Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Osobista czarna lista. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Osobista czarna lista. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 stycznia 2025

Weronika Marczak „Rodzina Monet. Skarb” Ocena: 1/6

DZIUNIA NA GRENLANDII

Myślałam, że będzie gorzej.

Spodziewałam się głupoty na poziomie Rowu Mariańskiego, a skończyło się na Morzu Martwym.

Rozdawałam ostatnio autorom i wydawcom pały z zachowania („Chłód” Macdonalda, „Wielka księga opowieści kryminalnych”), ale tym razem pała należy się za całokształt. „Rodzina Monet” pod żadnym względem nie zasługuje, aby by przyznać jej ocenę dopuszczającą.

Fabuła durnowata: po śmierci matki i babki piętnastoletnia uboga Angielka Hailie trafia do ociekającej bogactwem rezydencji w Stanach, gdzie zamieszkuje z pięcioma braćmi – mafiozami, którzy posyłają ją do ekskluzywnej szkoły i próbują nauczyć życia. Motyw Kopciuszka mógłby zadziałać, gdyby autorka miała choć blade pojęcie o opisywanych realiach: mafii, bogactwie i życiu na amerykańskiej prowincji, a nie tylko fałszywe wyobrażenia zaczerpnięte z seriali klasy „C”. Równie dobrze akcja mogłaby się rozgrywać na Grenlandii, nie byłoby widać różnicy.

Dramaturgia leży. Zapomnijcie o punktach zwrotnych, kulminacjach czy związkach przyczynowo - skutkowych. Akcja jest niemiłosiernie rozwleczona, równie dobrze moglibyście czytać tę książkę od końca.

Dialogi drewniane i o niczym. Dziesiątki słów i nic z tego nie wynika. Przykład:

„- Co robisz? Czemu stoimy? (…)

- O co chodzi?

- O co tobie chodzi?

- To ty powiedziałaś, że nie chcę… nie chcemy z tobą rozmawiać. Dlaczego tak powiedziałaś?

- Nie powiedziałam, że wy nie chcecie, tylko że Jason chciał...

- Przestań filozofować, co? (…) Dobrze cię słyszałem.”

I takie zapychacze przez cały czas, okraszane od czasu do czasu przekleństwami i wulgaryzmami, żeby grzeczne dziewczątka z wypiekami na twarzy spróbowały owocu zakazanego.

Bohaterów nie ma. No niby są jakieś postacie, ale zupełnie przezroczyste. Jest pięciu braci, ale wszyscy, jak jeden mąż – tacy sami. Różnią się tylko wiekiem i tym, że jednego z nich główna bohaterka bardziej lubi. Jej postać, na tle innych, nijakich i sztampowych rzeczywiście się wyróżnia. Bezbrzeżną głupotą.

To jest książka dla osób, które potrafią czytać po polskiemu. Ja straciłam tę umiejętność po ukończeniu szkoły podstawowej. Liczba błędów językowych, stylistycznych, logicznych i rzeczowych poraża jak seria z kałasznikowa. Próbka:

Cała zdrętwiałam, ale odwróciłam się natychmiast [skoro cała zdrętwiała, to jak mogła się odwrócić?] i moje otwarte szeroko oczy spoczęły na twarzy Dylana [wyjęła sobie oczy i położyła na twarzy Dylana czy może chodzi o wieczny odpoczynek?]. Jego usta wykrzywiały się w kpiarskim uśmieszku, ale wciąż promieniowała od niego mroczna aura [czy wykrzywione usta wykluczają promieniowanie mrocznej aury, a jeśli tak, to dlaczego?] (…) Pomijając już nawet jego imponującą muskulaturę, z powodzeniem udało mu się również mnie zawstydzić swoim wysokim wzrostem [jeśli wysoki wzrost potrafi zawstydzić, to dlaczego naga klata już nie?] tak, że zupełnie zapomniałam o tym, że przecież nie zrobiłam nic złego [jeśli zupełnie zapomniała, to skąd wie, że nie zrobiła nic złego?].”

