historię autor opowiada. Zwłaszcza, jeśli w obu przypadkach narratorkami są młode dziewczyny. A wystarczyłoby historię Ady (podrzędną) opowiedzieć w trzeciej osobie. Albo odwrotnie, losy Ady moglibyśmy, na przykład, poznawać z jej pamiętnika, a wtedy narracja Leny powinna być trzecioosobowa. Naprawdę, warto popracować nad rodzajami narracji. Ale nie przejmuj się, ten sam błąd popełnił Jakub Małecki w „Saturninie”, a to przecież doświadczony autor (na wypadek, gdyby ktoś chciał zaprotestować, że to nie błąd, tylko zabieg formalny odpowiadam, że może i zabieg, ale nie działa, więc skoro się nie sprawdził, został zastosowany błędnie).

Złotko, zapamiętaj sobie na przyszłość, że jeśli się naprawdę uprzesz, to możesz oczywiście uśmiercić bohatera, który prowadzi narrację w pierwszej osobie. Ale po co? Chcesz rozzłościć czytelnika? Gdy bohater nie żyje, to jak może prowadzić narrację? Jako duch? Czytelnik jest przekonany, że bohater przeżył, bo jak inaczej mógłby swoją historię opowiedzieć, a tu on zimny trup. Nieładnie tak pogrywać z czytelnikiem.

Honey, nie masz jeszcze wyczucia, kiedy trzeba opowiedzieć o czymś bardziej szczegółowo (na przykład, nie wiadomo, o co chodzi z tym wypadkiem na początku, w ogóle nie ma pewności, że ktoś zginął, więc potem zakończenie nie do końca przemawia), a które sceny trzeba wyciąć, bo nic nie wnoszą (te dialogi nastolatków przed zabawą w podduszanie, ciągną się i ciągną, po co?). I jeszcze ten tytuł taki nijaki. Tu właśnie bardzo przydałaby się pomoc redaktora.

Nie spiesz się, kochanie, nie pisz na siłę, jeśli nie masz dobrego pomysłu. Przemyśl wszystko i dopiero wtedy siadaj do pisania.

Marzy mi się, żeby polscy autorzy takie rozmowy odbywali z redaktorami przed opublikowaniem książki i nie dowiadywali się o swoich błędach ze złośliwych recenzji. Coś jednak czuję, że to nie jest marzenie z rodzaju tych, które się spełniają. Lepiej poproszę Mikołaja o jakąś dobrą książkę.

 

poniedziałek, 16 listopada 2020

Izabela Janiszewska „Histeria” Ocena 1/6

ZABAWA MIMO WOLI

Wokół „Wrzasku” było sporo wrzasku, wokół „Histerii” już nie było histerii (zapewne rozdano dużo mniej gratisowych egzemplarzy), więc jako człowiek wielbiący ciszę, rozpoczęłam poznawanie nowego autora nie od debiutu, ale od książki drugiej. Pierwsza książka jest zazwyczaj dopieszczana przez autora, dopiero kolejna jest prawdziwym sprawdzianem. Zwłaszcza, jeśli ta druga ukazuje się zaledwie pięć miesięcy po debiucie. Zwłaszcza, że trzecia podobno już w drodze! I tylko dlatego, z wielkim bólem doczytałam „Histerię” do końca. Zanosi się bowiem na kolejną autorkę, która będzie nas zarzucała swoją twórczością w tempie ekspresowym. Muszę więc przed Izabelą Janiszewską ostrzec czytelników, którzy w stosunku do literatury popularnej mają trochę wyższe wymagania.

Ta książka od klasycznego vanity publishing, różni się tylko tym, że została wydana przez duże wydawnictwo. Takie książki nigdy nie powinny trafiać do normalnej sprzedaży. To autor powinien dopłacać, żeby ktoś tę powieść przeczytał, a nie żądać za to pieniędzy. Przez pierwszą połowę jeszcze coś się działo, jeszcze miałam nadzieję, że może będzie dobrze, ale im dalej w las, tym gorzej. Kompletnie mnie przestało obchodzić, jak to się skończy i dlaczego.

W tej powieści nie ma niczego, co przyniosłoby choć odrobinę przyjemności z lektury: język jest toporny, kuleje psychologia postaci, nie ma dramaturgii. Kilka wątków prowadzonych równolegle ma sprawiać wrażenie, że dużo się dzieje, ale ponieważ wydarzenia nie prowokują kolejnych, wydaje się, że akcja stoi w miejscu.

Zawsze, kiedy już w połowie kryminału dowiaduję się, jaki jest motyw zabójstwa, mam nadzieję, że to niemożliwe, żeby autor taki afront zrobił czytelnikowi. Łudzę się, że to tylko zmyła, że prawda okaże się inna. Tym razem, jeśli chodzi o motyw, nie było zmyły.

