poniedziałek, 30 maja 2016

Natasza Socha „Rosół z kury domowej” Ocena: 1/6

NIE JEDZCIE TEJ ZUPY!


            Uprzedzam lojalnie – to jest książka zupełnie nie z mojej bajki, i z kryminałem ma tyle samo wspólnego, co „Taniec z gwiazdami”, ale horyzonty przecież poszerzać trzeba.
Ten rosół jest strawny tylko dla bardzo wąskiego grona smakoszy (konkretniej: smakoszek).
Jeżeli jesteś kurą domową, dla której najważniejszą rzeczą w życiu jest dbanie o to, aby poręcz w twym domu lśniła, a meble nie znały pojęcia kurz - ta książka może być dla ciebie. Ale wtedy raczej oglądasz „Perfekcyjną panią domu” i zapewne ci to wystarcza, więc fanaberie bohaterek będą cię tylko irytować.
Jeżeli uszczęśliwianie własnego męża tyrana zacznie cię jednak w pewnym momencie drażnić, wtedy sięgniesz po tę książkę z nieco większym zainteresowaniem i może nawet wypijesz ten rosół ze smakiem.
Jeżeli natomiast nic cię tak nie wkurza, jak bierność kobiet, które godzą się na quasi życie, udając, że wszystko jest w najlepszym porządku, żyją w szemranym związku z człowiekiem, który powinien być najbliższą istotą, a jest największym wrogiem – wtedy czytając tę książkę zaczniesz, tak jak ja, dostawać palpitacji serca i niecnie planować, aby przy pierwszej okazji oddać ją na przemiał razem z gazetką z Tesco z ubiegłego tygodnia.
Dlaczego dobrnęłam do końca, chociaż wkurzona odkładałam tę książkę parę razy? Otóż otrzymałam ją w prezencie, a ofiarodawca nie odpuści i niedługo zapyta, co o niej sądzę. Dlatego przez cały czas miałam nadzieję, że może jednak autorka mnie zaskoczy i będę mogła powiedzieć o tej powieści coś pozytywnego. Bo to, że bohaterki wreszcie zrywają ze swoim poprzednim życiem dla nich samych jest oczywiście pozytywne, ale dla książki już niekoniecznie. Od początku wiemy, że wszystko do tego prowadzi. W takiej sytuacji autor powinien skupić się na wyjaśnieniu – dlaczego? Tymczasem wszystkie cztery bohaterki wydają się być wyciosane z tego samego kawałka drewna. Są tak samo bezbarwne, bierne, a czasami po prostu głupie i przez to nie wzbudzają empatii. „Sameście sobie winny niebogi w tey mierze”. 
Kompletnie nie wierzę, że te smętne nudziary mogły wpaść na taki fajny pomysł z gotowaniem na golasa (nic nie zdradzam, to jest w streszczeniu na okładce). Autorka powinna zobaczyć angielski film „Dziewczyny z kalendarza” Nigela Cole’a (gospodynie domowe pozują nago do kalendarza), to może podpatrzyłaby, w jaki sposób buduje się ciekawe postaci. Na razie do tej książki nie zachęca mnie nic.
Już chyba wiem, dlaczego wolę kryminały. Autor kryminału MUSI wysilić się, żeby przynajmniej wymyślić intrygę. Autorka „powieści dla kobiet” nic nie musi. Kur domowych pragnących zmienić swoje życie jest wystarczająco dużo.

