wtorek, 30 czerwca 2020

Liza Marklund „Farma pereł” Ocena: 1/6


DWIE KRÓLOWE

W Szwecji nazwisko Lizy Marklund wymieniane jest jednym tchem obok Camilli Läckberg. Obie pisarki nazywane są „królowymi kryminału”. Jednak jeśli chodzi o popularność na świecie (czytaj: liczbę sprzedanych egzemplarzy) Camilla wyprzedza Lizę o kilka dystansów. Bardzo bym chciała odkryć tajemnicę, dlaczego tak się dzieje.

Kryminalne serie obu pań są bardzo do siebie podobne. Ciekawe historie, porządnie skonstruowana intryga, dopracowane zakończenia, dobra dramaturgia. W obu przypadkach detektywem jest kobieta – amator, u Läckberg pisarka, u Marklund – dziennikarka i ważną rolę odgrywa tło obyczajowe oraz życie prywatne bohaterek. Na początku w ogóle miałam przygodę i pomyliłam serie. Czytam książkę Läckberg i nie poznaję głównej bohaterki. Zastanawiam się: zaraz, to ona nie miała więcej dzieci? Miała, tylko bohaterka innej autorki.

Wybaczcie tę przydługą refleksję, ale piszę o tym, dlatego, że naprawdę mnie ten fenomen zastanawia. Liczę, że może ktoś pomoże mi znaleźć odpowiedź. Czy umieszczenie akcji na zapadłej prowincji (nadmorska Fjällbacka) to wystarczający powód, aby zdobyć serca czytelników? Czy może chodzi o to, że Marklund nie istnieje w mediach społecznościowych i nie dzieli się z czytelnikami informacjami w rodzaju: właśnie zmieniam męża?

Ad rem. „Farma pereł” jest kolejnym dowodem na to, że obie wspomniane wyżej pisarki naprawdę mają ze sobą wiele wspólnego. Läckberg niedawno postanowiła odpocząć od swojej kryminalnej serii i spróbować sił w thrillerze. Na „Złotej klatce” poległa z kretesem. Marklund wpadła na ten sam pomysł, niestety z podobnym rezultatem. Wyszło minimalnie lepiej, ale tylko dlatego, że tym razem autorka miała na tyle instynktu samozachowawczego, aby powstrzymać się przed epatowaniem scenami seksu.

Marklund już w prologu zdradza zakończenie. No dobrze, ale to doświadczona pisarka – myślę sobie – może to jakaś podpucha. Czytam więc dalej, ale im bardziej się zagłębiam w treść, tym mocniej zgrzytam zębami.

Żeby przeczytać tę książkę bez bólu, musicie uwierzyć, że Marlon Brando steruje waszym życiem z kosmosu. Albo w co tam tylko chcecie, byle poziom absurdu przekroczył dopuszczalne granice. Bo dalej jest tak:

Lata 90-te ubiegłego wieku. Akcja rozpoczyna się na atolu Manihiki należącym do Wysp Cooka. Na samym środku Pacyfiku, tysiące kilometrów od Australii, jeszcze dalej od Ameryki Południowej. Większej pipidówy trudno sobie wyobrazić. Nie można nawet powiedzieć, że psy tam dupami szczekają, bo nie ma tam psów. Na wyspie żyje kilkaset osób. Nie ma prądu, bo od dwóch lat nie przypłynął tam żaden statek i zabrakło ropy do generatorów. Telefonów komórkowych i internetu też oczywiście nie ma, z resztą świata można się połączyć przy pomocy starego radia. Ludzie utrzymują się z połowu pereł, żywią się tym, co złowią i orzechami kokosowymi, a po wiosce biegają samopas kurczaki i świniaki, które zjada się od wielkiego święta. Na tej wyspie mieszka sobie dziewczyna, Maoryska Kiona. I na tymże zadupiu czytuje książki Umebrto Eco, Paula Coelho i Fryderyka Nietschego. I doskonale orientuje się, kim był Gorbaczow i dlaczego komunizm złą ideologią jest, jak prawie każda nastoletnia Szwedka. No super, czytelniku, witaj w świecie równoległym. Ale to tylko wstęp, wyprawa w kosmos dopiero się zaczyna.