Na większość tropów para detektywów (policjant i dziennikarka) wpada przypadkiem. Ich rozmówcy mają zwyczaj podpowiadania kierunku śledztwa nieostrożnym spojrzeniem. Kobieta zerka na ramię z blizną, a policjant domyśla się od razu, że to ofiara przemocy domowej (myli się, bo on w ogóle mało bystry jest, ale to nie ma nic do rzeczy, chodzi o mechanizm). Sekretarka twierdzi, że szefowej nie ma w biurze, ale zerka na drzwi, a sprytna dziennikarka od razu wie, że szefowa jest za tymi drzwiami.

Ulubiony środek dramaturgiczny autorki – to deus ex machina. Chłopak idzie na policję, aby przyznać się do popełnienia przestępstwa i w tym samym czasie przypadkiem zjawia się tam osoba, która ukazuje bieg wydarzeń w innym świetle. Chłopak od razu zapomina, że miał się przyznać, ale to też nie ma nic do rzeczy. Ten sam chłopak za chwilę znów ma szczęście, bo przypadkiem widzi, jak lekarka jest szantażowana. Słyszy z odległości kilkunastu metrów słowa, których żaden szanujący się szantażysta nie wykrzykiwałby na ulicy. Główny bohater prowadzi śledztwo na zasadzie: a może ten?, a może ten?, a może ten? No i oczywiście, przypadkiem trafia na tego, kogo trzeba.

Odrzucają mnie główni bohaterowie tej opowieści – zadufani w sobie, bezmyślni, agresywni i nijacy. Postaci zbudowane są na zasadzie: tak dziecko z przedszkola wyobraża sobie dziennikarkę i policjanta. Obojgu autorka podarowała niespotykany w kraju nad Wisłą zwyczaj - zwracają się do swoich rozmówców „per ty”. Policjant, który podobno czyta Orwella, Salingera i Hessego (!) „tyka” poważnego adwokata, jakby ten był wyrostkiem handlującym marychą, a adwokat nawet nie reaguje i grzecznie mu odpowiada „proszę pana”. Adwokat, jak twierdzi autorka, jest znany z tego, że „stosuje chwyty poniżej pasa i nie ma dla nikogo taryfy ulgowej”. Czy na tym polega budowanie wiarygodnej psychologicznie postaci? Taki adwokat powinien natychmiast wbić policjanta w ziemię, a nie chować głowę w piasek. Więc albo autorka oszukała nas w opisie postaci, albo nie ma pojęcia, jak normalni ludzie zachowują się w pewnych sytuacjach. Stawiam na to drugie.

Młoda dziennikarka, która chce uzyskać ważne informacje również zwraca się „na ty” do kobiety, która mogłaby być jej matką. I dziwi się, że kobieta ją spławia. Gdyby jakaś smarkula w taki obcesowy sposób mnie przywitała, już tylko z tego powodu nie chciałabym z nią rozmawiać. Jeśli obraża się ludzi, to nie można wymagać, żeby traktowali nas życzliwie. Nie zdobędzie się wtedy żadnych informacji. Doświadczona dziennikarka tego nie wie??? Wstyd!

Kiedy już całkiem straciłam nadzieję, że znajdę w tej książce coś, co mnie zachwyci, zaczęłam wynotowywać lapsusy językowe, które przynajmniej mogą rozbawić. Nie było to trudne, zważywszy, że od początku lektury miałam wrażenie, jakby redaktor nigdy nie widział tej książki na oczy. Jakież było moje zdumienie, gdy przeczytałam w posłowiu gorące podziękowania dla Karoliny Borowiec-Pieniak, redaktor językowej. Jej „(…) profesjonalizm i niebywała klasa niezmiennie wprawiają mnie w osłupienie” – pisze Izabela Janiszewska. Wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać przed redakcją! Teraz ja wprawię autorkę w osłupienie, wytykając całą listę błędów, których poprawienie najwidoczniej redaktorkę przerosło. Nie dziwię się. Trzeba by napisać tę książkę od nowa.

Przymykam oko na takie drobiazgi, jak brak znajomości znaczeń absolutnie podstawowych słów: znajoma pojawia się jako synonim narzeczonej, a znajomy, to serdeczny kumpel. Nie wiem, co autorka ma na myśli pisząc podmurówka, ale, o ile mi wiadomo, nie wstawia się tam licznych okien. Pomijam drażniącą manierę bohaterów, którzy zamiast zwyczajnie mówić, często syczą, charczą, warczą i odburkują, a do tego co chwila drżą, przechodzi ich dreszcz albo wstrzymują oddech. Naprawdę, na co drugiej stronie. No dobrze, co czwartej. Najbardziej rozbawiły mnie jednak metafory. Takich kwiatków stylistycznych jest mnóstwo. Wybrałam tylko crème de la crème. Jak będziecie mieć dość, nie musicie doczytywać do końca. Oddaję głos autorce:

„(…) bezczelny policjant i tak raz na jakiś czas przechadzał się po jej myślach”. [ja bym wolała, żeby przechadzał się po trotuarze]

„(…) uznawała to miejsce za soczewkę, w której skupia się portret współczesnej Warszawy”.[mimo bujnej wyobraźni, nie potrafię sobie wyobrazić portretu, który się skupia w soczewce]

„(…) rzuciła mu mordercze, a zarazem podszyte niepokojem spojrzenie.” [albo rybki, albo akwarium]

Bruno rozejrzał się uważnie, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na lesie, który jakby na żądanie zamruczał ponuro pozbawionymi liści kikutami drzew. (…) Wydawało mu się, że las również na niego patrzy.” [las mruczy kikutami, czyż to nie piękne?]

