wtorek, 23 maja 2023

Mieczysław Gorzka „Martwy sad” Ocena: 3/6

KIEDY PAN BÓG STAJE NA WYSOKOŚCI ZADANIA

Drodzy fani Mieczysława Gorzki, sami tego chcieliście. Oburzaliście, że zaczęłam czytać serię od środka. Mieliście pretensje, że szczegółowo wytykam błędy, dlatego recenzja jest nudna. No to proszę. Tym razem będzie krótko. Niniejszym przepraszam autora, że znowu się czepiam. Nie miałam zamiaru czytać więcej jego książek, ale fani mnie zmobilizowali.

„Martwy sad” przeczytałam jednym tchem. Dramaturgii nic nie można zarzucić. Jest mocne zawiązanie tematu, akcja pędzi wartko, tylko dwa wątki kryminalne (współczesny i z przeszłości) i jeden prywatny, które ładnie się zazębiają. Przeszkadzały mi trochę powtórzenia. Najpierw detektyw czegoś się dowiaduje, a potem streszcza to innej osobie, ale może są czytelnicy, którzy tego potrzebują.

Jest jeden główny bohater, więc wiadomo z kim trzymać. Historia intrygująca, jestem ciekawa do czego to wszystko doprowadzi, więc doczytuję do końca. Zupełnie inaczej niż w przypadku „Dziewięć”, które porzuciłam po kilkunastu rozdziałach.

Styl i język - poprawne, bez uniesień, ale bez większych zgrzytów. Na tle twórczości innych popularnych autorów – to już zaleta.

Gdybym była czytelnikiem, dla którego jest ważne jest tylko „żeby fajnie się czytało” sięgnęłabym zapewne po kolejną powieść autora. Ja jednak mam tę zgubną przypadłość, że po przeczytaniu książki zaczynam ją analizować pod każdym względem. I wtedy zaczynają się schody.

Komisarz Zakrzewski – to człowiek zupełnie przeciętny: czterdziestolatek bez życia rodzinnego; nie ma ani szczególnych zalet ani wad. To bohater, który ani mnie grzeje, ani ziębi. Trochę ubarwia tę postać wątek romansowy. Niech będzie. Autor w tej części nie przegina jeszcze ze scenami erotycznymi, jedni będą czytać, inni omijać.

Najbardziej przeszkadza mi w postaci Zakrzewskiego to, że jest tak mało bystry w roli detektywa. Co chwila dowiaduje się czegoś istotnego i, podczas gdy czytelnik od razu chwyta, o co chodzi, biedny komisarz wciąż błądzi w mroku (tu normalnie znalazłaby się cała lista zaćmień Zakrzewskiego, począwszy od wskazywanych już przez innych czytelników słynnych „ośmiu plusów”, ale miało być krótko, więc będzie bez dowodów). Może i jest to metoda na dowartościowanie czytelników, którzy poczują się sprytniejsi, niż detektyw, ale dla mnie - to są spojlery. Już w dwóch trzecich książki domyślam się kto jest zabójcą, i czekam tylko kiedy Zakrzewski na to wpadnie. Nie domyślam się, niestety, powodu działania sprawcy, ale tylko z tego powodu, że wyjaśnienie jest tak przekombinowane i oderwane od rzeczywistości, że nikt by na to nie wpadł.

Końcówka jest do bólu schematyczna. Nie mogę wyjść z podziwu, że pomysł na zakończenie - „spowiedź” psychopaty - eksploatowany na okrągło w kryminałach, wciąż cieszy się taką popularnością. Dzielny policjant pędzi samotnie na spotkanie z groźnym zabójcą, nie informując o tym nikogo, licząc na to, że Pan Bóg zejdzie z nieba i mu pomoże. I Pan Bóg zwykle staje na wysokości zadania.