Dziewczyna rusza w szeroki świat, i chociaż po raz pierwszy widzi na oczy takie wynalazki jak samochód, autostrada, jumbo-jet, metro, konto bankowe, telefon, internet, nie czuje się w tym nowym środowisku jak Krokodyl Dundee, tylko jak globtroterka, która widziała tyle, że zdziwić ją może tylko fakt, że są jeszcze miejsca na ziemi, gdzie ludzkie mięso służy za pożywienie.

Intryga sensacyjna jest prosta jak budowa cepa, a inspirację zakurzonymi Bondami, z Seanem Connery w głównej roli widać jak na dłoni. Rosyjsko-chiński spisek, mający na celu przejęcie władzy nad światem został wyciągnięty z najgłębszego lamusa. I do tego szwedzki bohater, który wie, jak ograbić Stany Zjednoczone ze wszystkich zasobów gotówki. I dzielna Maoryska, która przejmuje po nim schedę.

Jedyne, co mogę zaliczyć na plus tej powieści, to powzięcie postanowienia, aby odwiedzić kiedyś Wyspy Cooka. Wczuwając się w klimat powieści, już teraz planuję zakup skrzydeł na AliExpress. Jak tylko przesyłka dotrze, przypnę je sobie do ramion i lecę, lecę, lecę.

Jeżeli nie mieliście jeszcze do czynienia z Lizą Marklund, pod żadnym pozorem nie zaczynajcie znajomości z nią od „Farmy pereł”. Możecie się nabawić ciężkiego urazu. Za to do kryminalnej serii z Anniką Bengtzon możecie zajrzeć bez większych obaw.

wtorek, 16 czerwca 2020

Przemysław Piotrowski „Piętno” Ocena: 2/6

DANSE MACABRE

Dopiero co marudziłam, że „Wyrwa” Chmielarza taka niemrawa i powielająca schematy, a teraz muszę ponarzekać na coś z przeciwnego bieguna. Przemysław Piotrowski w „Piętnie” zaproponował nam tyle atrakcji, na tak wielu płaszczyznach, że aż się od tego kręci w głowie. Już Arystoteles twierdził, że najważniejsze jest zachowanie odpowiednich proporcji. Niestety, wydaje się, że obaj wspomniani autorzy o tym zapomnieli.

Przemysławowi Piotrowskiemu na pewno nie można zarzucić, że nie chciało mu się wymyślić wciągającej intrygi. Już sam punkt wyjścia jest ciekawy: komisarz warszawskiej policji (twardziel, z osobistymi problemami) dowiaduje się nagle, że ma brata bliźniaka, który został oskarżony o zabójstwo. Komisarz Igor Brudny (zbieżność z „Brudnym Harrym” nieprzypadkowa) wychowywał się w Domu Dziecka (dobry pomysł na budowanie postaci) i nie znał swoich rodziców, ani tym bardziej nie przypuszczał, że ma jakieś rodzeństwo. To bardzo dobre zawiązanie akcji. Niestety, tak świetnie rozpoczęty wątek szybko skierowany zostaje w rejony balansujące na granicy nieprawdopodobieństwa. Żeby tym razem nie spoilerować powiem tylko, że sytuacja opisana przez autora w końcówce, związana z osobą mordercy, mogła przytrafić się raz na milion. Tak twierdzą internety. Okoliczności wyjaśniające ten wątek – również zostały wyssane z palca. Urodzone w warunkach wiejskiej chaty, takie dzieci, nie miały szansy na przeżycie. No, może miały, jedną na milion. Oj, przekombinował autor, albo kit wciska. Szkoda.