Ich oczy spotkały się niespodziewanie, wywołując u niego przykre ukłucie pod żebrami.” [oczy, które kłują, ciekawe]

Sunął po złotym asfalcie, który lśnił od odbijającego się w kroplach wody słońca i tonął w nostalgicznej melodii wygrywanej na trąbce.” [jak „Wyszków tonie”, to asfalt też może]

Gdy odstawiła naczynie [kubek z herbatą] na ceramice pojawiły się brązowe okręgi po wypitym napoju, a Larysę przeszedł dreszcz [no, horror po prostu] na samą myśl o tym, że podobne ślady tworzyły się również na zębach kobiety [nie lepiej o własne zęby się zatroszczyć?].

Szukała w pracownicach stowarzyszenia jej oczu, ale twarze, na które patrzyła, wydawały jej się obce.” [???]

 „(…) jej strój odbiegał od tego, jak ją zapamiętał, ale kiedy na niego spojrzała i zastygła w bezruchu, a w jej oczach pojawił się błysk, zobaczył wyraźnie, że to jego siostra.” [ona też po błysku go poznała?]

Ciałem Larysy targały nieprzyjemne torsje” [a są torsje przyjemne?]

„(…) słowa Brunona były jak czubek szpilki trafiający w napompowany do granic możliwości balon(…)”

Jej zapięte pod szyję kołnierzyki, mało kobiece swetry i buty z okrągłymi czubkami ukrywały wszystko, czego eksponowanie można by uznać za objaw pychy.” [jakie objawy pychy ukrywają buty z okrągłymi czubkami, i dlaczego buty z wąskimi czubkami już nie?]

„(…) dolał alkoholu do kryształowego naczynia, po czym zbliżył je do ust (…) [dodam, że chodzi o szklankę, nie wazę]

Zanim zabrał ją do sypialni, zatrzymał się na chwilę i raz jeszcze spojrzał jej w oczy, jakby milcząco prosił o pozwolenie.” [facet, jak już ją masz, to ją bierz, no przecież taki twardy glina jesteś, a zachowujesz się jak ministrant].

Kiedy go całowała, namiętnie i głęboko jęknął z rozkoszy.” [yes! yes! yes!, barytonem]

Na górze pańska żona i córki czekają z gorącą pizzą. Nie wydaje mi się, że będą chciały ją zjeść w towarzystwie gościa, który je okłamuje.” [no jasne, pizza wymaga towarzystwa prawdomównych]

Odwróciła się z oczami pełnymi łez i nożem, który ściskała za rękojeść.” [odwróciła się z oczami i nożem… piękne, chyba też wypróbuję tę metodę]

Byłbym wściekły, ale uratowaliście mi życie.”

Byłabym wciekła, że przeczytałam tę książkę, ale przynajmniej pisząc tę recenzję miałam trochę zabawy. Świat bywa piękny, czasami [nie dla autorki, tym razem].

 

środa, 4 listopada 2020

Richard Osman „Morderców tropimy w czwartki” Ocena: 3/6

MORDERCÓW TROPIMY OD POŁOWY

Zadowolenie z czytania tej książki przychodziło bardzo powoli, ale konsekwentnie. Mówiąc szczerze, przez całą pierwszą część przewracałam kartki bez większego entuzjazmu, postanawiając tym razem nie poddawać się po kilku rozdziałach, tylko jakoś dotrwać do końca. Strategia, na szczęście, opłaciła się. W połowie (szkoda, że tak późno) nastąpił niespodziewany zwrot akcji, dzięki któremu coś wreszcie zaczęło się dziać.

W ogólnym rozrachunku, dzięki przemyślnie dopracowanej końcówce, książka przyniosła mi sporą satysfakcję, chociaż to dość perwersyjne określenie, biorąc pod uwagę zatrważającą liczbę pojawiających się w powieści trupów. Na szczęście podeszłam z rezerwą do obietnic wydawcy. Jeżeli komuś jednak przyszłoby do głowy, aby w nie uwierzyć – poczuje się oszukany. Będzie to jednak ten rzadki rodzaj oszustwa, w przypadku którego należałoby wznieść dłonie w górę i krzyknąć: chwalmy Pana! Co za ulga, że to tylko obiecanki cacanki. Na górze okładki widnieje bowiem taka zachęta: „Świetna komedia kryminalna z czwórką brytyjskich emerytów w roli detektywów. Na pewno polubiliby się z bohaterką moich książek.” Jacek Galiński, autor powieści „Kółko się pani urwało”.