Próbowałam tłumaczyć na polski, co autorka chciała powiedzieć, lecz nie dałam rady. Ale przecież wiedziałam na co się piszę, zacisnęłam więc zęby, wyłączyłam tryb czytania ze zrozumieniem i fotografowałam strony na szybko. W końcu, nie sięgnęłam po tę książkę po to, żeby ją kontemplować, tylko aby się dowiedzieć, na czym polega jej fenomen.

Wyjaśnienie okazało się banalne.

Bohaterką i narratorką tej opowieści jest piętnastolatka, rozmemłana dziunia, która mentalnie jest na poziomie mało rozgarniętej dziesięciolatki. I to dla takiego odbiorcy, wyłącznie płci żeńskiej, „Rodzina Monet” jest przeznaczona. Rzuciły się więc na nią tłumy nierozgarniętych dziewczynek (a takich jest dużo więcej niż rozgarniętych), które wreszcie mogą się utożsamić z bohaterką. Pamiętacie książki Bahdaja, Ożogowskiej czy Nienackiego? Jacy tam byli inteligentni spryciarze! Jak świetnie sobie radził Poldek z „Podróży za jeden uśmiech” i nawet lalusiowaty Duduś Fąferski przeszedł przemianę. Jaka to musiała być mordęga dla nierozgarniętych dziewczynek – czytać książki o bohaterach, którym nigdy się nie dorówna. A tu Hailie zachowuje się tak bezsensownie, że taka dziesięciolatka myśli sobie: „jeśli ona ma piętnaście lat i tak samo się zachowuje jak ja, to może ja nie jestem taka głupia”. Grunt to dowartościować czytelniczkę.

Niektórzy recenzenci zwracają uwagę, że „Rodzina Monet” gloryfikuje przemoc, bo bracia stresują główną bohaterkę, zmuszając do przestrzegania całej listy zakazów i nakazów. Nie widzę w tym niczego nagannego. Pięciu braci - to archetyp troskliwego ojca, który mając świadomość jak bezdennie głupia jest jego córka, chce ją uchronić przed popełnianiem błędów. Taki jest bowiem  tryb myślenia piętnastolatki (!): Ojej, nie pozwolili mi, a ja ich oszukałam i poszłam z nim do kina, a on nie oglądał filmu, tylko mnie obmacywał i włożył język do buzi; myślałam, że to miłość, ale on to samo zrobił koleżance i jeszcze jej zrobił dziurkę w cipce. Skoro więc córka łamie zakazy, należy ją ukarać. Kiedyś taki ojciec wbijał rozum do głowy przy pomocy pasa, w dzisiejszych czasach trzeba się bardziej gimnastykować, zwłaszcza jeśli się jest ojcem w pięciu osobach.

I tylko jednego nie łapię. O ile rozumiem popularność tej książki wśród małolatów, to jednak zachwycają się nią również dorosłe osoby. Czy potraficie mi wyjaśnić dlaczego???

środa, 9 października 2024

Agnieszka Peszek „Je2bnik” Ocena: 1/6

WYBRAKOWANE

Odkrywanie nowych polskich autorów kryminałów, to zawsze jest ruletka.

Tym razem zaczęło się przeciętnie. Długi wstęp wprowadzający krótki wątek, który szybko się kończy i nie ma żadnego wpływu na akcję, nudni, sztampowi policjanci bez charakteru, którzy niczym się od siebie nie różnią, kilometrowe dialogi, z których nic nie wynika, okraszone dla ubarwienia akcji wtrętami o gotowaniu ryżu. Kiedy akcja wreszcie ruszy z miejsca, jakoś się to czyta, ponieważ autorka opanowała zasady dramaturgii i wie na czym polegają cliffhangery. Język też nie zgrzyta, jest poprawny, chociaż szkolny.

Przeczytałam w opisie na okładce, że każda część serii to zamknięta historia, co bardzo mnie zachęciło. Gdybym jednak sprawdziła, że w ciągu ostatnich trzech lat autorka wydała już jedenaście powieści, nie wiem, czy już tak chętnie zabrałabym się do lektury.

