czwartek, 17 grudnia 2020

Sally Hepworth „Teściowa” Ocena: 3/6

PRZEROST TREŚCI NAD FORMĄ

Jeżeli pierwszą połowę książki przeskoczycie na szybkich obrotach, dalej będzie już dużo lepiej. Jeśli liczyliście, że od australijskiej pisarki dowiecie się czegoś specyficznego o Australii, to również nie z tej powieści. Ta historia mogłaby wydarzyć się wszędzie. Dopóki nie pojawiła się nazwa Melbourne, byłam przekonana, że akcja dzieje się w Stanach.

Czekam na ten obiecany thriller i czekam, a tu nic. Mamy za to pełnowymiarową obyczajówkę, na bardzo przyzwoitym poziomie, oscylującą między Jodie Picoult a nawet Elizabeth Strout, jednak jak na rozgrzewkę, część obyczajowa jest zdecydowanie przydługa. Zwłaszcza panowie mogą stracić cierpliwość, bo ciężko im będzie zidentyfikować się z bohaterami i tematem. Zasadnicza rozgrywka toczy się bowiem między dwoma kobietami – teściową i synową, w zakresie ich odmiennego podejścia do roli kobiety w życiu i sposobu wychowywania dzieci, natomiast postaci męskie pełnią role drugoplanowe. Dopiero kiedy pojawia się zagadka tajemniczej śmierci i okazuje się, że wszyscy mogą być podejrzani, ta historia naprawdę zaczyna wciągać.

Największą zaletą tej książki są mistrzowsko oddane relacje międzyludzkie i psychologia postaci. Intrygi w zasadzie nie ma – chodzi bardziej o wiwisekcję stosunków rodzinnych. Odkrywanie innego oblicza przedstawianych bohaterów i ich tajemnic jest jednak na tyle ciekawe, że spokojnie zastępuje policyjne śledztwo, które jest gdzieś dopiero na trzecim planie. Nie czepiam się jednak, że jest to wyrób thrilleropodobny (chociaż mówiąc szczerze jest), dlatego, że zakończenie naprawdę porusza i drażni, a przesłanie nie dość, że pozostaje w głowie na dłużej, to jeszcze zmusza do innego spojrzenia na osobiste stosunki rodzinne. Jeżeli jesteście na to gotowi – czytajcie, na satysfakcję emocjonalną na pewno możecie liczyć. Jeśli macie wredną teściową, to może, podobnie jak bohaterka, zobaczycie w niej człowieka.

Nie mogę jednak przejść do porządku dziennego nad sposobem narracji, który wybrała autorka. Trafiam na coś takiego już trzeci raz w ciągu dwóch miesięcy, więc albo mam pecha, albo taki sposób pisania zaczyna stawać się jakąś wszechobowiązującą manierą. Narracja w pierwszej osobie naprawdę nie jest od tego, żeby posługiwały się nią wszystkie występujące w powieści postaci. Kiedy swoją historię w czasie teraźniejszym zaczyna opowiadać synowa, łatwo przejmuję jej punkt widzenia. Gdy w ten sam sposób (w czasie teraźniejszym!) swoją opowieść zaczyna snuć teściowa, o której od pierwszych chwil wiadomo, że nie żyje, ewidentnie coś w tym nie gra. Zamiast śledzić wydarzenia i wgryzać się w motywy działania postaci, zastanawiam się, co autor przez taki sposób narracji chciał osiągnąć. Sensu większego nie znajduję, więc jedyna odpowiedź, która przychodzi mi do głowy, raczej nie jest z tych, które satysfakcjonują pisarzy: autor po prostu ułatwia sobie w ten sposób życie, bo nienajlepiej panuje nad stylem i słabo opanował umiejętność opowiadania w czasie przeszłym i w trzeciej osobie.