O nie, panie Jacku, nie ma takiej opcji. Błyskotliwi i sympatyczni emeryci z The Thursday Murder Club z pewnością polubili by się z panną Marple, odczuwając wspólnotę z jej szarymi komórkami, ale gdyby do ich zacnego towarzystwa próbowała wtargnąć osoba tak wredna, złośliwa i głupia, jak bohaterka pana książek (recenzja tu: https://www.czytacz.pl/2019/05/jacek-galinski-koko-sie-pani-urwao.html  ), to myślę, że zamiast się z nią patyczkować, z zimną krwią by ją zamordowali.

Jeżeli ktoś, zgodnie z sugestią na okładce uwierzy, że będzie to „pełna niewymuszonego humoru i ironicznego brytyjskiego dowcipu komedia kryminalna”, i już sobie wyobrazi, że otrzyma coś na kształt „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”, „Hotelu Zacisze” lub może nawet Monthy Pythona, również poczuje się zawiedziony. Bohaterowie owszem, bywają dowcipni, ale sama historia, mimo optymistycznych akcentów jest raczej gorzka niż śmieszna (dziesięciu nieboszczyków, w tym trójka samobójców, nie może się mylić). Zupełnie mi to jednak w odbiorze nie przeszkadza, chyba podobnie jak angielskim czytelnikom, którym wystarczył na okładce taki opis:

“In a peaceful retirement village, four unlikely friends meet weekly in the Jigsaw Room to discuss unsolved crimes; together they call themselves The Thursday Murder Club. Elizabeth, Joyce, Ibrahim and Ron might be pushing eighty but they still have a few tricks up their sleeves.

When a local developer is found dead with a mysterious photograph left next to the body, the Thursday Murder Club suddenly find themselves in the middle of their first live case. As the bodies begin to pile up, can our unorthodox but brilliant gang catch the killer, before it’s too late?”

Tekstu z premedytacją nie tłumaczę. Nawet jeśli ktoś nie zna wystarczająco dobrze angielskiego, łatwo się zorientuje, że w tym opisie nie pada słowo „comedy”. 

Nigdy nie zrozumiem toku myślenia wydawców.

 

piątek, 30 października 2020

Maxime Chattam „Otchłań zła” Ocena 2/6

BEZ ŻALU

Kolejny, nowy autor, którego już po przeczytaniu (z wielkim mozołem) pierwszej książki odstawię do mojego osobistego lamusa. Nie, żeby był jakiś koszmarnie zły, tylko zupełnie między nami nie zaiskrzyło.

Nie podoba mi się lakoniczny sposób narracji i język przypominający sprawozdania, zniechęca mnie przesadna drobiazgowość w opisach. Jak sekcja zwłok, to musimy obserwować krok po kroku rozcinanie każdego kawałeczka ciała i dowiadywać się, co robi patolog. Jak ekshumacja – również niczego nam autor nie oszczędza. To nawet nie jest obrzydliwe, gorzej, to jest po prostu nudne. Autor zrobił dobry research i sprzedaje nam wiedzę z podręczników anatomii i kryminalistyki. Pewnych rzeczy warto się dowiedzieć, ale bez przesady.

Kompletnie nie leży mi temat tej powieści. Chattam wydał „Otchłań zła” kilka lat po tym, kiedy w kinach królował film „Siedem” – genialna opowieść o psychopatycznym, seryjnym mordercy, który prowadzi z policjantami wyrafinowaną grę. Trzeba mieć odwagę (albo tupet), żeby napisać książkę na ten sam temat (tylko ujęcie się zmienia). Autorzy zapewne liczą w takich wypadkach, że uda im się zdeklasować samego Trumana Capote. Nie sądzę, żeby to było możliwe, z dwóch powodów: aby napisać „Z zimną krwią” Capote poświęcił aż pięć lat swojego życia (a w tym czasie można było przecież wydać ze dwadzieścia książek), a także – nie każdy ma wystarczająco dużo talentu, aby stworzyć arcydzieło.

Bardzo nie lubię w kryminałach, kiedy autorzy idą na łatwiznę i morderca okazuje się psychopatą, ale nie cierpię wręcz, kiedy od początku o tym wiadomo. Zostajemy wtedy pozbawieni możliwości rozwiązania zagadki – kto zabił i dlaczego. Rozważania typu dlaczego wariat jest wariatem (trudne dzieciństwo i inne społeczne usprawiedliwienia) nie mają dla mnie sensu. Choroby psychicznej nie można nabyć, to jest zapisane w genach. Jeśli zabójcą jest totalny świr, po którym wszystkiego można się spodziewać, to odpada też element zaskoczenia. No bo przecież, jak nas coś ma zaskoczyć, skoro wariat jest nieobliczalny i może wydarzyć się wszystko? Kiedy nie ma ciągu przyczynowo-skutkowego, suspens nie istnieje.