Agnieszka Peszek wydaje książki we własnym wydawnictwie i należy pogratulować jej odwagi. Rozumiem, że wszyscy oszczędzają, ale skoro autorki nie stać na porządną redakcję i korektę, a nie pamięta, co wcześniej napisała, to mogłaby chociaż przeczytać książkę przed oddaniem jej do druku i sama poprawić błędy. Oczywiście, jeśli chce traktować poważnie swoich czytelników. A tu mamy takie kwiatki: ofiara zabójstwa w siódmym rozdziale ma 19 lat i jest studentką prawa, a kilka rozdziałów dalej jest już po studiach i pracuje w biurze projektowania wnętrz; ochroniarz nie wiadomo jak wchodzi do zamkniętego domu, widzi mężczyznę, który kiwa się w stuporze na podłodze, a policja, która przyjeżdża na jego wezwanie kilka minut później, strzela do wybudzonego z osłupienia mężczyzny, nie mając kompletnie pojęcia po co i do kogo zostali wezwani. Nie wiedzą przecież, czy to porywacz, czy ofiara, zwykły włamywacz czy Bogu ducha winny właściciel. Może byli jasnowidzami? Szkoda czasu na wytykanie wszystkich błędów, bo za korektę na pewno mi nikt nie zapłaci.

Sama fabuła sensu większego nie ma. Co druga ważna postać (nie przesadzam) była maltretowana przez rodziców i z tego tytułu przeżywa ciężkie traumy w dorosłym życiu. Wszystko według tego samego, powtarzalnego do bólu schematu.

W powieści mamy dwa niezależne, niełączące się ze sobą główne wątki. Pierwszy - to porwanie i przetrzymywanie więźnia, drugi - to poszukiwanie seryjnego mordercy. Oba niewiarygodne. Człowiek przymocowany do krzesła, unieruchomiony, z rękami związanymi na plecach, po kilku godzinach w takiej pozie traci przytomność, taka jest fizjologia, a nasz więzień spokojnie wytrzymuje tak kilka dni, prowadzi z porywaczem miłe pogaduchy i nie podejmuje żadnych prób, żeby się uwolnić. Biorąc pod uwagę, że jest to komisarz policji, to się nie mieści w głowie. Opis sytuacji, która doprowadziła do porwania jest również wyssany z palca. Czy niepełnosprawny umysłowo chłopak poradziłby sobie z wyniesieniem z mieszkania w bloku ciała dużo większego mężczyzny i to jeszcze tak, by nikt tego nie zauważył? Końcówka – na zasadzie deus ex machina.

Wątek kryminalny jest ciekawy do momentu, kiedy na końcu wyjaśnia się, kto zabił. No niestety, nie ma takiej opcji, żeby to była ta osoba. Pomijam już zasadniczy błąd warsztatowy, polegający na tym, że morderca w ogóle nie pojawia się w czasie śledztwa i czytelnik nie ma żadnej możliwości, aby rozwiązywać zagadkę razem z detektywami. Mimo szczerych chęci nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogłoby się to odbywać, a już tym bardziej nie wierzę w takiego pomocnika, jakiego zaproponowała Agnieszka Peszek. No chyba, że wszyscy ludzie są psychopatami, co w pewnym sensie może i jest prawdą.

Dodam jeszcze, że okładka, co zapewne było niezamierzone, bardzo mnie rozśmieszyła. Pomijając drobiazg, że ten facet nijak się ma do treści (ale pewnie zdjęcie było za darmo), to w tytule grafik jeszcze mocniej zaszalał. Kiedy już wasz umysł załapie, po krótkiej chwili, że cyfrę „2” należy czytać jak „dwa” jest ok. Jednak spróbujcie „sfotografować” to słowo pierwszym, nieuważnym spojrzeniem, tak jak się spogląda na okładki skrolowane w zestawieniach. Jak to przeczytaliście? Miałam dużą pokusę, żeby tak właśnie, bez dwójki, zatytułować tę recenzję, ale staram się nie używać brzydkich wyrazów.