Dlatego nie lubię kryminałów o psychopatach. Wszystko jest wycięte według tego samego szablonu. Kiedy brakuje rozwiązywania zagadki, co jest motywem zbrodni, intryga jest uboższa. Nie trzeba się wysilać, żeby logicznie uzasadnić przyczyny postępowania złoczyńcy. Dlaczego morduje? Bo lubi, bo tak mu się w głowie poprzestawiało, bo miał trudne dzieciństwo, bo ktoś go skrzywdził, bo uważa, że jest diabłem albo Hitlerem. Każdy wariant przejdzie. Ile razy można czytać to samo?

Nie znajduję wyjaśnienia, nawet najbardziej fantastycznego, dlaczego morderca z przeszłości mścił się na dzieciach i o co chodziło z tą ręką, ani też kogo zabójca uznał za brata. I nie, nie jest to wystarczający powód, aby sprawdzić, czy to się nie wyjaśni w kolejnym tomie.

Nie czytam książek za karę, więc do autora na pewno nie wrócę, bo przekonałam się, że dalej było tylko gorzej. „Martwy sad” jest kolejnym potwierdzeniem mojej tezy, że pierwsza książka z cyklu jest zazwyczaj dobra, a kolejne - wystarczy, żeby były dobre w oczach wytrwałych fanów. Życzę panu Mieczysławowi Gorzce, aby fani wytrwali z nim jak najdłużej.

 

środa, 17 maja 2023

"W POGONI ZA MARZENIAMI" - wywiad z Izabelą Szylko dla portalu nakanapie.pl

Nie miałam pomysłu na ten wywiad, więc poprosiłam o pomoc sztuczną inteligencję.

Pomogła?

I tak, i nie. Czy zgodzisz się na zabawę, polegającą na odgadywaniu, które pytania są moje, a które wygenerowane przez komputer?

To może być ciekawe. Ale, żebyśmy miały równe szanse, ty spróbujesz odgadnąć, kiedy mówię prawdę, a kiedy nie.

Zgoda. Co zainspirowało cię do napisania powieści o Koperniku i dlaczego wybrałaś Kraków i Mazury jako tło akcji?

(śmiech) Klasyczne pytanie, mogłoby je zadać wielu dziennikarzy, ale raczej nie ty. Obstawiam sztuczną inteligencję, która musi być średnio inteligentna, skoro nie widzi związków Kopernika z Krakowem i nie odróżnia Mazur od Warmii, a właśnie tam astronom mieszkał przez połowę życia.

Zgadłaś, ale to było łatwe. Czy napisałaś książkę o Koperniku, a głównym bohaterem uczyniłaś Anglika dlatego, żeby stworzyć międzynarodowy bestseller na miarę „Kodu Leonarda da Vinci” Dana Browna i wykorzystać koniunkturę? Właśnie mamy rok Kopernika...

To też łatwe. Wyczuwam w tym pytaniu sarkazm i poczucie humoru Rudolfiny.

Znów trafiłaś, poproszę jednak o odpowiedź.

Oczywiście, że chciałam napisać międzynarodowy bestseller. Kto by nie chciał? Książka powstała w dwa miesiące, gdy tylko się dowiedziałam, że 2023 rok będzie rokiem Kopernika. Wydałam ją w miesiąc, bez redakcji i korekty, bo po co przepłacać, ludzie i tak się nie zorientują, a Kopernik sam się sprzeda. I teraz zarabiam kokosy.

Taaa… Lepiej skończmy tę zabawę, bo czytelnicy niechcący mogliby wziąć twoje słowa na poważnie. Naprawdę, tak łatwo odróżnić „prawdziwe” zdania od tych „sztucznych”?

Wcale nie łatwo. Nam się udało, bo trochę już się znamy. Ty przygotowałaś się do wywiadu, ja czytam twoje recenzje i kojarzę styl. Podobno połowa ludzi nie potrafi rozpoznać tekstów wykreowanych przez sztuczną inteligencję. Przyczyny mogą być różne: wierzymy w to, co chcemy wierzyć, nie mamy wystarczającej wiedzy, wyczucia językowego. Moim zdaniem sztuczna inteligencja w świecie literatury popularnej i telenowel zrobi zawrotną karierę. Tam wszystko opiera się na tych samych, powtarzalnych schematach. Ludzie to kochają.