Nie przekonuje mnie para głównych bohaterów, a w szczególności ich „love story” jak z powieści dla nastolatek. Najpierw podchodzą do siebie jak kot do jeża, ojej, czy on/ona mnie kocha? czy nie odrzuci? co on/ona sobie pomyśli?, a potem szybciutko konsumują związek, bo akurat okoliczności okazały się sprzyjające.

Nie znoszę również, kiedy prowadzący śledztwo jest mało rozgarnięty, i ja, jako czytelnik szybciej wpadam na oczywiste tropy, których policjant nie bierze pod uwagę, i już w połowie domyślam się rozwiązania. Detektyw wbija sobie do głowy jedną teorię i kurczowo się jej trzyma, nie biorąc pod uwagę, że mógł popełnić jakiś błąd. Całe szczęście, że jego kochanka – zupełna amatorka, jest o wiele bystrzejsza i ma szersze horyzonty. Do czasu. 

I to jest następna rzecz, która mnie w tej powieści razi. Kolejny tani chwyt stosowany przez autorów dla podkręcenia suspensu, bo koniec się zbliża i trzeba bohatera wpędzić w kłopoty, żeby czytelnik się trochę o niego pomartwił. Rozsądna, mądra osoba nagle zachowuje się jak totalny idiota, łamie wszelkie zasady bezpieczeństwa i na własne życzenie ładuje się poważne tarapaty. Efekt jest taki, że zamiast się niepokoić o jej losy myślę sobie: no i dobrze, za taką głupotę należą się baty, i wcale mi nie będzie żal, jeśli dostaniesz za swoje. No i nie jest mi żal. 

Jeśli chcecie się dowiedzieć, czego nie żałuję, musicie rozwiązać zagadkę: co łączy Akunina, Lemaitre’a i Bartosza Szczygielskiego.

piątek, 9 października 2020

Jakub Małecki „Saturnin” Ocena: 2/6

SPRAWDZAM 

O, jakim pięknym, poetyckim językiem ta książka jest napisana!

O, jak biegle autor potrafi posługiwać się słowem!

O, jakie ładne buduje zdania!

O, jakie barwne tworzy metafory!

I to by było na tyle, jeśli chodzi o zachwyty nad tą książką.

Pięć lat temu ukazał się „Dygot” Jakuba Małeckiego. Wzbudził entuzjazm wielu czytelników, ale mnie niespecjalnie zachwycił. Było mi zwyczajnie żal, że powieść miała w sobie wielki potencjał, który nie został wykorzystany. Pięć lat to jednak wystarczająco dużo czasu, żeby pisarsko wydorośleć i rozwinąć skrzydła, dlatego wróciłam do autora, aby przekonać się, na ile mu się to udało.

Tak gdzieś do połowy wciąż jeszcze miałam nadzieję, że będzie dobrze, ale im bliżej było końca, tym bardziej przyjemność z obcowania z pięknym słowem i opowiadaną historią gdzieś znikała, zamieniając się w uporczywe, podprogowe dochodzenie, dlaczego tym razem tak bardzo nie chce mi się tej książki czytać. Powodów znalazłam wiele.

Zaczyna się całkiem nieźle. Mamy trzydziestolatka o oryginalnym imieniu Saturnin, które nie wiadomo skąd się wzięło i tajemnicę dziadka, który nagle znika. Jest nadzieja, że dzieje się tak nie bez powodu, a wyjaśnienie obu tych tajemnic będzie miało znaczący wpływ na losy naszego bohatera. Nadzieja okazuje się płonna. I to jest pierwszy zawód.

Niefortunny wydaje mi się pomysł formalny, aby prowadzić narrację z punktu widzenia trójki bohaterów, ale za każdym razem w pierwszej osobie. O ile sprawdza się to w przypadku Saturnina, to wprowadzenie takiej samej narracji dziadka powoduje, że to jego zaczynamy traktować jako głównego bohatera i gubimy wątek wnuczka, który przez połowę książki wydawał się najważniejszy. A już narracja pierwszoosobowa trzeciej postaci, kiedy dopiero na końcu wyjaśnia się, kim ona jest – wprowadza chaos. Nie wiem dlaczego Jakub Małecki ukrył przed czytelnikiem, kto jest trzecim narratorem. Może zasugerował się świeżo przeczytanym kryminałem jakiegoś polskiego autora, który wziął sobie za punkt honoru, aby czytelnika zaskoczyć? Przecież gdybyśmy wcześniej wiedzieli, kto prowadzi narrację, mielibyśmy do niej stosunek emocjonalny, a tak, zastanawiamy się przede wszystkim kto to mówi i czytamy piękne, lecz niewiele znaczące bez kontekstu zdania. Nie zdradzę, czyj jest trzeci punkt widzenia. Jeśli sięgniecie po tę książkę, musicie męczyć się sami.