Niezmiennie mnie też bawi, jak autorzy potrafią „podkładać się” w posłowiach. Tu autorka składa podziękowania mężowi, który: „po nocach siedzi i wyłapuje moje potknięcia i mocno się nie wścieka, że nie dostaje pełnej powieści. Zazwyczaj jest bez zakończenia i z błędami. Może kiedyś przeczyta [mąż] taką niewybrakowaną, czego serdecznie mu życzę.” A ja serdecznie życzę pani Agnieszce Peszek, żeby jej czytelnicy również otrzymywali niewybrakowane powieści. Bez błędów i z sensownymi zakończeniami. Ale moje życzenia nigdy się nie spełniają.

poniedziałek, 8 kwietnia 2024

Agata Kunderman „Wróżda” Ocena: 1/6

„ZABILI GO I UCIEKŁ”

Dawno nie zaglądałam do polskich debiutów, więc postanowiłam przekonać się, co w naszej trawie wydawniczej piszczy. No i piszczy bieda.

Są dwie rzeczy, które ratują „Wróżdę” przed totalną klapą: dobry styl i język (do tego już doszło, żeby coś, co powinno być normą trzeba traktować jako zaletę) oraz to, że wszystkie wątki jakoś się łączą (co nie znaczy jednak, że są logicznie uzasadnione).

Poziom niedorzeczności nie wznosi się, na szczęście, na aż takie wyżyny absurdu, żeby uspokajać nerwosolem skołatane nerwy (jak u Kościelnego w „Wybranym”, Śmielaka w „Postrachu”, czy Wójciak w „Oszukanej”), ale mimo wszystko motywacje bohaterów są tak nieprawdopodobne, a rozwiązania fabularne tak wyssane z palca, że naprawdę szkoda kilku godzin czasu na lekturę, aby przekonać się, jak daleko poniosła autorkę wybujała ponad miarę wyobraźnia. Ale o tem potem.

Pomysł fabularny jest mało wyszukany. W ilu thrillerach okazuje się, że osoba zaginiona lub uznana za zmarłą nagle wraca do gry? Coben, Blackhurst, Abbott kochają takie motywy, nasza autorka również nie sili się na oryginalność i gubi się w narratorach, prowadząc opowieść z wielu punktów widzenia.

Mimo, że to debiut, Agata Kunderman napisała tę powieść tak, jakby gonił ją termin w wydawnictwie na siedemnastą książkę i konieczne trzeba było dobić do limitu znaków. Umieściła w niej masę zapychaczy i powtórzeń, zupełnie nie mając pomysłu na wydarzenia, które popychałyby akcję do przodu. Te same historie opowiadane są ponownie przez innego narratora, co niczego nie wnosi, więc zwyczajnie nudzi. Bohaterka prowadzi dziesiątki bezproduktywnych rozmów, z których nic nie wynika. Połowę książki (uwaga, to hiperbola!) zajmuje to, co można streścić w jednym zdaniu: pojechała, pogadała i niczego się nie dowiedziała. A jak już się czegoś istotnego dowiedziała, to przypadkiem, i właściwie to nie ona.

Irytujące są również nieustanne refleksje bohaterki, jak to ona kocha/kochała swoje dziecko. Wiemy to od samego początku (dobrze wprowadzającego) i wierzymy. Nie trzeba dziesięć razy powtarzać. No chyba, że się celuje w mało gramotnego czytelnika.

Czytelnik trochę bardziej rozgarnięty, kiedy dotrwa do końca książki i poskłada sobie wszystkie wątki, poczuje się zażenowany. Naprawdę, autorka wyobraża sobie, że ludzie łykną te bzdury? Są tacy, co wszystko łykają, ale to nie dla nich przecież ta recenzja. Jeśli więc nie chcecie łykać kitu, to dalej będą wasze ulubione spoilery. Uwaga!

 

 

 

Nie mam siły, aby streszczać wszystkich bzdur i nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, myślę, że absurd tego jednego wątku wam wystarczy.

Córka mieszkającego w Polsce Chorwata zostaje śmiertelnie potrącona przez samochód. Ojciec twierdzi, że zamordował ją Serb, który mści się za zabicie ciężarnej żony, do czego przyczynił się Chorwat w czasie wojny na Bałkanach.

Policjant prowadzący śledztwo nic z tym nie robi, natomiast namawia ojca, aby oddał organy dziecka do przeszczepu, bo jego siostrzenica właśnie potrzebuje nowego serca. Tak się staje. Wdzięczny policjant postanawia „zaopiekować się” Chorwatem, który ucieka z domu, pozostawiając zrozpaczoną po śmierci córki żonę. Żona popełnia samobójstwo. Chorwat chyba tego nie przewidział i wpada w depresję (ha, ha).