czwartek, 26 maja 2016

Robert Galbraith „Żniwa zła” Ocena: 3/6


MACIEJ STUHR WYGRYWA Z ROWLING
        O rany, ale to się ciągnie. I ciągnie. I ciągnie. I ciągnie…
        Poprzednie dwie powieści autorki też się ciągnęły, ale więcej się działo, więc łatwiej było to znieść. Dobrnęłam do końca tylko dzięki Maciejowi Stuhrowi. Przeczytał książkę tak rewelacyjnie (jak zawsze zresztą; jest fantastycznym lektorem audiobooków), że przyjemność z odkrywania coraz to innych jego interpretacji pojawiających się co chwila nowych postaci zrekompensowała zawód z powodu ślimaczącej się niemiłosiernie akcji.
      Czy w Anglii pisarzom płacą od słowa? Chyba nie, bo Agatha Christie z takiej ilości słów stworzyłaby trzy powieści (sprawdziłam matematycznie, spróbujcie przeliczyć sami, jeśli nie wierzycie).
        Ja bardzo proszę panią Rowling (choć oczywiście mnie nie posłucha, a redaktorzy nie ośmielą się, żeby jej zwrócić uwagę), żeby trochę bardziej się streszczać. To, że ma się łatwość konstruowania zdań, to może być zaleta. Jednak nie zawsze. Nie zawsze…

środa, 25 maja 2016

Anna Klejzerowicz "Dom naszej pani" Ocena: 4/6


ZWYCZAJNI NIEZWYCZAJNI
Lubię w powieściach Anny Klejzerowicz to, że opisuje zwykłych ludzi wplatanych w niezwykłe historie. Okazuje się, że można gotować spaghetti z keczupem, a jednocześnie poszukiwać zaginionej Atlantydy.
Opowieść wciąga, bohaterów od początku daje się lubić i dlatego kibicujemy im z zapałem, czekając jak poradzą sobie z rozwiązaniem zagadki. Trochę szkoda, że przygody bohaterów nie są trochę bardziej zakręcone, ale przynajmniej dzięki temu autorka nie gubi wątków i klasycznie prowadzi narrację.
Anna Klejzerowicz – to solidna firma, a „Dom naszej pani” zasługuje na mocną czwórkę.

poniedziałek, 23 maja 2016

Jo Nesbo „Więcej krwi” Ocena: 3/6



JO NESBO ROMANSUJE (MOŻE NIECH WRÓCI DO PISANIA KRYMINAŁÓW, PLIZ)
Jeśli spodziewaliście się kolejnej powieści kryminalnej, to z góry uprzedzam, że źle trafiliście. Chociaż bohaterem jest uciekający przed wysłannikami swego bossa „cyngiel mafii”, to pogoni w tym tyle, co w wyścigach ślimaków. Tak samo też ślimaczy się akcja, niebezpiecznie skręcając w kierunku powieści obyczajowej. Jeśli nie jesteście fanami Jo Nesbo, to broń Boże nie sięgajcie po tę książkę jako pierwszą autora - skutecznie Was do niego zniechęci. Jeżeli jesteście – to, oczywiście, musicie przeczytać. Choćby po to, żeby się przekonać, że największym mistrzom zdarzają się wpadki.

piątek, 20 maja 2016

John Wells „Sierpień w hrabstwie Osage” Ocena:5/6


WBIJANIE SZPILEK
 A ja znowu o filmie. Jakoś ostatnio więcej oglądam, niż czytam.
To nie jest film, który ogląda się lekko łatwo i przyjemnie. Wręcz przeciwnie – z każdą kolejną minutą ma się wrażenie, jakby ktoś gdzieś tam zrobił sobie z nas laleczkę wudu i powoli wbijał w nią kolejne szpilki. Ale mimo pogłębiającego się z każdą chwilą cierpienia - nie można się od ekranu oderwać.
Rozumiem tych, którzy uważają, że film jest nudny. Jeżeli ktoś na własnej skórze nie przekonał się na czym polega problem „toksycznej matki” będzie miał problem z wciągnięciem się w fabułę. Tylko, że to nie jest jedynie film o skomplikowanych relacjach między rodzicami i dorosłymi dziećmi. To jest historia o niespełnionych ambicjach i wszystkich konsekwencjach, jakie z tego wynikają. Najważniejsze zdanie filmu pada pod koniec i warto dla niego poczekać. „Nie rozumiem, czemu nie można szanować drugiego człowieka. Nie da się tego usprawiedliwić” – jeden z bohaterów wyrzuca żonie stosunek do własnego syna.
Jeżeli argumenty psychologiczne do was nie przemówią, to spróbuję z innej strony. To jedyna okazja, żeby zobaczyć w jednym filmie Meryl Streep, która zachowuje się i wygląda jak potwór , Julię Roberts ze zmarszczkami i bez makijażu i Benedicta Cumberwatcha jako mocno nierozgarniętego nieudacznika w średnim wieku. Tak czy inaczej – warto.

