środa, 24 lipca 2019

Marco Malvaldi „Miara człowieka” Ocena: 4/6


TYLKO DLA CIERPLIWYCH
Gdyby to nie był Marco Malvaldi, porzuciłabym tę książkę po pierwszych kilku rozdziałach. Ale z autorem miałam już do czynienia, więc dałam mu kredyt zaufania. Czytając „Trzy karty” (recenzja z 19.06.2016) też na początku czułam zniecierpliwienie, ale kiedy wciągnęłam się w klimat, już było dobrze.

I tak właśnie należy tę książkę czytać – przebrnąć jakoś przez jedną trzecią (można nieuważnie), a potem będzie już lepiej i przyjemność z lektury gwarantowana.

Na początku autor wprowadza masę postaci, które później nie będą miały dla przebiegu akcji żadnego znaczenia, albo ich udział będzie bardzo marginalny. Ograniczenie dramatis personae do kilku osób sprawiłoby, że czytelnik nie miałby poczucia wszechogarniającego chaosu. Natłok informacji historycznych również nie mobilizuje do dalszej lektury.

Uwaga! Nie chodzi o to, że odrzucam w powieściach kryminalnych walory edukacyjne (w tym wypadku naświetlenie epoki Leonarda da Vinci i barwne życie codzienne elit w księstwie Mediolanu), wręcz przeciwnie – doceniam, kiedy również i z takich pozycji mogę się czegoś nowego dowiedzieć. Informacje tego rodzaju powinny być jednak podawane zgodnie z kanonami gatunku. Nudny wykład na wstępie może pogrążyć nawet najciekawszy temat. Kiedy dowiadywałabym się czegoś nowego przy okazji kolejnych wydarzeń, byłby z tego jakiś pożytek, a tak, przerzucam pierwsze kartki nieuważnie, w poszukiwaniu czegoś, co popchnie wreszcie akcję do przodu. Chylę jednak czoła przed autorem za ogrom pracy włożony dokumentację i odtworzenie realiów epoki.

Kiedy więc przebrniecie przez o wiele za długą rozbiegówkę, otrzymacie interesującą kryminalną historię z Leonardem da Vinci w roli detektywa, z dużą dawką humoru, z ciekawostkami historycznymi, które na pewno zapadną w pamięć (jak ta, że w owym czasie zawartość nocnika wyrzucano po prostu za okno) i poważniejszą wiedzą, która może kiedyś się przydać. Chyba warto trochę się pomęczyć na początku.

środa, 17 lipca 2019

Marek Stelar „Blask” Ocena: 5/6


„BLASK” PEŁEN BLASKU
Owacyjne recenzje powieści Marka Stelara od dawna budziły moje podejrzenia. Za dobrze, niestety, wiem, na jakiej zasadzie to działa. Tym razem jednak wątpliwości okazały się nieuzasadnione.

Jednak naprawdę mi żal, że takie dobre książki giną w zalewie badziewia, które jest równie entuzjastycznie oceniane tylko dlatego, że jedne wydawnictwa bardziej potrafią zadbać o przychylność recenzentów, niż drugie. Albo wybierać „lepszych” recenzentów. Albo liczyć na to, że jak ci „lepsi” opublikują swe opinie jako pierwsi, to cała reszta, która rzadko odważa się mieć własne zdanie pójdzie za ich głosem, żeby się nie wyróżniać. Z radością dołączę więc do grona bezinteresownych entuzjastów autora. Przynajmniej, jeśli chodzi o tę książkę, bo innych nie znam, ale na pewno przeczytam.

Na początku miałam obawy, co do osadzenia akcji w trzech planach czasowych. Bardzo łatwo wtedy i autorowi, i czytelnikowi się pogubić. W przypadku „Blasku” nic takiego nie miało miejsca. Opowieści z czasów tuż powojennych, z lat siedemdziesiątych i wątek współczesny prowadzone są klarownie i precyzyjnie się uzupełniają. W każdym z wątków mamy wyrazistych, przekonujących bohaterów i z przejęciem śledzimy ich losy. Akcja toczy się szybko i nie ma czasu na nudę. Dramaturgia nie zawodzi, i jak pojawia się jakaś strzelba, to po to, żeby kiedyś wypaliła.

Dobrze wiecie, jak lubię się czepiać. A tu nic. Nie ma czego. I o czym tu pisać, skoro wszystko jest takie, jak trzeba?

