Powolutku, po cichutku, a wręcz znienacka pojawiła się nowa książka Piotra Górskiego. I nie wiem, czy cieszyć się, czy smucić? Cieszyć się, że należę do niezwykle ekskluzywnego klubu wielbicieli autora, którzy tę książkę zauważyli, czy smucić się, że tak dobre powieści giną w morzu, w oceanie, w kosmosie zalewającego nas badziewia?
I znów: doskonale obmyślana intryga, ten sam świetny bohater, którego lubię nie bez powodu (jest moim alter ego; maksymalna ocena nigdy nie bierze się bez przyczyny), oryginalny temat, ważny dla autora, a nie poruszany w powieści dlatego, żeby być w zgodzie z aktualną modą.
Wielki szacun dla autora, że nie skamle o poklask, nie łasi się do czytelników, nie staje na głowie, żeby zarobić na trochę większą miskę ryżu. I chyba jednak szacun dla wydawnictwa, że na to pozwala. Kokosów autor na pewno nie przynosi, może jakoś tam się zwraca, równie dobrze można by go wymienić, na… no dobrze, bez nazwisk, i zarabiać krocie. Ale może też warto by było zainwestować trochę w promocję Górskiego?
Dlaczego tym razem „Ćma” zachwyciła mnie bardziej niż wcześniejsze powieści? Tamte – to były bardzo dobre, inteligentne, ale jednak klasyczne kryminały. W tej powieści znajduję o wiele więcej „wartości dodanych” niż we wcześniejszych powieściach Górskiego. Akcja nie jest specjalnie dynamiczna, ale temat wwierca się w umysł i długo nie pozwala się od tej historii uwolnić. Czy jeśli ktoś jest tak bardzo zmęczony życiem, że błaga o pomoc, aby go od tego życia uwolnić, to czy udzielenie takiej pomocy jest cnotą czy przestępstwem?
Trzeba być naprawdę mistrzem, żeby napisać kryminał z „wariatem” w roli głównej (dobrze wiecie jak nie cierpię kryminałów, w których mordują psychopaci), i przekonująco opisać motywacje tej postaci i jej ofiar. Udało się to Trumanowi Capote w „Z zimną krwią”, duże wrażenie zrobiły na mnie również filmy „Siedem” i „Zodiak”. „Ćma” Górskiego spokojnie dorównuje tym tytułom.
Dorównuje również dlatego, że w trakcie śledztwa mamy możliwość bliższego przyjrzenia się głównemu bohaterowi z innej strony. Komisarz Kruk bowiem w trakcie śledztwa „romansuje”. Nie bez kozery umieściłam ostatni wyraz poprzedniego zdania w cudzysłowie. Ta niepewność co do uczuć komisarza jest w tym wypadku zaletą, nie wadą. Bo czyż to nie jest miłość? A może tylko zauroczenie? A może jedynie pragnienie miłości wzbogacone wiedzą, że ona nie istnieje? I jeszcze ten żal w sercu, że mogło być inaczej. I nadzieja, że może jednak będzie. I rozum, który podpowiada, że to niemożliwe. I ten wiśniowy sad.
No dobrze, ściemniam, sadu akurat nie ma. Łączę się z komisarzem Krukiem w bólu. Nie, tylko w udręce. Nie, raczej w melancholii, albo zadumie. Oj, Czechowem zapachniało, a nie powinno. Przecież to zwykły kryminał. Czyżby?