Nie chcę, żeby tak się stało, ale niestety muszę się tobą zgodzić.

Dziś wyświetliła mi się reklama anglojęzycznej firmy oferującej oprogramowanie, które porządkuje i konwertuje teksty napisane przez ChataGPT w książki: Pisanie bestsellerów jest teraz proste. Możesz opublikować swojego ebooka na Amazonie szybciej niż twoi konkurenci zdążą wpaść na temat, który chcą opisać.

I straszno, i śmieszno. Remigiusz Mróz będzie miał dużą konkurencję.

Nie tak szybko. Najpierw trzeba będzie takiego sztucznego autora dobrze wypromować. Ale to tylko kwestia czasu. I pieniędzy.

A jeśli autorzy bestsellerów sami zaczną z tego korzystać?

Jesteś pewna, że już nie korzystają?

Prawda. Zresztą, niektórym wyszłoby to na dobre. ChatGPT używa, o dziwo, bardzo poprawnego języka.

Czyli widzisz światełko w tunelu?

Może wróćmy do twojej najnowszej książki, która na pewno nie została napisana przez sztuczną inteligencję. Czy bardzo cię rozdrażnię, gdy zapytam, jak długo ją pisałaś?

Oj… Zaczęłam w 2007 roku. Wtedy napisałam tylko sześćdziesiąt stron, bo w moim życiu pojawiła się przygoda z filmem. Przypomniałam sobie o Koperniku osiem lat później, przez kolejny rok dokumentowałam temat i odbyłam podróż do miejsc, które zamierzałam opisać. Dokończenie książki zajęło mi kolejny rok.

Nie mogę doliczyć się kilku lat.

Przez kolejne dwa pisałam kontynuację „Poszukiwaczy siódmej księgi”, czyli „Tajemnicę siódmej księgi”. Tam z kolei niezbędna była dokumentacja z dziedziny fizyki i astronomii. Kiedy wreszcie oba tomy były dopracowane… wydałam „Damę z blizną”.

Dlaczego nie „Poszukiwaczy”?

Uznałam, że to nie był dobry czas na książkę sensacyjno-przygodową. Zwykły kryminał lepiej rokował. Chciałam najpierw zdobyć doświadczenie na łatwiejszym, jak mi się wydawało polu, a dopiero potem spełnić jedno z moich dziecięcych marzeń.

Jakie to były marzenia?

W dzieciństwie chciałam być Panem Samochodzikiem, przeżywać przygody, poszukiwać skarbów, rozwiązywać zagadki historyczne. No i w końcu mi się udało, to nic, że tylko na kartach książki. Dla mnie praca nad tą powieścią to była wielka przygoda i mam nadzieję, że podobną przygodę przeżyją również czytelnicy.

Mnie to nie sprawiło kłopotu. I też poczułam się jak Pan Samochodzik, zwłaszcza, że w jego rolę wciela się kobieta. Miałam również wrażenie, że ta siódma księga De revolutionibus istnieje naprawdę. Czy to możliwe?

Nie ma na to dowodów, ale jest to bardzo prawdopodobne. Tytułowa strona rękopisu De revolutionibus Kopernika zaginęła, więc nie wiadomo, ile było ksiąg. Wydawca samowolnie usunął z przedmowy list Kopernika do papieża Pawła III i dopisał własny, asekuracyjny wstęp, w imieniu astronoma, ale bez jego wiedzy, że teoria heliocentryczna, to tylko jedna z wielu możliwych hipotez. Ponadto zmienił tytuł, bo u Kopernika było O obrotach, a w druku ukazało się O obrotach ciał niebieskich. Biorąc to wszystko pod uwagę można przypuszczać, że wydawca nie widziałby nic niewłaściwego w usunięciu siódmej księgi. Ale możliwe jest również, że usunął ją sam Kopernik.