No dobrze, jak bardzo bym chciała, to pewnie bym coś „na nie” znalazła. Ale nie chcę, bo po pierwsze - podoba mi się figura retoryczna w poprzednim akapicie, a po drugie – po ostatnich licznych wpadkach z polskimi kryminałami, tym razem trafiłam na autora, który zrobił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie.

Czytając „Blask” nie sposób nie zauważyć, jak wiele pracy Marek Stelar włożył w oddanie realiów epoki. Szczecin tuż po wojnie opisany jest tak, jakby autor sam, osobiście, jeździł wtedy rowerem wśród ruin (może w innym wcieleniu). Z pewnością przeczytał wiele książek na ten temat i odbył wiele rozmów z informatorami, którym trzeba było postawić kawę albo piwo. Mam jednak dziwne przeczucie, że nie będzie wyliczał co do grosza, tak jak ostatnio Jakub Ćwiek przy okazji „Szwindla”, ile go to kosztowało, i nie pomyśli o tym, żeby z tego powodu żalić się przed czytelnikami.

Absolutnie popieram również decyzję autora, aby pozostawić jeden wątek niedokończony. Czasami przecież „nie o to chodzi, by złapać króliczka, ale by gonić go”.

Czytajcie Marka Stelera, rodacy. Zamiast… Też się go dobrze czyta, a na pewno nie będziecie mieli wrażenia, że autor robi sobie z was sobie jaja.

piątek, 12 lipca 2019

Alex Michaelides „Pacjentka” Ocena: 3/6


ZMYŁA CZY OSZUSTWO?
Dopiero co skończyłam „Tak cię straciłam” Jenny Blackhurst (recenzja z 26 czerwca 2019), a tu wpadam na kolejny angielski thriller oparty na identycznym pomyśle wyjściowym: kobieta skazana za zabójstwo nie trafia do więzienia, tylko zostaje umieszczona w szpitalu psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze, a potem się okazuje… Stop! Jeszcze nie pora na spoilery.

Kto tu się kim inspirował? To nie mój problem, na szczęście, ja tylko zauważam, że oryginalnych pomysłów trochę im na tych Wyspach brakuje. Mam nadzieję, że wielbiciele literatury brytyjskiej wybaczą mi ten złośliwy prztyczek per analogiam do polskich autorów, którzy ostatnio masowo produkują kryminały z bohaterkami udającymi pannę Marple.

To kolejny „osławiony” thriller, na temat którego mam trochę inne, niż większość czytelników zdanie. Thriller, może i owszem, ale gdzieś tak od połowy. Dramaturgia nie jest mocną stroną tej książki. Po dobrym, mocnym wstępie przez długi czas akcji praktycznie nie uświadczysz, za to co chwila otrzymujemy dywagacje na temat trudnego dzieciństwa bohatera/narratora, jego długotrwałej psychoterapii i problemach z nawiązywaniem kontaktów międzyludzkich, zwłaszcza z kobietami, aż do stabilizacji emocjonalnej po ślubie z ukochaną Kathy. No dobrze, można to przeboleć.

Z prowadzonego przez Theo śledztwa długo nic nie wynika, lecz gdy w końcu coś zaczyna się dziać, mamy trochę ostrzejszą jazdę, a finał rzeczywiście rozkłada na łopatki. Mnie też rozłożył. Większość czytelników zachwyca się właśnie zakończeniem, co do logiczności którego tym razem zupełnie nie mogę się przyczepić (z wyjątkiem detali, ale o tym później). Psychologia obydwojga bohaterów nie budzi zastrzeżeń – mieli prawo tak się zachować, a opisane wydarzenia wydają się prawdopodobne. Dlaczego więc tym razem narzekam?

Dlatego, że autor dopuścił się oszustwa, w dobrej wierze, ale jednak. I tutaj wreszcie nie obędzie się bez obiecanego na wstępie spoilera. Uwaga! Jeśli nie czytaliście tej książki, tu pora się zatrzymać.

Nie chodzi mi tu bynajmniej o chwyt, za który kiedyś wyrzucono Agatę Christie z Klubu Detektywów (narrator jest mordercą), bo takie zabiegi szokowały może sto lat temu, tylko o świadome i celowe wprowadzenie czytelnika w błąd. To nie bohater-narrator nas zwodzi, do czego ma święte prawo, tylko autor – i to jest nieuczciwe, bo czytelnik nie dostaje szansy na znalezienie własnego rozwiązania.