Piotrowski niepotrzebnie przegina, epatując opisami odrażających zbrodni. Po lekturze setek kryminałów wydawałoby się, że moja wrażliwość powinna być uodporniona na takie rzeczy, ale tym razem się zbuntowała. Jak policjanci znajdują wycięte, ludzkie narządy porozrzucane po ulicach, jeszcze daję radę. Ale opisy tortur zadawanych przez psychopatę i wszystkie inne makabreski które, gdybym chciała opisać je tu jednym zdaniem, spowodowałyby skręt kiszek, autor mógł sobie darować. Czytelnik naprawdę wiele jest w stanie sobie wyobrazić, nie trzeba wywracać mu bebechów.

Jak po raz sto siedemdziesiąty ósmy czytam o pedofilii wśród kleru, również zaczynam reagować alergicznie. To już nawet nie jest eksploatacja „modnego” tematu, to już jest wtórność nad wtórnościami.

Ciężko mi też zdzierżyć gadulstwo autora. Gdy policjant przesłuchuje drugorzędnego świadka, to (błagam!) nie musimy trzy razy utrwalać sobie jak on się nazywa i poznawać wszystkie adresy jego zamieszkania. Hej redaktorzy, jesteście tam? Jest taki przycisk „delete”.

W części środkowej powieści, gdy kryminał zamienia się w thriller, bo zbrodniarz zaczyna prowadzić grę z policjantami, na chwilę wzrasta napięcie, ale zaraz potem perypetie bohaterów zaczynają budzić znużenie. No ile razy można wpadać w kłopoty? Wykazywać się nadludzkimi zdolnościami? W ostatniej chwili przychodzić z ratunkiem? Ile kłód można rzucać pod nogi? Ciągnie się to i ciągnie, a ja myślę tylko o tym, żeby oni już wreszcie złapali tego mordercę. Bo raczej nie biorę pod uwagę, że nie złapią. Takie jest prawo gatunku.

Efekt ogólny – taki sobie. Z dwojga złego wolę jednak, kiedy autor za mocno główkuje, niż gdy idzie na łatwiznę, więc jakiś tam potencjał w Piotrowskim jest. Teraz tylko od niego zależy, którą pójdzie drogą. Czy nadal będzie tworzyć atrakcyjne tematycznie ale nieprawdopodobne życiowo opowieści, czy bardziej skupi się na budowaniu wiarygodnych postaci i przekonujących historii. I czy weźmie sobie do serca złotą myśl Arystotelesa: "piękno polega na odpowiedniej wielkości i porządku".

Czemu jednak czarno widzę ewentualność, że autor wybierze tę drugą drogę? Bo przecież o wiele łatwiej zostać kolejnym klonem Remigiusza Mroza.

czwartek, 4 czerwca 2020

Wojciech Chmielarz „Wyrwa” Ocena: 2/6

MROŹNO, CORAZ MROŹNIEJ

To prawda, podchodziłam do tej książki uprzedzona. Po dobrym dramaturgicznie, chociaż niedopracowanym co do motywu i psychologii postaci „Żmijowisku” i bardzo słabej, moim zdaniem „Ranie”, przyszedł czas na weryfikację autora. Wóz, albo przewóz. Warto dalej czytać Chmielarza, czy dołączy do powiększającego się wciąż grona niegdyś lubianych, a dziś porzuconych?

Gdyby tę książkę opatrzyć naklejką „kobiety to czytają”, nie miałabym problemu. Po prostu bym ją ominęła. Ale wydawca wmawia mi, że to thriller psychologiczny, i to już jest mataczenie. Thrillera się nie dopatrzyłam, a do psychologii postaci mam dużo zastrzeżeń, ale o tym będzie na końcu.

