czwartek, 28 maja 2020

Michael Dobbs „House of Cards” Ocena: 4/6

BAGNO Z KART

Tę książkę kupiłam w antykwariacie. Na siedemdziesiątej stronie znalazłam zakładkę. Pierwszy nabywca nie miał widać cierpliwości, aby dotrwać do końca i postanowił odchudzić biblioteczkę. Doskonale to rozumiem. Jeżeli ktoś liczył na to, że dostanie powieść na miarę genialnego, amerykańskiego serialu pod tym samym tytułem, to po tych kilkudziesięciu stronach musiał mocno się rozczarować.

Początek bardzo się wlecze. Autor drobiazgowo opisuje procedurę wyborów w Wielkiej Brytanii, przedstawia nam kilka równorzędnych postaci, więc zupełnie nie wiadomo, z kim trzymać. Dość późno dowiadujemy się, o co tak naprawdę głównemu bohaterowi chodzi i dopiero wtedy ta historia zaczyna wciągać.

Akcja powieści dzieje się w Wielkiej Brytanii, a serialu w Stanach Zjednoczonych. Brytyjski system polityczny różni się od amerykańskiego mniej więcej tak, jak system polski od tych dwóch razem wziętych. Na szczęście, mechanizmy rządzące działaniami polityków wszędzie są takie same; zawsze są zwycięzcy i pokonani. Dlatego Amerykanom tak świetnie udało się zaadaptować tę książkę do swoich realiów.

Michael Dobbs dobrze wie o czym pisze. Politykę zna na wylot, przez wiele lat był szefem kancelarii premier Margaret Thatcher. Rozżalony po utracie stanowiska, postanowił w osobliwy sposób wziąć odwet za niesprawiedliwe potraktowanie – napisał książkę. „Nie myślałem, żeby to opublikować” – zwierzył się w posłowiu – „dla mnie była to tylko mała, prywatna terapia”. Aż by się chciało, żeby któryś z polskich polityków odkrył w sobie talent pisarski, bo na naszym poletku powodów do „osobistych terapii” wiele by się uzbierało.

Zarówno książka, jak i serial uświadamiają nam, że polityka to bagno, w którym rozgrywa się bezpardonowa walka o władzę i ochronę własnych interesów, a wszystkie chwyty są dozwolone. Nic nowego, powiecie. Jasne, ale zakładam, być może naiwnie, że ten tekst przeczytają również ludzie młodzi, tacy którzy jeszcze wierzą, że to władza powinna służyć społeczeństwu, a nie odwrotnie, i że głosujemy na polityków dlatego, żeby w naszym imieniu zrobili dla kraju coś dobrego. Nic z tych rzeczy, drodzy młodzi przyjaciele. Przeczytajcie tę książkę, albo lepiej zobaczcie serial, i to wystarczy, żebyście pozbyli się wszelkich złudzeń. Kiedyś trzeba stracić dziewictwo.

Serial ma jedną, zasadniczą przewagę nad książką. Kevin Spacey w roli Francisa Underwooda od razu rzuca na nas swój wszeteczny urok. Doskonale wiemy, że jest diabłem wcielonym, ale mimo wszystko idziemy za nim jak w dym i pozwalamy się uwieść. Zupełnie nie można tego powiedzieć o Franku Urquhartcie, bohaterze powieści. Scenarzyści serialu wykonali kawał dobrej roboty, aby z antybohatera stworzyć postać, której można kibicować, i przez to serial ma o wiele większą siłę rażenia.

Dla fanów serialu, ta książka będzie tylko ciekawostką. Jeśli ktoś chce przybliżyć sobie, jak działa brytyjski system parlamentarny, powinien być zadowolony. Jednak, jeżeli jeszcze, jakimś cudem, nie widzieliście serialu, to biegiem marsz, nadrabiać zaległości. To naprawdę jest pozycja obowiązkowa.

czwartek, 14 maja 2020

Alex Marwood „Zatruty ogród” Ocena: 3/6


ZADRA
Zanim zaczniecie czytać tę książkę, powinniście wiedzieć o dwóch rzeczach:
1.To nie jest thriller psychologiczny, jak twierdzi wydawca. Setka trupów – to za mało. Thrill w powieści pojawia się wtedy, gdy czujmy niepokój o los bohaterów. A w tej książce bohaterzy są tacy, że ja przynajmniej miałabym ochotę ich wszystkich udusić. Jak więc mam się martwić o ich dalsze losy?
2. To jest powieść obyczajowa o życiu w sekcie, tak mocna, że nie da się jej przeczytać bez psychicznego doła, a do tego akcja się wlecze, jak epidemia koronawirusa. Sami zadecydujcie, czy jesteście na to przygotowani.