Autor wpadł na pomysł, aby ukryć przed czytelnikiem, że pewne rzeczy nie dzieją się w czasie rzeczywistym. Niektóre wydarzenia są retrospekcjami, tylko, niestety, czytelnik jest święcie przekonany, że cała akcja prowadzona jest chronologicznie. I właśnie stąd bierze się całe zaskoczenie. To nie jest klasyczna zmyła, których musi być wiele w powieściach tego typu. To jest, niestety, klasyczne oszustwo.

Mam też wątpliwości co do detali. Pacjent po dożylnym podaniu morfiny w dawce śmiertelnej (takie było założenie) ma raczej małe szanse, żeby myśleć logicznie przez pół godziny – więc jak Alicii udało się napisać spójny tekst i jeszcze ukryć pamiętnik tak dobrze, zanim odleciała? No i skąd Theo wiedział, gdzie jest pistolet, i że w ogóle jest jakiś pistolet, skoro nigdy nie był w tym domu? Bo wszyscy trzymają pistolety w kuchennych szafkach?

To jednak tylko detale. Intryga jest na tyle interesująca, że chociaż bardzo nie lubię być oszukiwana, to chyba jednak dam autorowi drugą szansę.

wtorek, 9 lipca 2019

Katarzyna Grochola „ Zranić marionetkę” Ocena 4/6


W NOWEJ ROLI
Katarzyna Grochola postanowiła sprawdzić się w kryminale, a ja od razu postanowiłam sprawdzić, jak jej się to udało. Podobnych jak ja niedowiarków uspokajam od razu – wpadki nie było.

To, że warstwa obyczajowa będzie dopracowana jak trzeba, należało się spodziewać. Można było również oczekiwać, że bohaterowie będą ciekawi, pełnokrwiści i budzący emocje. Debiutanci kryminalni wykładają się jednak najczęściej na braku logiki w prowadzonej intrydze, gubią watki i nie kończą ich, nie kontrolują odautorskich spoilerów. Niedowiarków znów uspokajam – Grocholi udało się tego wszystkiego uniknąć.

Autorka umiejętnie wodzi za nos czytelnika. Na początku mamy klasyczny kryminał: kilku podejrzanych, z których każdy ma swoje powody, by zabić. Z biegiem czasu zaczynamy jednak obserwować przebieg wydarzeń oczami mordercy, powoli wykluczamy więc pozostałych kandydatów na zabójcę, i wtedy zmienia się optyka. My, czytelnicy już wiemy kto zabił, i chodzi o to, żeby nasz detektyw również wpadł na jego trop.

Kobiety na pewno będą mieć więcej satysfakcji z tej lektury, ze względu na mocny rys obyczajowy. Najważniejszymi bohaterkami są kobiety - to książka o nich, o ich problemach i ich lękach. Mężczyźni mogą narzekać, że za dużo tu babskiej obyczajówki, ale powinni za to docenić dobrze skonstruowaną intrygę.

Finał nie zaskakuje, ale przy takim przebiegu akcji nie można było tego oczekiwać. Gdy już pada trzeci trup jasnym się staje, że jest tylko jeden sposób, żeby to wszystko sensownie zakończyć. Autorka postawiła na końcówkę wiarygodną, a nie efektowną. Nie ma fajerwerków i zaskoczenia wyciągniętego z kapelusza, bo nagle zdarza się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Ja to akurat bardzo cenię. A otwarte zakończenie tylko z pozoru jest otwarte.

Jedyne, co mi przeszkadza w odbiorze, to znów ten sam, wałkowany ostatnio na okrągło we wszystkich mediach i powieściach temat. No proszę, ile można o molestowaniu nieletnich? Chociaż tyle przynajmniej, że temat przekonująco opowiedziany.

Nie mam nic przeciwko, żeby Katarzyna Grochola napisała więcej kryminałów, tylko cieszyłabym się bardziej, gdyby nie ulegała modom.

wtorek, 2 lipca 2019

Jakub Ćwiek „Szwindel” Ocena: 1/6


WART PAC PAŁACA
Przeczytałam niedawno na portalu Lubimy Czytać, jak Jakub Ćwiek żalił się, ile to pracy (211 dni) i pieniędzy (też wyliczone skrupulatnie) włożył w swą najnowszą powieść: zakup książek zagranicznych niezbędnych do researchu, spotkania ze specjalistami, którym trzeba płacić za drinki i ciężka, mrówcza praca po 6-7 godzin dziennie, czyli samo pisanie. A potem, zaraz po publikacji zjawiają się piraci, książkę można sobie ukraść z internetu, a autor oczywiście nic z tego nie ma.