Chmielarz wkracza w rejony, w których kiedyś królowali Katarzyna Grochola i Janusz Wiśniewski, a dzisiaj prym wiodą pisarki z dawnej „grupy siedleckiej” (w Siedlcach odbywały się Festiwale Literatury Kobiecej „Pióro i pazur”). W porządku, jego sprawa, pisarz może pisać co chce i kudy nam, czytelnikom dyktować cokolwiek autorom. Nie ma przecież obowiązku, żeby czytać wszystko co stworzyli. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że Chmielarz na własne życzenie wpakował się na minę. Napisał książkę w gatunku, którego sam nie czyta, bo przecież wiedziałby wtedy, że proponuje nam historię pospolitą i wtórną, opisywaną przez polskie pisarki na tysiąc sposobów, z o wiele lepszym rezultatem.

Dramaturgicznie książka leży na obu łopatkach. Przez połowę powieści mamy rozważania zrozpaczonego męża, który po śmierci żony odkrywa, że miała przed nim tajemnice. W tej części bohater musi stawić czoła traumie i zaopiekować się dwójką dzieci. Jak na razie jest nudno, ale dość wiarygodnie.

Sytuacja trochę zaczyna się rozkręcać, gdy bohater dowiaduje się, że w życiu żony był drugi mężczyzna, z którym emocjonalnie się związała (niczego nie spoileruję, wszystko to możecie przeczytać w opisie wydawcy).

Jeżeli wielbiciel thrillerów wcześniej nie zaśnie, to po przeczytaniu dwóch trzecich książki coś nareszcie zaczyna się dziać. I nawet, na moment, pojawia się niepokój. Działania bohaterów są wprawdzie nielogiczne, a nawet idiotyczne, ale nie pierwszy to przypadek w historii, kiedy mężczyźni, jak wbiją sobie coś do głowy, to postępują jak dzieci, więc ciągle jeszcze zachowanie takie mieści się w kategorii „ujdzie”. 

Ale przychodzi wreszcie do zakończenia. I tutaj znów, podobnie jak w „Żmijowisku”, jest ono zaskakujące, ale tylko dlatego, że zostało wyciągnięte jak królik z kapelusza. Nie miało prawa się wydarzyć. Jeżeli rzeczywiście taki był motyw postępowania żony bohatera, to wszystko to, czego o tej parze wcześniej się dowiedzieliśmy jest jedną, wielką ściemą. Nie trzyma się kupy. Syndrom Mroza. Żeby jednak wyjaśnić, dlaczego tak uważam, nie obejdzie się bez paskudnego spoilera, więc żeby nie psuć wam zabawy (wątpliwej), wrócę do tego na końcu.

Zniechęca mnie do autora również jego nonszalancja w warstwie formalnej. Przez jakieś trzy czwarte książki prowadzi spójną narrację w pierwszej osobie, z punktu widzenia zdradzanego męża, a potem, na kilka rozdziałów przerzuca się na narrację w trzeciej osobie, aby znów powrócić do głównego bohatera. No, niby nic takiego, większość czytających nawet nie zwróci na to uwagi, ale mnie to irytuje, bo wyczuwam lekceważenie czytelnika. Chmielarzowi nie chciało się wcześniej przemyśleć konstrukcji (gdyby to zrobił, dramaturgia by nie kulała), dopiero jak zaczął zbliżać się do końca, przypomniał sobie, że nie da się opowiedzieć tej historii, nie pokazując wydarzeń z punktu widzenia drugiej strony. Zwykła niedoróbka, która jednak w przypadku tak doświadczonego pisarza nie powinna mieć miejsca. To nie jest tak, że Chmielarz nie potrafi budować przekonujących i spójnych fabuł, wystarczy przeczytać jego wcześniejsze kryminały, chyba jednak doszedł do etapu, który najlepiej opisuje cytat z „Wesela”: „ino oni nie chcom chcieć.”

Bardzo mi przykro, ale po tej lekturze, ja już mówię panu Chmielarzowi zdecydowane NIE! Jeżeli coś się zmieni i autorowi znów zacznie się chcieć, jeśli przypomni sobie, że przy konstruowaniu thrillera warto korzystać z szarych komórek – nie omieszkajcie mnie o tym powiadomić. Może jeszcze nie wszystko stracone.

A teraz obiecany spoiler. Uwaga!