Mijają lata i Chorwat wychodzi z depresji, ma nową żonę i nową córkę. Mściwy Serb znów go dopada i chce zamordować jego kolejne dziecko. Co robi dzielny, „opiekujący się” Chorwatem policjant, który specjalnie przeprowadził się z Podlasia do Wrocławia, żeby troszczyć się o swojego dobroczyńcę? Używa wszystkich policyjnych wpływów, aby odnaleźć Serba i uratować dziecko? Gdzie tam. Wymyśla idiotyczny przekręt, który nie ma prawa się udać, ale się udaje.

Córkę Chorwata trzeba ukryć, pozorując wcześniej jej śmierć: wyszła z domu, wpadła w rów, wypadek. Żeby było wiarygodnie, policjant znajduje inną dziewczynkę, na podmianę. Co to za problem ją uprowadzić, przecież rodzice w ogóle o nią nie dbają, leżą gdzieś schlani, więc nawet nie zauważą straty. Mała jest podobno terminalnie chora, ale policjantowi nie przyjedzie do głowy, żeby ją ratować, bo i tak przecież zaraz umrze, spokojnie więc czeka na jej śmierć, bo przecież trzeba się odwdzięczyć Chorwatowi. Kiedy doszłam do tego momentu, naprawdę zazgrzytałam zębami. Gdy chore dziecko umiera, policjant podrzuca ciało, fałszuje badania DNA, a prawdziwą córkę Chorwata oddaje pod opiekę dziadkom na Słowacji. Oczywiście, znów nie przyjdzie mu do głowy, żeby szukać mściwego Serba, który przecież nie odpuści.

Aktualna żona Chorwata o niczym nie wie. Przez lata żyje w głębokiej depresji, przekonana, że jej córka umarła, nie mając pojęcia o przeszłości męża. A ten, zamiast wszystko jej wyznać, ma tylko wyrzuty sumienia i znowu wpada w depresję (ha, ha).

Jeśli od tego opisu nie dostaliście mdłości, to śmiało czytajcie tę powieść pani Kunderman i kolejne. Ja za takie dyrdymały jednak podziękuję.

Dla porządku dodam, że mściwy Serb odnajduje oczywiście ukrywającą się u dziadków córkę Chorwata, porywa ją i zamyka w sekretnym miejscu, na trop którego natychmiast wpada dzielny policjant, bo przypomina sobie, że trzydzieści lat temu był tam na wycieczce szkolnej (!!!). Kurtyna? Jeszcze nie.

Na koniec najważniejsze. Chorwat zostaje zastrzelony, ale ciało zniknęło. Zabili go i uciekł, więc pewnie żyje.

Alleluja!

poniedziałek, 6 listopada 2023

Jarosław Czechowicz „Ciosy” Ocena: 1/6

 

BAJECZKI PANA CZECHOWICZA*

Dobrze, że zostało mi trochę Nervosolu po lekturze „Oszukanej” Karoliny Wójciak, bo znowu bardzo się przydał. Tym razem powód irytacji był inny – zostałam perfidnie oszukana.

Po pierwsze – to nie jest thriller. Autor w prologu rzuca trupa, zdradzając zakończenie. Po przeczytaniu kilkuset powieści kryminalnych mogłabym się założyć, że to chwyt dla przyciągnięcia uwagi, bo potem nic się nie będzie działo. Tak jest w istocie. Lepiej nie róbcie ze mną zakładów.

Przez pierwszą część wydaje się, że mamy kawałek solidnej powieści obyczajowej. Obserwujemy historię z punktu widzenia mężczyzny (Michał), przyzwalającego na znęcanie się psychiczne i fizyczne przez żonę, która sama doznała wcześniej jakiejś krzywdy. W tej historii jest jednak tyle niedomówień, że aż to się zaczyna robić męczące. Rozumiem zamysł: tajemnice miały budować napięcie, ale efekt jest odwrotny. Sekrety pojawiają się w nadmiarze i to zaczyna drażnić. Zawieszona zostaje najważniejsza tajemnica: co takiego się zdarzyło w Alcie, że miało aż tak wielki wpływ na życie bohaterów.