Nie zwróciłam uwagi na opis na okładce. Tak bardzo mi się spodobała poprzednia książka autorki - „Zabójca z sąsiedztwa” (recenzja tu: https://www.czytacz.pl/2017/02/alex-marwood-morderca-z-sasiedztwa.html ), że w ciemno postanowiłam przeczytać kolejną powieść. Dostałam mocny, realistyczny, wiarygodny psychologicznie opis ludzi, którzy decydują się na życie na dobrowolnym wygnaniu, którzy dają sobie wmówić, że czarne jest białe i bez żadnych oporów akceptują totalitarną władzę. Mój osobisty problem z lekturą polegał na tym, że takie zachowanie budzi we mnie ogromny sprzeciw; pierwsza partia tej książki była więc udręką.

Jedną z cech, których najbardziej nie potrafię w ludziach zaakceptować - jest bierność. Dlatego, na przykład, nigdy nie zdołałam przebrnąć przez „Proces” Kafki. Tym razem jednak przetrwałam pierwsze trzy godziny audiobooka, bo w trakcie podróży nic innego nie miałam do słuchania. Później przerzuciłam się na wersję pisaną i było już lepiej. Akcja ruszyła z miejsca, coś wreszcie zaczęło się dziać i pojawiło się światełko w tunelu.

W „Zatrutym ogrodzie” przemówiło do mnie na plus zaskakujące zakończenie To ono zmieniło moje początkowe, negatywne nastawienie do całości, ale w dość przewrotny sposób. I właśnie ta przewrotność przeważyła na korzyść tej książki.

W poprzedniej książce autorki - „Zabójcy z sąsiedztwa” - końcówka była dość przewidywalna, ale właśnie czegoś takiego, oczekiwałam. Otrzymałam więc satysfakcję emocjonalną. Czytając „Zatruty ogród” przez cały czas miałam nadzieję, że stanie się coś, co sprawi, że będę mogła znów optymistycznie popatrzeć na świat, ale nie wydarzyło się nic zgodnego z moimi pragnieniami. Na szczęście, brak satysfakcji emocjonalnej zrównoważyła refleksja innego rodzaju: to przerażające, jak łatwo można ludźmi manipulować. Wystarczy dać im namiastkę tego, w co wierzą, potem totalnie odciąć ich od informacji, nafaszerować propagandą, a wtedy uwierzą we wszystko, co im się powie. To niby nic nowego, ta prawda znana jest przecież od dawien dawna wielkim dyktatorom, jednak dzięki Alex Marwood przekonałam się, że zasada ta sprawdza się również w skali mikro, w małych społecznościach. Właściwie wystarczy podstawowa komórka społeczna, czyli rodzina.

Czytajcie, jeśli gotowi jesteście na opowieść, w której nic nie będzie takie, jakie chcielibyście, żeby było, i która, mimo wszystko, a może dzięki temu, będzie siedziała w głowie jak zadra.

piątek, 8 maja 2020

M.C. Beaton „Agatha Raisin i zemsta topielicy” Ocena: 3/6


PANNA MARPLE VS. OJCIEC MATEUSZ
„Agatha Raisin” to nowa panna Marple” zostałam zachęcona na okładce. Oj, tych nowych panien Marple mamy ostatnio zatrzęsienie, i żadnej jeszcze nie udało się dorównać pierwowzorowi, ale może tym razem… A morze było szerokie i głębokie…

Takie sobie lekkie czytadełko pisane nieskomplikowanym językiem, z dość sympatyczną bohaterką, co chwila podpadającą w kłopoty sercowe. Intryga całkiem zgrabnie skonstruowana, bez dziur logicznych, wątków pobocznych niewiele, więc akcja szybko się toczy. Wydawnictwo Edipresse zaoszczędziło na tłumaczu (w polskim tekście występują kalki z angielskiego), ale też na redakcji i korekcie, co trochę irytuje.

Można przeczytać i zapomnieć, ale można też się wciągnąć w serię, jeśli ktoś lubi takie klimaty. Czyta się niezobowiązująco. Do panny Marple jednak pani Raisin daleko, bliżej do ojca Mateusza.