 

Dość wcześnie dowiadujemy się, że żona bohatera popełniła samobójstwo i była w ciąży. Nie z naszym bohaterem, bo przez ostatnie pół roku, chociaż spali w jednym łóżku, nie uprawiali ze sobą seksu ani razu. Czyli totalny rozkład pożycia. A nasz bohater, który szuka przyczyn tak desperackiego kroku żony, jest totalnie zaskoczony, że w czasie kiedy on zaniedbywał ją przez pół roku, ona znalazła sobie innego pocieszyciela. Ojej! Miała kochanka? Nie do wiary! To, że ja ją zdradzałem, to normalne, ale ona? Jak to możliwe? Taki tryb myślenia byłby naturalny, gdyby bohater sam sobie nie miał nic do zarzucenia, co autor sugeruje przez prawie całą powieść. Dopiero kiedy dowiadujemy się, że sam też święty nie był, wychodzi na to, że albo bohater jest idiotą, albo, że autor przez cały czas nas oszukiwał. Obie opcje odbierają satysfakcję z lektury.

Ukrywanie do samego końca informacji, że bohater ma romans z najlepszą przyjaciółką żony, ma na celu wywołać efekt zaskoczenia i wyjaśnić powód samobójstwa żony. I owszem, daję się zaskoczyć, przynajmniej pod względem osoby kochanki, choć niekoniecznie co do zdrady. Skoro autor wielokrotnie podkreśla, że zdrowy, młody mężczyzna nie spał z żoną przez pół roku, to mam prawo przypuszczać, że gdzie indziej realizował swoje seksualne potrzeby. Natomiast wyjaśnienie przyczyny popełnienia samobójstwa zupełnie mnie nie przekonuje. Postać żony jest niewiarygodna. Żeby pisać powieści kobiece, to trzeba jednak trochę więcej wiedzieć o psychologii kobiet.

Po pierwsze: kobieta zostaje zgwałcona, szybko biegnie do ginekologa po pigułkę „dzień po”, czyli nie ma skrupułów natury moralnej, ale pigułka nie działa, więc zachodzi w ciążę. A potem nic z tym nie robi, bo gdyby zgłosiła gwałt na policji, a wtedy mogłaby legalnie usunąć ciążę, to by się wydało, że miała romans w Mrągowie. Oczywiście, do głowy jej nie przyjdzie, że można tę ciążę usunąć na przykład w Czechach. Pieniądze przecież nie grają roli. Uczulam – autor ani słowem nie wspomina o dylematach moralnych kobiety związanych z aborcją. Utrzymanie ciąży z gwałtu nie ma więc żadnego uzasadnienia, oprócz tego, że autor nie wiedział jak wybrnąć z tego, co namotał.

Po drugie – kobieta popełnia samobójstwo pod wpływem impulsu: nagle dowiaduje się, że mąż ją zdradza, i to do tego z najlepszą przyjaciółką. A ona właśnie chciała zakończyć swój romans i na nowo ułożyć sobie z mężem życie (ciekawe, jak sobie wyobrażała wychowywanie dziecka poczętego z gwałtu). Wyobraźcie sobie, drogie panie, taką sytuację: wasz mąż/partner, lat trzydzieści kilka, a więc w szczycie seksualnych potrzeb, leży sobie obok was w łóżku i nawet was nie dotknie. I tak codziennie, od pół roku. Nie jest gejem i nie złożył ślubów czystości. A wam nawet do głowy nie przyjdzie, że ma kogoś innego. To chyba musiałybyście być ślepe i głuche, albo niepełnosprawne umysłowo. Oj, nie ma Wojciech Chmielarz o kobietach wysokiego mniemania. Drodzy panowie, nawet nie próbujcie uwierzyć autorowi. Jeśli macie zamiar zdradzać wasze żony/partnerki tak, aby się o tym nie dowiedziały, musicie im poświęcać więcej uwagi.

Naprawdę, trudno będzie mi jeszcze kiedyś uwierzyć Chmielarzowi.