Wiedziona uczuciem empatii natychmiast zapłaciłam za książkę pokrzywdzonego autora, przeczytałam, i zaraz tego pożałowałam. Nie dlatego, że zapłaciłam, bo zawsze płacę za czyjąś pracę (a w abonamencie i tak taniej), ale ponieważ dałam się ponieść emocjom i niepotrzebnie straciłam czas na czytanie tej książki. Bilans wyszedł jednak na zero. Przynajmniej mam nauczkę, żeby nie dowierzać wylewającym żale autorom i że emocje należy trzymać na wodzy.

Od razu jednak zrobiło mi się autora żal. Tyle się napracował – a zupełnie niepotrzebnie. Remigiusz Mróz ten sam efekt osiąga przy nieproporcjonalnie mniejszym wysiłku. Wkład pracy to, jak widać, nie wszystko.

Analogia do twórczości najpłodniejszego polskiego twórcy kryminałów jest ewidentna. U Ćwieka, tak samo jak u Mroza akcja pędzi jak szalona, co chwila pojawiają się nowe tajemnice, nieskomplikowany język ułatwia czytanie, a dialogi są błyskotliwe. Kiedy jednak przychodzi do zakończenia i wyjaśnienia - jak i dlaczego coś się stało – otrzymujemy taką serię absurdów, że od razu przychodzi refleksja, że może autor powinien mniej czasu poświęcić na picie drinków ze specjalistami, a więcej na wymyślanie logicznej fabuły.

Problem może również tkwić w tym, że autor spotykał się z niewłaściwymi informatorami. O ile warstwa kryminalna (rodzaje przekrętów) wydaje się dobrze zdokumentowana, to cała reszta się chwieje. Trójka młodych ludzi działających w gangu wkłada masę pracy (fałszywe tożsamości, przebieranki, fałszywe zatrudnienie, opracowanie fałszywych stron internetowych i aplikacji) w przekręt, który przynosi im raptem 2000 złotych. Po prowizji centrali wypada jakieś pięć stów na głowę. Naprawdę warto ryzykować kiciem dla takiej kwoty, czy może pracują dla samego dreszczyku emocji? Przecież to inteligentni ludzie, mogliby uczciwie zarabiać dużo więcej, niekoniecznie na kasie w Biedronce. Profil psychologiczny przestępców jest zupełnie nieprawdopodobny.

Dramaturgia w tej powieści również nie istnieje. Mamy ciąg wydarzeń, owszem ciekawych, bo barwne przekręty muszą być ciekawe, ale nanizane są one na linię czasu, jak koraliki na sznurek w dziecięcej bransoletce. Różnią się tylko kolorem. Jedno zdarzenie nie wynika z drugiego, ułożenie ich w innej kolejności nie sprawiłoby różnicy.

Słabość dramaturgiczna wynika również z tego, że pojawia się tak wiele postaci pierwszoplanowych, które do tego jeszcze zmieniają imiona i zachowują się tak samo. To powoduje chaos. Dopiero w połowie można się zorientować kto jest kim.

Do końca nie mamy głównego bohatera, żadnej postaci nie poznajemy na tyle dobrze, żeby mieć do niej stosunek emocjonalny. Nie wiadomo z kim właściwie mamy trzymać w tej opowieści ani dlaczego. Autor wielokrotnie powołuje się na filmy „Vabank” i „Żądło” jako wzór do naśladowania, więc nie rozumiem, dlaczego nie skorzystał z tego wzoru. W obu tych filmach mieliśmy wyraziste postaci głównych bohaterów i od początku wiedzieliśmy z kim i dlaczego trzymamy. W „Szwindlu” wszystko to jest rozmyte. Jeśli miałabym porównać tę książkę do jakiegoś filmu, to chyba do równie nieudanej, co „Szwindel” „Volty” Juliusza Machulskiego. Też do końca nie wiadomo, o co komu chodzi.

Kolejny błąd dramaturgiczny, to uprzedzanie wydarzeń. Skąd pomysł, żeby spoilery ukazujące przyszłe losy naszych przekrętowiczów wrzucać do środka opowieści? Może autor chciał zmienić kolor koralika, bo uznał, że samo mnożenie przekrętów nie wystarczy? Przecież byłoby o wiele ciekawiej, gdybyśmy wszystkiego dowiedzieli się na końcu.

