WART PAC PAŁACA
Przeczytałam niedawno na portalu
Lubimy Czytać, jak Jakub Ćwiek żalił się, ile to pracy (211 dni) i pieniędzy
(też wyliczone skrupulatnie) włożył w swą najnowszą powieść: zakup książek
zagranicznych niezbędnych do researchu, spotkania ze specjalistami, którym
trzeba płacić za drinki i ciężka, mrówcza praca po 6-7 godzin dziennie, czyli
samo pisanie. A potem, zaraz po publikacji zjawiają się piraci, książkę można
sobie ukraść z internetu, a autor oczywiście nic z tego nie ma.
Wiedziona uczuciem empatii
natychmiast zapłaciłam za książkę pokrzywdzonego autora, przeczytałam, i zaraz
tego pożałowałam. Nie dlatego, że zapłaciłam, bo zawsze płacę za czyjąś pracę (a
w abonamencie i tak taniej), ale ponieważ dałam się ponieść emocjom i niepotrzebnie
straciłam czas na czytanie tej książki. Bilans wyszedł jednak na zero. Przynajmniej
mam nauczkę, żeby nie dowierzać wylewającym żale autorom i że emocje należy
trzymać na wodzy.
Od razu jednak zrobiło mi się
autora żal. Tyle się napracował – a zupełnie niepotrzebnie. Remigiusz Mróz ten
sam efekt osiąga przy nieproporcjonalnie mniejszym wysiłku. Wkład pracy to, jak
widać, nie wszystko.
Analogia do twórczości najpłodniejszego
polskiego twórcy kryminałów jest ewidentna. U Ćwieka, tak samo jak u Mroza
akcja pędzi jak szalona, co chwila pojawiają się nowe tajemnice,
nieskomplikowany język ułatwia czytanie, a dialogi są błyskotliwe. Kiedy jednak
przychodzi do zakończenia i wyjaśnienia - jak i dlaczego coś się stało –
otrzymujemy taką serię absurdów, że od razu przychodzi refleksja, że może autor
powinien mniej czasu poświęcić na picie drinków ze specjalistami, a więcej na
wymyślanie logicznej fabuły.
Problem może również tkwić w tym,
że autor spotykał się z niewłaściwymi informatorami. O ile warstwa kryminalna
(rodzaje przekrętów) wydaje się dobrze zdokumentowana, to cała reszta się
chwieje. Trójka młodych ludzi działających w gangu wkłada masę pracy (fałszywe
tożsamości, przebieranki, fałszywe zatrudnienie, opracowanie fałszywych stron
internetowych i aplikacji) w przekręt, który przynosi im raptem 2000 złotych.
Po prowizji centrali wypada jakieś pięć stów na głowę. Naprawdę warto ryzykować
kiciem dla takiej kwoty, czy może pracują dla samego dreszczyku emocji? Przecież
to inteligentni ludzie, mogliby uczciwie zarabiać dużo więcej, niekoniecznie na
kasie w Biedronce. Profil psychologiczny przestępców jest zupełnie nieprawdopodobny.
Dramaturgia w tej powieści również
nie istnieje. Mamy ciąg wydarzeń, owszem ciekawych, bo barwne przekręty muszą
być ciekawe, ale nanizane są one na linię czasu, jak koraliki na sznurek w
dziecięcej bransoletce. Różnią się tylko kolorem. Jedno zdarzenie nie wynika z
drugiego, ułożenie ich w innej kolejności nie sprawiłoby różnicy.
Słabość dramaturgiczna wynika
również z tego, że pojawia się tak wiele postaci pierwszoplanowych, które do
tego jeszcze zmieniają imiona i zachowują się tak samo. To powoduje chaos. Dopiero
w połowie można się zorientować kto jest kim.
Do końca nie mamy głównego
bohatera, żadnej postaci nie poznajemy na tyle dobrze, żeby mieć do niej
stosunek emocjonalny. Nie wiadomo z kim właściwie mamy trzymać w tej opowieści ani
dlaczego. Autor wielokrotnie powołuje się na filmy „Vabank” i „Żądło” jako wzór
do naśladowania, więc nie rozumiem, dlaczego nie skorzystał z tego wzoru. W obu
tych filmach mieliśmy wyraziste postaci głównych bohaterów i od początku wiedzieliśmy
z kim i dlaczego trzymamy. W „Szwindlu” wszystko to jest rozmyte. Jeśli
miałabym porównać tę książkę do jakiegoś filmu, to chyba do równie nieudanej, co
„Szwindel” „Volty” Juliusza Machulskiego. Też do końca nie wiadomo, o co komu
chodzi.
Kolejny błąd dramaturgiczny, to
uprzedzanie wydarzeń. Skąd pomysł, żeby spoilery ukazujące przyszłe losy naszych
przekrętowiczów wrzucać do środka opowieści? Może autor chciał zmienić kolor
koralika, bo uznał, że samo mnożenie przekrętów nie wystarczy? Przecież byłoby o
wiele ciekawiej, gdybyśmy wszystkiego dowiedzieli się na końcu.
