czwartek, 18 marca 2021

Anthony Berkeley „Zatrute czekoladki” Ocena: 4/6

WITAJCIE W KLUBIE

Kilka godzin poświęconych na buszowanie po antykwariatach zaowocowało trzema stosikami rozpadających się książek nabytych średnio po 4 złote za sztukę. Pewnie się domyślacie, co chcę przez to powiedzieć. Tak! Czytanie nowości wydawniczych, których poziom ostatnio coraz częściej sięga bruku tak mi już obmierzło, że postanowiłam sobie przypomnieć, jak to drzewiej bywało.

Czytam te książki sobie a muzom. Recenzowanie pozycji, które dawno temu poszły na przemiał i nie można ich nawet wypożyczyć, bo biblioteki już dawno pozbyły się pożółkłych tomów, o które nikt nie pytał, mija się z celem. Nie chce mi się też o nich pisać, bo są takie „w porządku”. Raczej dobre, niż złe, raczej inteligentne, niż głupie, dobrze zredagowane, poprawne stylistycznie, nie ma czego czepić (a to przecież największa rozrywka recenzenta), ale też nie ma nad czym piać z zachwytu. Takie solidne trzy z plusem/ cztery z minusem.

Jeżeli więc, zupełnie przypadkiem traficie na „Zatrute czekoladki” Berkeley’a (wydane w Wielkiej Brytanii w 1929, w Polsce w 1965 roku), to musicie wiedzieć, że jest to powieść dla koneserów. Wielbiciele nietuzinkowych powieści kryminalnych będą mieć swoją satysfakcję, a inni… mocno się wynudzą. Pomysł jest świetny, ale z wykonaniem już trochę gorzej.

Pomysł polega na tym, że mamy Klub Detektywów (angielskie, tweedowe klimaty), a każdy z jego członków musi rozwikłać zagadkę śmierci osoby, której podano zatrute czekoladki. Każdy z sześciu członków klubu przedstawia własne, bardzo logiczne rozwiązanie problemu: kto zabił, przeprowadzając wcześniej wnikliwe dochodzenie. Wszyscy jednak nie mogą mieć racji. Problem w tym, że wystarczy, żeby choć jedna, wydająca się z pozoru stabilna przesłanka okazała się fałszywa, a całe rozumowanie się sypie.

O ile różne wersje rozwiązania tej samej szarady są niezwykle ciekawe, to forma, w jakiej się o tym dowiadujemy mocno trąci myszką. Członkowie klubu po prostu opowiadają kolegom (i koleżankom; parytety zachowane) o wnioskach, do których doszli prowadząc swoje śledztwa. Robią to ślamazarnie, a najbardziej irytujące są opóźniające akcję dysputy i przepychanki słowne klubowiczów, które nie mają nic wspólnego z prowadzonymi dochodzeniami.

Dla mnie największa przyjemność z lektury polegała na tym, że mając na początku te same przesłanki co członkowie klubu, mogłam prowadzić własne śledztwo. Jakaż była moja satysfakcja (zupełnie pozaliteracka), kiedy wpadłam na rozwiązanie, które nie przyszło do głowy autorowi. Jeżeli jednak nie bawią was takie rozrywki, możecie poczuć się rozczarowani.

Polecam i nie polecam. Ciekawe to, i nieciekawe. Zabawne, i niezabawne. Eeee, i tak nie będzie wam się chciało tej książki poszukać.

 

środa, 3 marca 2021

Sylwia Skuza „Nie ma jak Mazury” Ocena: 3/6

SIELSKO-ANIELSKO
 
Na pierwszej stronie tej książki znalazłam cztery wpadki: „sunęła posuwiście”, „nasz Jola”, „italski cyprys”, „ilość kochanków”. No żeż,  jak tak można, za co ja płacę?! Na szczęście dalej już było lepiej. Sylwia Skuza naprawdę sprawnie posługuje się językiem polskim i potrafi prowadzić wciągającą narrację. Czyli, wypadek przy pracy. Szkoda, że przydarzył się tak niefortunnie, na samym początku, wrażliwcy mogą się wkurzyć.

Jeżeli sięgając po tę książkę mieliście nadzieję na historię kryminalną, to informuję, że kryminał kończy się po kilku rozdziałach. Mamy wprawdzie trupa, ale okazuje się, że facet był tak wredny i odrażający, że sami byśmy go chętnie udusili, więc natychmiast przestajemy się interesować, kto go zabił. I dobrze, bo i tak nie o to w tej książce chodzi. Policja też raczej niespecjalnie się przejmuje wykryciem sprawcy, bo prowadzi śledztwo wyjątkowo niemrawo. Za to życie osobiste głównego bohatera poznajemy dogłębnie. I od tej pory ta opowieść zamienia się w komedię romantyczną z wątkiem historycznym.