W części drugiej wyjaśnia się jedynie, jakiej krzywdy doznała żona (Agata). Ciekawa do tej pory opowieść, zaczyna nudzić. Czechowicz dla odmiany prowadzi narrację z punktu widzenia Agaty, ale niczego nowego nie ma do powiedzenia. Te same wydarzenia, tak samo interpretowane, te same tajemnice. Przez cały czas nie dostaję żadnych podpowiedzi, które dałyby satysfakcję własnego dochodzenia do prawdy, a o to przecież chodzi czytelnikom kryminałów i thrillerów.

Dopiero w części trzeciej (sama końcówka) wszystko zostaje wyłożone kawa na ławę. Obserwujemy krok po kroku poczynania zabójcy i poznajemy jego motywacje, ale niepokoju o losy bohaterki nie ma za grosz, bo przecież wiemy z prologu, że została zamordowana.

Kiedy wreszcie dowiaduję się, co wydarzyło się w Alcie, odkrywam, jak bardzo zostałam oszukana. Ludzie budzący współczucie, bezbronni, wydawało się wkręceni w spiralę przemocy i pokrzywdzeni przez los, okazują się psychopatami, zwyrodnialcami i potworami. Prawdopodobieństwo wydarzeń od początku wisiało na włosku, który zerwał się, pod ciężarem odkrytych tajemnic.

Zakładam, że książka miała być potępieniem przemocy, a odniosłam wrażenie, że jest jej gloryfikacją. Jak wam się podoba osoba, która w młodości wkłada kotu do odbytu środek żrący, a potem z satysfakcją obserwuje, jak z kota szorującego tyłkiem po asfalcie wylewają się wnętrzności? A wiecie czym się ta osoba w dorosłym życiu zajmuje? Nigdy byście na to nie wpadli.

Nie da się uzasadnić zarzutów bez spojlerów, więc tę gratkę znów muszę zostawić na koniec.

Historia udająca moralitet okazuje się tak samo fałszywa, tak opowiastka Karoliny Wójciak w „Oszukanej”. Książka Wójciak przeznaczona jest jednak dla masowych wciągaczy kitu, a powieść Czechowicza, kierowana jest, jak mniemam, do czytelnika, który czasem myśli. Piszę to w kontekście posłowia, po przeczytaniu którego zrobiło mi się autora naprawdę żal (wcale nie żartuję). Przeczytałam bowiem, że spełnił marzenie swojego życia, przeprowadził się do Islandii i tam zamierza pisać kolejne książki. Obawiam się, że aby wyżyć z pisania książek, to trzeba wziąć od Wójciak lekcje, jak to się robi. Tego jednak Jarosławowi Czechowiczowi serdecznie nie życzę. Chcąc pisać poważne książki, warto wziąć sobie do serca radę Józefa Hena: „pisarz ma nie kłamać”.

A teraz spoilery, czyli co się zdarzyło w Alcie. Uwaga, nie musicie dalej czytać!

 

 

W wypadku drogowym Michał potrąca człowieka i ucieka z miejsca zdarzenia, pozostawiając ofiarę w śnieżycy na pewną śmierć. Uznaje, że człowiek nie żyje, więc niech sobie leży. Przez całe dwie części był dla nas poczciwym chłopiną, którego życie przeczołgało. Litowaliśmy się nad nim, bo żona go biła. Nie było żadnych sygnałów, że nasz biedak jest takim żołędnym dupkiem i zwyrodnialcem, ani też, że ma jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Aby uzyskać efekt zaskoczenia autor przez cały czas nas oszukiwał, budując fałszywą postać poczciwca albo odwrotnie, postać poczciwca jest prawdziwa, tylko że taka osoba nigdy by się na drodze tak nie zachowała. Tak czy inaczej - blaga.

Czechowicz wmawia nam również, że siła uderzenia samochodu w człowieka, powodująca skutki śmiertelne jest tak minimalna, że na karoserii nie pozostaną ŻADNE ślady. Nawet draśnięcia na zderzaku nie ma. Albo autor żyje w głębokiej niewiedzy, bo nigdy nie otarł zderzaka o słupek parkingowy, albo świadomie oszukuje, bo tak mu wygodnie. Stawiam na to drugie.