No i wreszcie zakończenie, które najbardziej mnie zirytowało. Rzeczywiście zaskakuje. Tylko, że jak budzę się rano, wyglądam przez okno i widzę morze, a wcześniej zawsze widziałam Pałac Kultury, to też jestem zaskoczona. Tylko, że to jest zaskoczenie w rodzaju WTF, a naprawdę nie o to w powieści kryminalnej chodzi.

Więc teraz wreszcie dlaczego odrzucam zakończenie, czyli paskudny spoiler, tym razem mój, nie autorski.

Przekręt, który zostaje przekręcony jeszcze większym przekrętem – to motyw bardzo popularny w literaturze gatunku. Jeśli ktoś chce się przekonać, jak mistrzowsko można to zrobić, powinien zobaczyć „Vabank 2”.

Przekręt główny, na który przez cały czas czekamy jest, niestety, bardzo słaby. W tym akurat miejscu autor zaoszczędził na dokumentacji, bo nie sprawdził ile kosztuje produkcja filmowa w Polsce i jak to się odbywa. Dwa miliony złotych za film z hollywoodzkimi aktorami? Nie każda polska produkcja musi kosztować dwadzieścia milionów, jak „Bitwa warszawska”, ale wystarczy wejść na stronę Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, żeby dowiedzieć się, że cztery bańki to średni budżet, a osiem milionów nikogo nie dziwi. Koszty przygotowań inscenizacji na pewno były ogromne, tyle niepotrzebnego zachodu, a szanse powodzenia patykiem pisane. Szkoda, że autor nie zaprosił na piwo jakiegoś polskiego producenta filmowego. Na pewno dowiedziałby się, że wystarczy mieć dojścia, dobrze zbajerować potencjalnego inwestora, a utopi pieniądze w polskiej kinematografii bez mrugnięcia okiem. Zwłaszcza, jeśli to będą nie swoje pieniądze. Naprawdę nie trzeba do tego psich fundacji, fajerwerków i fałszywych hal zdjęciowych. Świat filmu przyciąga i już. Wielu naiwniaków na własne życzenie się w to pakuje.

Przekręt w przekręcie jest tak zagmatwany, że musiałam przeczytać zakończenie drugi raz, bo jednak chciałam się dowiedzieć o co chodzi. Nie dało rady. Autor założył zapewne, że większość czytelników tego nie zrobi i przyjmie jego bajania za dobrą monetę, bojąc się przyznać, że czegoś nie załapali. Wieloletnie doświadczenie w czytaniu kryminałów przypomniało mi jednak, że jeśli czegoś nie rozumiem, to nie dlatego, że to dla mnie za trudne, tylko dlatego, że autor nieudolnie sprawę wyjaśnił. Jakub Ćwiek istotnych wątków nie wyjaśnił w ogóle, bo po co?

Mikołaj - gość, który miał być tylko pionkiem, okazuje się mózgiem nad mózgami, który wymyślił przekręt w przekręcie. Autor twierdzi, że to zemsta socjopaty (klasyka, już słabszego powodu nie można wymyślić), ale kompletnie mnie do tego pomysłu nie przekonuje. Szwindel jest tak zakręcony, jakby stworzył go Albert Einstein przynajmniej, ale z drugiej strony tak głupi (po co te wszystkie kombinacje? po co? po co?) i wymagający tak wiele szczęścia i zbiegów okoliczności, żeby się udało, że nikt przy zdrowych zmysłach by się na coś takiego nie zdecydował. Czyli nasz bohater jest jednocześnie Einsteinem i idiotą?

Nagle, jak królik z kapelusza wyskakuje informacja, że ofiara przekrętu jest nieślubnym dzieckiem słynnego gangstera. No, motyw jak z telenoweli, po prostu. I ten gangster, bo ambitna matka chłopaka nie chciała pomocy od bandyty, sprawia, że synek wygrywa miliony w totka. Super pomysł! Poproszę o informację, jak to zrobił, chętnie skorzystam z patentu.

Końcowej jatki, czyli zemsty tatusia już nawet nie komentuję. Pasuje do konwencji jak pięść do nosa. I wszystkie te trupy dlatego, że tatuś się wkurzył?

To moje pierwsze tête-à-tête z panem Ćwiekiem, choć oczywiście nazwisko obiło mi się o uszy. Wcześniej jednak autor pisał powieści fantasy, a to gatunek, który programowo omijam. Mam nadzieję, że powróci do swojego sprawdzonego genre i znów ktoś inny będzie wydawać pieniądze na jego książki.