Dlaczego?

Żeby się tego dowiedzieć, trzeba poczekać na kolejny tom. Tym razem nie aż dwa lata. Kontynuacja ukaże się jesienią.

To zdradź przynajmniej, dlaczego na okładce drugiej części znajduje się Statua Wolności, która ma twarz Kopernika?

Akcja przenosi się do Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Kanady. I jest to książka… o wolności.

Znów będziesz czytelników zaskakiwać? Jaki gatunek tym razem wybrałaś? Komedię romantyczną? Horror?

Gatunek się nie zmienił, chociaż jest więcej sensacji niż przygody. Inny będzie jednak sposób narracji, bo trzeba pokazać, kim są „oni”, o których w pierwszej części niewiele wiemy.

Dziennikarka, reżyserka, scenarzystka, pisarka, nauczycielka – czytam na okładce twojej książki. Kobieta o stu twarzach? Nie możesz żyć bez ciągłych zmian i próbowania czegoś nowego?

Wygląda na to, że nie. Niedawno dowiedziałam się, że to się nazywa omniworyzm. Omniworyści, to podobno ludzie, którzy chcą od życia wszystkiego.

Dobre. Muszę to zapamiętać. Chyba też tak mam. Życzę ci, żebyś otrzymała od życia wszystko, czego zapragniesz.

Żeby nie zapeszyć – nie dziękuję.

poniedziałek, 15 maja 2023

Greg Krupa „Przeklęta rzeźba z Bolonii” Ocena: 1/6

POWALCZMY SOBIE ZE ZŁEM

Czasami już od pierwszej strony wiem, że książka nie nadaje się do czytania. W przypadku „Przeklętej rzeźby z Bolonii” zdobycie takiej wiedzy zajęło mi więcej czasu. No niby dużo się dzieje, miejsce akcji – Bolonia, Ferrara – super, klimatycznie. A jednak im dalej, tym gorzej. Kolejne kartki przerzucam z coraz mniejszym zainteresowaniem, chociaż co chwila pojawia się coś, co teoretycznie ma przyciągnąć uwagę. Dlaczego nie przyciąga i nie chce mi się tego czytać?

Nie chodzi mi bynajmniej o kiczowatość stylu, bo każdemu według potrzeb, a tu przynajmniej jest to w miarę poprawnie po polsku napisane (chociaż, redaktor, który przepuszcza kiks: „dobrze, że nie ubrała munduru” powinien się smażyć w piekle). Mnie akurat rozśmieszają takie wstawki: „Chryste! - pomyślał Massimo na widok jej drobnych pośladków i szeroko otwartych ud, między którymi dumnie i bezwstydnie otwierała się naga szczelina prowadząca wprost do jej wilgotnego wnętrza. Pochylił się i nie dotykając dziewczyny, zaciągnął się zapachem jej łona. Ukoiło go uczucie spokoju i błogości”. Ale autor kieruje przecież te zdania nie do mnie, lecz do tych czytelników, którzy poczują podobną „błogość” i również wzywają Chrystusa na widok kobiecego łona, więc niech mu będzie.

Mniej więcej w jednej trzeciej książki odkrywam, co jest pierwszą przyczyną mojego oporu: wszystkiego tu mamy za dużo. Za dużo niczym się nie różniących bohaterów (do tego ten, który na początku wydaje się być głównym, nagle znika), za dużo wątków z różnych dziedzin, które się nie łączą, za dużo opisów Bolonii zupełnie niewiązanych z treścią książki (nie, wizyta bohaterów w danym miejscu, to nie jest dobry pretekst, żeby zanudzać czytelnika szczegółowym opisem zabytku, przynajmniej nie w powieści sensacyjnej). Nikt nic nie wie, czeski film.