Cała historia jest tak słodka i łzy wyciskająca, że aż robi się słabo. Dzielny policjant zwany Gromem (nie od słynnej jednostki specjalnej tylko od imienia Gromosław) zostaje zesłany z Warszawy na mazurską prowincję i tam próbuje odnaleźć sens życia. Chociaż bezceremonialnie został porzucony przez dziewczynę (po trzech latach wspólnego pożycia), natychmiast przestaje się tym przejmować i znajduje nowy obiekt westchnień. Na swojej drodze spotyka wyłącznie miłych, uprzejmych i grzecznych ludzi, którzy zawsze wszystkim przychodzą z pomocą. Nasz Grom jest również wzorem cnót wszelakich - ratuje na przykład szczeniaki przed utopieniem i adoptuje jednego. Skutecznie walczy z własną traumą z dzieciństwa i pomaga przełamać traumę nowej narzeczonej. Do tego jego dziadek umiera na raka. Do tego pojawia się genialne dziecko z problemami, które pomaga przezwyciężyć nasz bohater, w zestawie z jego wtryniającą swój nos we wszystko mamusią (ale wciąż sympatyczną). Gdyby tych archetypów było mało, mamy również tajemniczą i, a jakżeby inaczej, sympatyczną zielarkę mieszkającą samotnie w środku lasu (ale z dzikimi zwierzętami, które uratowała od niechybnej śmierci). To najlepsza lekarka i psychoterapeutka na świecie, i jeszcze nalewki robić potrafi. No nic, tylko jechać do Orzysza, bo takiego zatrzęsienia dobrych ludzi żyjących w bezkonfliktowej społeczności, nigdzie indziej nie znajdziecie. Szkoda tylko, że ludzie ci nie są prawdziwi, tylko ulepieni z cukru.

Świat wykreowany przez autorkę jest tak idealny i piękny, że nawet kilkutygodniowego szczeniaka można zabrać ze sobą do pracy, a ten nie dość, że nie obsikuje wszystkiego w swoim zasięgu, niczego nie podgryza, nie obszczekuje kur sąsiadów, to jeszcze zachowuje się tak porządnie, jakby był tresowany przez dwa lata w policyjnej szkole. Uff…

Powinnam się wkurzyć, że to wszystko takie schematyczne i papierowo-bajkowe, ale nie potrafię wznieść się na wyżyny własnej złośliwości, kiedy widzę dobre intencje autorki. Doceniam zaangażowanie, z jakim Sylwia Skuza dzieli się z czytelnikiem swą historyczną pasją, dotyczącą zamieszkujących niegdyś mazurskie ziemie plemion pruskich. Wprawdzie kompletnie nie wierzę, że ktokolwiek w Polsce na poważnie chciałby zająć się wskrzeszaniem pruskiego języka, aby się nim posługiwać na co dzień (no chyba, że do szyfrowania tajnych wiadomości, do czego byli kiedyś wykorzystywani Indianie Navaho). Praktykowanie pogańskich rytuałów sprzed tysiąca lat może się przydać tylko na użytek turystów, w widowiskach typu światło i dźwięk w hotelu „Galindia”, ale przynajmniej ten wątek jest niesztampowy.

Dostrzegam też chęć pozytywnego opisywania świata, co mnie cieszy jako przeciwwaga, po tych wszystkich Piotrowskich, Kościelskich, Czornyjach i Mossach. U tych panów wszyscy bohaterowie są odrażający, brudni źli, tutaj mamy postaci z przeciwległego bieguna. Doceniam optymizm bijący z kart książki, ale mam świadomość, że jestem w mniejszości. Obawiam się, że samo pozytywne przesłanie, to za mało, żeby powieść porwała czytelników.

Takie historie mogą jednak odnaleźć swych odbiorców (płci żeńskiej), pod warunkiem, że autorka popracuje nad dramaturgią i powstrzyma się przed lukrowaniem każdej postaci, przyjmując do wiadomości, że świat przybiera również czarne i szare odcienie. Przede wszystkim jednak warto podjąć decyzję, czy chce się dotrzeć ze swoim przesłaniem do czytelniczek ckliwych romansów, czy do wielbicieli kryminałów.

Ocenę trochę zawyżam, ponieważ doceniam również autoironię autorki. Kiedy do bohatera przyjeżdża była dziewczyna, bo jednak uświadomiła sobie, że trochę za szybko naszego dzielnego policjanta porzuciła, przywozi ze sobą romansidła w rodzaju: „szukająca sensu życia kobieta z dużego miasta wyjeżdża na Mazury (…) i tam znajduje nowego partnera, wartościowe przyjaźnie (…) często chudnie dwadzieścia kilo (…) otwiera się jej trzecie oko, dzięki czemu rozumie zwierzęta i wszelkie gady pełzające.” I nasz bohater ma to wszystko przeczytać, ponieważ „jest męskim przykładem tego schematu powieści dla kobiet”. I takie podejście do własnej twórczości to ja lubię.