Z dwojga złego wolę jednak przerost treści nad formą, niż odwrotnie. Nikt przecież nie jest doskonały.

piątek, 4 grudnia 2020

Kazuo Ishiguro „Kiedy byliśmy sierotami” Ocena 5/6

JAPOŃSKI ANGLIK W SZANGHAJU

Ta książka leżała w wielkim, supermarketowym koszu obok ziemniaków i pietruszki. Spokojnie, nie w tym samym koszu. Sąsiednim. Gdybym chciała pozostać w tej warzywnej poetyce, musiałabym ją porównać do cebuli. Bo cebula – jak zauważył nieoceniony Shrek – ma warstwy.

Kiedy odkryłam, że doskonały film „Okruchy dnia” (z Anthonym Hopkinsem i Emmą Thompson) został oparty na książce, której autorem jest Japończyk (no dobrze, taki niedokończony, przeflancowany do Anglii, gdy miał sześć lat), długo zbierałam szczękę z podłogi. Wydawało mi się, że aby napisać powieść, która jest kwintesencją wszystkiego, co brytyjskie trzeba mieć tę brytyjskość zakodowaną w genach, i to jeszcze od wielu pokoleń. Otóż nie. Myliłam się. Wystarczy tylko mieć talent i niewiarygodną zdolność obserwacji.

Jakoś umknęła mi, biję się w piersi, nagroda Nobla dla Ishigury w 2017 roku. Zawsze staram się przeczytać choć jedną książkę noblisty, ale ostatnio widocznie miałam pecha, bo już po lekturze tej pierwszej, traciłam ochotę na dogłębniejszy kontakt z autorem. Tak było w przypadku Elfride Jelinek, Doris Lessing, Johna Coetzee, czy Alice Munro. Tym razem, dla odmiany, Ishiguro dołączy do mojej listy: „pisarze, których wszystkie książki muszę przeczytać na emeryturze”. A może nawet wcześniej, bo nie wiem, czy będę potrafiła się oprzeć.

Czytając książki polskich autorów bardzo często zastanawiam się tylko, kiedy wreszcie się to skończy. Czytając Ishiguro przez cały czas żałuję, że koniec jest coraz bliżej, że już za moment będę musiała wrócić do rzeczywistości, opuszczając wspaniale wykreowany świat szanghajskiej i angielskiej elity z pierwszej połowy XX wieku.

Ishiguro tak barwnie i szczegółowo opisuje dziecięce lata bohatera, że natychmiast wracam do swojego dzieciństwa i zastanawiam się, czy byłabym w stanie przywołać w pamięci podobne, kluczowe sceny z moich najmłodszych lat. To, oczywiście, rozprasza, ale zupełnie nie martwi, bo wiem, że tego typu refleksje wywołać potrafi tylko wielka literatura.

Ishiguro świetnie oddaje emocje bohaterów. Kiedy Christopher się czegoś boi, ja boję się razem z nim. To dowód tego, jak mistrzowsko autor operuje piórem. Przez cały czas trzyma nas w napięciu, przez cały czas chcemy się dowiedzieć – co dalej, atmosfera zagęszcza się, niebezpieczeństwo rośnie. Jeśli pojawia się jakiś wątek, to wiadomo, że czemuś służy (tu drobny prztyczek: z wyjątkiem wątku japońskiego przyjaciela z dzieciństwa, który mógłby odegrać w dorosłym życiu bohatera znaczniejszą rolę, a pojawia się przypadkiem i niewiele wnosi, a na dodatek jego tajemnica nie zostaje wyjaśniona).

„Kiedy byliśmy sierotami” pod względem formalnym zbudowane jest tak, jak powieść detektywistyczna – bohater próbuje rozwiązać tajemnicę zaginięcia swoich rodziców i dlatego z takim zainteresowaniem śledzimy jego losy, jednak równie dużą satysfakcję sprawia obcowanie z doskonałym językiem, wchodzenie coraz głębiej w umysły bohaterów i poznawanie nowych światów.

Do pełni szczęścia brakuje tylko… no właśnie, nie wiem czego, ale mam jakieś nieuchwytne poczucie braku. Może bohater zbyt poprawny? Może historia miłosna zbyt lekko zarysowana? Może dziewczynka powinna odegrać większą rolę? Nie wiem, ale mam nadzieję, że rozwiążę tę zagadkę, gdy przeczytam inne książki autora.