Świadkiem zdarzenia jest Agata - ofiara przemocy ze strony wuja Maxa, który zajął się nią po śmierci rodziców (współczujmy). Potem ona tak samo bije swojego męża (nie pochwalamy, ale rozumiemy: przemoc rodzi przemoc).

Jak reaguje Agata na ucieczkę Michała? Sama w dzieciństwie była świadkiem wypadku, w którym zginęli jej rodzice, bo sprawca uciekł, nie udzielając im pomocy. Co więc robi? Natychmiast dzwoni po pomoc? Donosi na Michała na policję? Rozstaje się z takim dupkiem? Błąd! Ona to akceptuje i wychodzi za niego za mąż! Dlaczego? Z miłości? Skąd! Żeby się mścić za krzywdy z dzieciństwa! Od razu tak to sobie zaplanowała. To nie osoba pokrzywdzona przez los, tylko regularna psychopatka. I znów, wcześniej nie było sygnałów psychozy. Walenie w męża, jak w worek treningowy w chwili ekstremalnego wzburzenia mieści się w akceptowalnych granicach. I nie – podanie gwoździka w posiłku, przy świadkach, to nie jest usiłowanie zabójstwa. To jest idiotyczny wybryk, który mógł mieć niebezpieczne konsekwencje.

Mordercą Agaty jest jej wuj Max, co jest jasne już od prologu. Wtedy nie znamy jeszcze jego nazwiska ani tożsamości ofiary, ale portrety psychologiczne się zgadzają, a żadnych innych kandydatów nie ma. Autor nie ma pojęcia, że zasadniczym zabiegiem w kryminałach i thrillerach jest podrzucanie fałszywych tropów.

Max był tłuczony przez ojca, więc konsekwentnie tłukł siostrzenicę, oskarżając o spowodowanie śmierci siostry, którą kochał miłością więcej niż braterską. Zabija Agatę mszcząc się za siostrę. Regularny psychol. To właśnie on w młodości maltretował kota i cieszyły go męczarnie zwierzaka. Był takim potworem, że rodzice się go pozbyli, wysyłając do rodziny w Norwegii. I tam odnalazł się tak świetnie, że skończył psychologię (to akurat możliwe; często ten kierunek wybierają osoby, które mają kłopoty ze sobą) i został – UWAGA! – wziętym psychoterapeutą! Sadysta - psychopata pomaga innym ludziom i koi ich ból. I świetnie mu to wychodzi! Możecie to sobie wyobrazić??? Panie autorze - takiego zboczenia nie odwiesza się na kołek jak płaszcza w szatni i nie zakłada w dowolnej chwili. Ono przez cały czas w człowieku siedzi i nie ma szans, żeby nie ujawniało się przy lada okazji.

Konstrukcja tej postaci również opiera się na oszustwie. Czechowicz świadomie ukrywa profesję Maxa do samego końca, a wręcz ukazuje go jako prostaka, który mógłby być co najwyżej drwalem. Widocznie mu się wydaje, że wyciągnięte z kapelusza zaskoczenie jest ważniejsze niż prawda. Bo niewiarygodna jest również jego zmiana tożsamości. Jeśli nawet to zrobił (a nie miał po co), to jak mu się udało z nową tożsamością, bez dyplomu, zatrudnić się jako psychoterapeuta i znów uzyskać wysoką pozycję w zawodzie? Norwegia to mały kraj. Wyprowadził się do sąsiedniej (jak na tamte warunki) miejscowości i nikt się nie połapał, że to ta sama osoba?

I jeszcze ten kiczowaty epilog, z którego dowiadujemy się, że Agata regularnie wpłacała na konto rodziny ofiary wypadku wysokie kwoty. Psycholka w ten sposób uspokajała wyrzuty sumienia? Takie to proste? I to ma nas wzruszyć? Chyba jednak z bajeczkami pana Czechowicza* nie będzie mi po drodze.

*nie mylić z bajeczkami pana Jachowicza