Kłopoty z przebrnięciem przez tę powieść będą mieć czytelnicy, którzy posiedli umiejętność czytania ze zrozumieniem. Co chwila będą zmuszani by dociekać, co autor miał na myśli. Jeśli, nie daj Boże, przerwiecie lekturę przed zaśnięciem, w miejscu, gdzie na przykład bohater wciela się w węża i znajduje się nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co, kiedy powrócicie do czytania rano, będziecie zmuszeni cofnąć się o kilka stron, żeby zorientować się, o co chodzi. Autor co chwila faszeruje nas nowymi tajemnicami, mając zapewne nadzieję, że jest to dobra metoda na przyciągnięcie uwagi. Niestety, efekt jest taki, że największą tajemnicą pozostaje przesłanie tej książki. Domyślam się oczywiście, co autor chciał powiedzieć, tylko, niestety, zupełnie mu nie wyszło.

Rzeczywistość w „Saturninie” tak bardzo miesza się z wyobraźnią narratorów/bohaterów, że bardzo trudno oddzielić jest prawdę od fikcji. Trochę mi to jednak przeszkadza w odbiorze, kiedy nie mam pewności, czy bohater leży w sianie, w stodole, czy tylko wydaje mu się, że leży. Oczywiście, można się nad tym nie zastanawiać i lecieć z czytaniem dalej, ale ja tak nie potrafię. Nie wystarczą mi emocje, potrzebuję treści. Chcę zrozumieć co czytam, więc rozbieram zdanie na czynniki pierwsze:

Nabrzmiały pytaniami [na razie jasne], Tadeusz opada coraz głębiej [przenośnia li to, czy jawa? w siano opada w tej stodole czy zapada się w sobie?], chyba choruje i chyba pije bimber znaleziony w czyjejś piwnicy [narrator sprawiający do tej pory wrażenie wszechwiedzącego powinien wiedzieć takie rzeczy], schudł, znowu zarósł na twarzy [dlaczego o tym narrator wie, a wcześniej tylko przypuszcza?], budzi się czasem w nocy, a czasem za dnia [to budzenie za dnia wznieca mą niezaspokojoną ciekawość], dokądś chodzi i coś robi [narrator dobrze wie, co robi, i wie to czytelnik, na podstawie tego, co wcześniej przeczytał, po co więc to niedomówienie?], zapamiętując niewiele [jeśli niewiele z tego co robił zapamiętał, to skąd jego trauma?].”

Skąd biorą się te uniki autora? Mam teorię, która niestety potwierdza moją wcześniejszą diagnozę, sformułowaną w recenzji „Dygotu”: Małecki chodzi na skróty. Niedopowiedzeniami i poetyckimi odniesieniami maskuje niedociągnięcia w psychologii postaci i brak wiarygodności historycznej. O wiele przecież wygodniej napisać „dokądś chodzi i coś robi”, niż wyjaśnić, w jaki sposób przez pięć lat udało się jednej z kluczowych postaci w tak ekstremalnych warunkach przeżyć. Każdy, kto zna choć trochę realia II wojny światowej powiedziałby – to niemożliwe, to bajka. No dobrze, możliwe, ale żeby w to uwierzyć musielibyśmy poznać konkrety, a nie ogólniki. W nieprawdopodobną historię przetrwania Władysława Szpilmana wierzymy, bo dostajemy dowody. Małecki natomiast wymiguje się od konkretów jak może (to prawda, pomysłowo), opisując rzeczywistość wojenną z punktu widzenia bohatera-węża. Nie chce mu się rzetelnie zdokumentować tematu (tu mógłby wziąć przykład ze Szczepana Twardocha, który realia wojenne opisuje niemal fotograficznie, jakby sam żył w tamtych czasach) licząc na to, że współczesny czytelnik, który wiedzę o wojnie czerpie z „Tatuażysty z Auschwitz” i podobnych bzdur, uwierzy mu na słowo. No cóż, można i tak.

„Saturnin” więcej obiecuje, niż daje. Zostajemy uprzedzeni o strasznej tajemnicy dziadka, która zaważyła na całym jego życiu, nastawiamy się na niewiadomoco, a okazuje się, że…

Nie przekonuje mnie przyczyna traumy dziadka, ani to, że trauma ta przeniosła się, jak karma na jego córkę i wnuczka. Żeby nie spoilerować: wiem, że pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków wojnę zna tylko ze słyszenia, i bardzo dobrze, niech już zawsze tak będzie. Ale nawet najmłodsze pokolenie powinno chyba wiedzieć, że na prawdziwej wojnie zabija się ludzi. Że na tym właśnie polega wojna: samemu można zostać zabitym i trzeba zabijać, żeby przeżyć. Życie nie ma żadnej wartości. Zabijanie żołnierzy wroga jest celem. Nie trzeba się tego wstydzić. Takie są zasady. Na wojnie umierają ludzie. Na wojnie traci się bliskich. Nie było w Polsce rodziny, która w czasie ostatniej wojny nie doświadczyłaby straty. I cały, ponad trzydziestomilionowy naród musiał z tym żyć i z tym sobie radzić. Dziewięćdziesięciopięcioletni dziadek Saturnina tego nie rozumie? I wciąż rozpamiętuje swoją wojenną niby-traumę? Po siedemdziesięciu pięciu latach!?! Przepraszam, ale kompletnie w to nie wierzę.