Poważne ostrzeżenie pojawia się, gdy autor postanawia zdradzić nam motywacje bohaterów. Otóż troje dorosłych, rzekomo inteligentnych ludzi: Diana - policjantka w randze kapitana, dziennikarz Davide i porucznik Giacomo, również policjant, zawiązuje triumwirat (sic!) aby… walczyć ze złem. Tak! Chcą zbawiać świat. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby to była bajka dla dzieci, ale w pewnym wieku, na pewnych stanowiskach należałoby chyba mieć do rzeczywistości trochę bardziej realistyczne podejście niż chłopcy z Placu Broni. Jeśli Greg Krupa tego nie wie, to jak mam mu zaufać, czytając tę książkę? Jak mam uwierzyć, że niesubordynowana policjantka i jej równie infantylni koledzy mogą wpaść na jakikolwiek trop samodzielnie, a nie otrzymując prezent od losu?

Dowód? Proszę. Paradę karnawałową zakłóca niecodzienny incydent. Z nieba spadają pomalowane na pomarańczowo chomiki, przyczepione do pomarańczowych spadochroników. Kapitan Diana, obecna na pochodzie prywatnie, interweniuje u policjanta ochraniającego imprezę, twierdząc, że jest policjantką i nakazując mu kontakt z dowódcą oraz ewakuację uczestników parady z powodu ataku terrorystycznego (tak, Pomarańczowa Alternatywa zdecydowanie w Bolonii się nie przyjęła). Kiedy policjant prosi o podanie numeru legitymacji służbowej, nasza lady Di oburza się: „Kurwa, człowieku, zrozumiałeś, że jestem kapitanem?!” Chyba pójdę na jakiś Marsz Niepodległości i spróbuję go odwołać w trakcie, twierdząc, że jestem generałem. Może poskutkuje. Dla porządku – rzucenie kurwą w policjanta poskutkowało. Pochód został odwołany, a chomiki okazały się prezentem od losu (tak w skrócie, bez spoilerów).

Nie wiem, dlaczego wciąż czytam, bo trudno się połapać w tym chaosie. Kogoś porywają, ktoś się odnajduje w dziwnym miejscu, komuś kradną cenną rzeźbę, ktoś ją odzyskuje i ucieka, chociaż nie powinno mu się to udać, kogoś mordują, brak w tym dramaturgii i związków przyczynowo-skutkowych. W trzech czwartych książki wciąż nie mam pojęcia o co chodzi, i po co to wszystko, po co?

Czytam dwa razy, żeby zrozumieć, w jaki sposób udaje się bohaterom otworzyć wejście do podziemi koło fontanny. To, że otworzyli ciężką kamienną płytę w sąsiednim kościele przepychaczką do kibla (bez komentarza), która pojawiła się w rękach jednego z bohaterów na skutek machnięcia przez autora czarodziejską różdżką (bo oczywiście takie urządzenia są podstawowym elementem wyposażenia każdej świątyni), i że to się jakoś wiąże – jeszcze rozumiem. Ale przecież nie udało im się zamknąć zaworu, bo woda nie została odcięta. Co więc się wydarzyło? Dlaczego jakimś smarkaczom udało się podnieść dekiel, a im nie? Widocznie wystarczy, że autor to wie, czytelnicy już nie muszą. Czytelnicy z gatunku dociekliwych nie muszą również czytać tej książki, panie autorze, do czego ich właśnie serdecznie namawiam.

Powiecie, że może wszystko wyjaśni się na końcu, ale co z tego, kiedy kompletnie nie mam ochoty brnąć dalej przez meandry wybujałej wyobraźni autora, żeby się o tym dowiedzieć. Bohaterowie tak bardzo mnie nie obchodzą, że zupełnie mnie nie ciekawi, co się z nimi stanie. Podejrzewam, że rozwiązanie zagadki będzie równie absurdalne jak pomarańczowe chomiki spadające z nieba. Dlatego kiedy doczytuję do momentu, kiedy policjantka Diana zgłasza zapotrzebowanie: „teraz musisz zrobić dla mnie jedną ważną rzecz. (…) Przeleć mnie”, korzystam z pretekstu i przelatuję w inne czytelnicze rejony. Czego i wam życzę.