No i wreszcie zakończenie, które
najbardziej mnie zirytowało. Rzeczywiście zaskakuje. Tylko, że jak budzę się
rano, wyglądam przez okno i widzę morze, a wcześniej zawsze widziałam Pałac
Kultury, to też jestem zaskoczona. Tylko, że to jest zaskoczenie w rodzaju WTF,
a naprawdę nie o to w powieści kryminalnej chodzi.
Więc teraz wreszcie dlaczego
odrzucam zakończenie, czyli paskudny spoiler, tym razem mój, nie autorski.
Przekręt, który zostaje
przekręcony jeszcze większym przekrętem – to motyw bardzo popularny w
literaturze gatunku. Jeśli ktoś chce się przekonać, jak mistrzowsko można to
zrobić, powinien zobaczyć „Vabank 2”.
Przekręt główny, na który przez
cały czas czekamy jest, niestety, bardzo słaby. W tym akurat miejscu autor
zaoszczędził na dokumentacji, bo nie sprawdził ile kosztuje produkcja filmowa w
Polsce i jak to się odbywa. Dwa miliony złotych za film z hollywoodzkimi
aktorami? Nie każda polska produkcja musi kosztować dwadzieścia milionów, jak
„Bitwa warszawska”, ale wystarczy wejść na stronę Polskiego Instytutu Sztuki
Filmowej, żeby dowiedzieć się, że cztery bańki to średni budżet, a osiem
milionów nikogo nie dziwi. Koszty przygotowań inscenizacji na pewno były
ogromne, tyle niepotrzebnego zachodu, a szanse powodzenia patykiem pisane.
Szkoda, że autor nie zaprosił na piwo jakiegoś polskiego producenta filmowego.
Na pewno dowiedziałby się, że wystarczy mieć dojścia, dobrze zbajerować
potencjalnego inwestora, a utopi pieniądze w polskiej kinematografii bez
mrugnięcia okiem. Zwłaszcza, jeśli to będą nie swoje pieniądze. Naprawdę nie
trzeba do tego psich fundacji, fajerwerków i fałszywych hal zdjęciowych. Świat
filmu przyciąga i już. Wielu naiwniaków na własne życzenie się w to pakuje.
Przekręt w przekręcie jest tak zagmatwany,
że musiałam przeczytać zakończenie drugi raz, bo jednak chciałam się dowiedzieć
o co chodzi. Nie dało rady. Autor założył zapewne, że większość czytelników
tego nie zrobi i przyjmie jego bajania za dobrą monetę, bojąc się przyznać, że
czegoś nie załapali. Wieloletnie doświadczenie w czytaniu kryminałów przypomniało
mi jednak, że jeśli czegoś nie rozumiem, to nie dlatego, że to dla mnie za
trudne, tylko dlatego, że autor nieudolnie sprawę wyjaśnił. Jakub Ćwiek istotnych
wątków nie wyjaśnił w ogóle, bo po co?
Mikołaj - gość, który miał być
tylko pionkiem, okazuje się mózgiem nad mózgami, który wymyślił przekręt w
przekręcie. Autor twierdzi, że to zemsta socjopaty (klasyka, już słabszego
powodu nie można wymyślić), ale kompletnie mnie do tego pomysłu nie przekonuje.
Szwindel jest tak zakręcony, jakby stworzył go Albert Einstein przynajmniej,
ale z drugiej strony tak głupi (po co te wszystkie kombinacje? po co? po co?) i
wymagający tak wiele szczęścia i zbiegów okoliczności, żeby się udało, że nikt
przy zdrowych zmysłach by się na coś takiego nie zdecydował. Czyli nasz bohater
jest jednocześnie Einsteinem i idiotą?
Nagle, jak królik z kapelusza
wyskakuje informacja, że ofiara przekrętu jest nieślubnym dzieckiem słynnego
gangstera. No, motyw jak z telenoweli, po prostu. I ten gangster, bo ambitna
matka chłopaka nie chciała pomocy od bandyty, sprawia, że synek wygrywa miliony
w totka. Super pomysł! Poproszę o informację, jak to zrobił, chętnie skorzystam
z patentu.
Końcowej jatki, czyli zemsty
tatusia już nawet nie komentuję. Pasuje do konwencji jak pięść do nosa. I wszystkie
te trupy dlatego, że tatuś się wkurzył?
To moje pierwsze tête-à-tête
z panem
Ćwiekiem, choć oczywiście nazwisko obiło mi się o uszy. Wcześniej jednak autor
pisał powieści fantasy, a to gatunek, który programowo omijam. Mam nadzieję, że
powróci do swojego sprawdzonego genre i znów ktoś inny będzie wydawać pieniądze
na jego książki.