Satysfakcji nie przynosi również wyjaśnienie tajemnicy niezwykłego imienia. O tym, że nazwał tak wnuka dziadek na cześć wojennego przyjaciela dowiadujemy się bardzo szybko. Znów oczekujemy, że dziadek zawdzięcza przyjacielowi niewiadomoco, a okazuje się, że właściwie, to… nic takiego.

Przeszkadza mi również, że autor, chociaż tak hojnie rozdaje niedomówienia i uniki, to pewne tezy wbija nam do głowy młoteczkiem. Takie świetne zdanie o matce (bez ironii): „Próbuję zrozumieć, kiedy nastąpił ten moment, w którym kobieta wierząca, że pewne rzeczy w życiu można zmienić, pozwoliła, by te właśnie rzeczy zmieniły ją w kobietę niewierzącą w nic…” I już wiem wszystko, i już mi wystarczy, żeby się zachwycić, ale nie, to nie koniec, trzeba dokończyć, żeby czytelnik nie miał żadnych wątpliwości: „…niewierzącą w nic oprócz skarlałego Boga, który ukrywa się w pełnym ornamentów kościele w Radziejowie, bo nigdzie indziej go nie chcą”. No, w paru miejscach chyba jednak wciąż Go chcą. I po co ta wstawka, skoro temat religijności matki już więcej się nie pojawia i nie ma dla tej historii żadnego znaczenia?

Nie mogę powiedzieć, że „Saturnin” mnie zawiódł, bo nie oczekiwałam wiele. Wielbiciele autora mogą spać spokojnie. Nie będę zakłócać ich dobrego samopoczucia prowokacyjnymi recenzjami. Raczej nie wrócę do Jakuba Małeckiego w ciągu następnych pięciu lat.

środa, 30 września 2020

Guillaume Musso „Sekretne życie pisarzy” Ocena: 4/6

ZABAWA W PISANIE

Doskonały pisarz kończy karierę w wieku 35 lat. Zaszywa się na głębokim zadupiu i nie odzywa do nikogo. 

Why? Pytają zawiedzeni czytelnicy.

Why? Pytają dziennikarze.

Why? Pyta zaciekawiony czytelnik.

Nigdy nie zrozumiem polityki wydawnictw. Nędzne obyczajówki wciskają nam jako dreszczowce, a kiedy mamy do czynienia, tak jak w przypadku „Sekretnego życia pisarzy” z klasycznym thrillerem, wmawiają nam, że miejsce książki znajduje się na półce: „obyczajowe i romanse”.

Najnowsza powieść Musso ma wszystkie zalety, którymi powinny cechować się thrillery: jest tajemnica, jest zbrodnia, jest niepokój o losy bohaterów, są zwroty akcji i efektowne cliffhangery, akcja pędzi i trudno oderwać się od lektury, bo chcemy się dowiedzieć, co było dalej. Jest też romans, bo to charakterystyczne dla tego autora, ale jako jeden z pobocznych wątków, więc zupełnie thrillerowi nie przeszkadza.

Książki Musso są lekkie i niezobowiązujące, nie oczekujcie od nich więcej, niż rozrywki, ale pomysły autor naprawdę ma ciekawe. Tak mógłby pisać Mróz, gdyby mu się chciało trochę dłużej pomyśleć nad konstrukcją fabuły (albo gdyby potrafił; nie wiem, która wersja jest prawidłowa). Wszystkie wątki się łączą, a zakończenie, choć często bywa przefajnowane, nigdy nie przekracza granicy absurdu.

Nieskomplikowana narracja sprawia, że chętnie słucham Mussa, gdy kieruję samochodem, śledzenie fabuły przynajmniej nie rozprasza mojej uwagi.

W przypadku „Sekretnego życia pisarzy” miałam jeszcze dodatkową rozrywkę. Podejrzewam również, że sam autor nieźle się bawił pisząc tę powieść, ponieważ jest to również trochę taka metaksiążka, czyli książka o pisaniu, a dwaj najważniejsi bohaterowie - to pisarze. Każdy rozdział rozpoczyna się złotą myślą jakiegoś mistrza pióra i autor do tych żartobliwych cytatów bezpośrednio nawiązuje. Kilka wynotowałam, może i wam się spodobają:

Podstawową zaletą każdego pisarza są prężne pośladki.” Dany Laferriere

W porównaniu z zawodem pisarza posada dżokeja wydaje się bezpieczna.” John Steinbeck

Nie należę do tej grupy słabych pisarzy, którzy utrzymują, że piszą dla siebie. Dla siebie autor robi tylko listę zakupów, która wyrzuca po fakcie. Wszystko poza tym jest przeznaczone dla innych.” Umberto Eco

Pisarz nie ma wakacji. Pisarz albo pisze, albo myśli o pisaniu.” Eugene Ionesco

Rany zadane przez życie nigdy się nie goją. Bez przerwy je opisujemy, mamy bowiem nadzieję, że uda nam się w ten sposób definitywnie z nimi rozliczyć.” Elena Ferrante

„- Co to jest dobra powieść? – Trzeba wymyślić osoby, które wzbudzą miłość i sympatię czytelnika. Potem należy je uśmiercić. Czytelnik będzie czuł się skrzywdzony i na zawsze to zapamięta.” John Irving

Trudno powiedzieć prawdę, gdyż mimo, że jest jedna, żyje, a więc ma zmienne oblicze.” Franz Kafka

Jakże inne jest życie, gdy się je przeżywa, niż gdy się je wspomina.” Georges Simenon

Musso kończy książkę postscriptum, które sprawia wrażenie posłowia od autora, ale jest jednocześnie zakończeniem powieści. Bardzo lubię takie niekonwencjonalne zabawy pisarzy, dlatego tym razem oceniam autora wyżej, niż zazwyczaj.

czwartek, 24 września 2020

Piotr Górski „Królowa lalek” Ocena 4/6

 

NOWY CEL POTRZEBNY OD ZARAZ 

Niniejszym donoszę, że komisarzowi Krukowi jeszcze się chce (pracować i walczyć o sprawiedliwość), autorowi wciąż się chce (dobrze pisać i wymyślać intrygujące fabuły), a czytelnikowi ciągle się chce (czytać). We wszystkich tych chceniach odczuwam jednak, niestety, tendencję spadkową.

Jeżeli ktoś jeszcze z komisarzem Krukiem nie miał okazji zawrzeć bliższej znajomości podpowiadam, żeby nie zaczynać o tej akurat powieści. Autor nawiązuje w niej i przypomina wątki z poprzedniej części, więc czytelnik który po nieopatrznym przeczytaniu „czwórki” zdecyduje się na część trzecią, będzie miał popsutą zabawę. No chyba, że nie przeszkadzają mu spoilery. Można było tę kwestię inaczej rozwiązać, tak żeby nie za dużo powiedzieć („stary” czytelnik będzie wiedział o co chodzi, „nowemu” wystarczą czytelne sygnały), ale cóż… Nikt nie jest doskonały.

Wątek córki gangstera niepotrzebnie jest aż tak rozbudowany, bo nie ma wpływu na akcję, bez agenta Interpolu też można by się było obejść, ale całość, choć minimalnie przegadana – wciąż do połknięcia. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że autor odczuwa już zmęczenie materiałem. Chyba pora, żeby zacząć zastanawiać się nad nowymi bohaterami, albo przynajmniej staremu dać w życiu jakiś nowy cel. Wypalony do cna bohater – to kiepski bohater.

czwartek, 17 września 2020

Elena Ferrante „Zakłamane życie dorosłych” Ocena: 3/6

COŚ DLA PENSJONAREK

Obiektywnie rzecz biorąc – to nie jest zła książka, a nawet całkiem dobra biorąc pod uwagę to, co się teraz wydaje.. Tło obyczajowe doskonale przedstawione, konstatacje, jak zawsze u tej autorki bezcenne. Ale…

O ile obserwacje życia dorosłych z punktu widzenia dziecka są interesujące, jeśli tych dorosłych dotyczą, to jednak, gdy gdzieś tak od połowy powieść zamienia się w „pamiętnik z okresu dojrzewania”, treść zaczyna robić się ciekawa wyłącznie dla ograniczonego grona odbiorców. Tak naprawdę, to nie wiem dla kogo. Czytelnik trochę bardziej dojrzały, niż nastoletnia dziewica zaczyna się nudzić i przerzucać kartki na przyspieszonych obrotach. Nastolatki raczej po tę książkę nie sięgną, bo jednak niektóre treści są dla nich za poważne i zbyt anachroniczne. Małolaty, jeśli już coś czytają, to „Zmierzch”. Autorka nie wcelowała w target, że się tak brzydko wyrażę.

Ktoś kto zna „Sagę neapolitańską” Ferrante, czytając „Zakłamane życie dorosłych” będzie miał również poczucie, że miejscami czyta odrzuty, które nie zmieściły się w poprzednich książkach. Deja vu.

Zakończenie na pewno spodobałoby się przedwojennym pensjonarkom. Dzisiejsze nastolatki raczej się nie zbulwersują. Ja też nie.