czwartek, 19 maja 2016

Remigiusz Mróz "Ekspozycja" Ocena: 2/6


WAŃKA-WSTAŃKA
Już od dawna polska powieść kryminalna nie zirytowała mnie tak bardzo, jak „Ekspozycja” Remigiusza Mroza. Lektura całkiem udanej „Kasacji” sprawiła, że oczekiwałam czegoś dużo lepszego. A tymczasem…
Autor jest bardzo sprawnym pisarzem, wie, jak budować napięcie i pamięta o zwrotach akcji. Dlatego tym bardziej złości, że marnuje swój talent na opisywanie wydarzeń tak absurdalnych, że nawet Dan Brown, każący ratować się bohaterowi skokiem z brezentową płachtą zamiast spadochronu by się zawstydził.
Pierwszą połowę czyta się z dużym zainteresowaniem. Kupuję nawet przejście do Białorusi przez zieloną granicę. Ale potem nieokiełznana wyobraźnia ponosi autora tak, że mam wrażenie, że znalazłam się na Księżycu.
Bohater – komisarz Forst, tyle razy dostaje w gębę, traci zęby, jest torturowany, że nikt by tego nie wytrzymał, a on jednak, jak wańka-wstańka, za każdym razem daje radę. Ucieczka z najstraszliwszego rosyjskiego więzienia, z którego nikt nigdy nie uciekł, gdzie komisarz trafił bez procesu, to oczywiście dla niego bułka z masłem.
Druga bohaterka – słynna dziennikarka telewizyjna Szrebska trafia do rosyjskiego aresztu i natychmiast, wygląda na to, że w ciągu kilku dni, urządzają jej pokazowy proces. Nie wiemy jednak o co została oskarżona, no bo za samo nielegalne przekroczenie granicy, nawet w Rosji nie daje się wyroku 25 lat. Ale spokojnie, bohaterka w tajemniczy, nawet dla samego autora sposób, zostaje uniewinniona. Chyba po to, żeby mogła sobie polecieć na koszt państwa (naszego) do Kalifornii, żeby porozmawiać z pewnym pastorem (tak jakby nie istniał wynalazek Skype’a) i zebrać informacje, które niczego nie wniosą i można je znaleźć w necie. Informacje dotyczą – UWAGA – zwojów z Qumran i początków chrześcijaństwa, bo aż tak daleko sięga ta grubymi nićmi szyta intryga. A tak w ogóle, że to jest słynna dziennikarka, musimy uwierzyć autorowi na słowo. Wykonującą zawodowe obowiązki widzimy ją tylko przez chwilę, na początku, raz, a potem ani ona się nie interesuje swoją stacją, ani stacja nie przejmuje się, że ich pracownica samowolnie porzuca pracę na wiele tygodni.
Pomińmy pomniejsze absurdy – najgorsze jest zakończenie.
Autor kryminału pod żadnym pozorem nie ma prawa uśmiercać głównego bohatera! To jest gatunek, w którym panują żelazne reguły. To nie jest książka, przy pomocy której autor ma zdobyć nagrodę Pulitzera. Czytelnik musi mieć satysfakcję. Nie po to kibicujemy bohaterom przez całą książkę, żeby na końcu dowiedzieć się, że autor zrobił nas w bambuko i postanowił jednego z nich wyeliminować. W imię czego?
Dlaczego nie ostrzegam, że to spojler? Bo autor zrobił to samo i sam sobie strzelił samobója. Nie wiedziałam, że książka jest pierwszą z serii i sięgnęłam nieopatrznie najpierw po drugą. A tam, już w pierwszych zdaniach autor opisuje, co się wcześniej wydarzyło.
No więc, drogi autorze – sam tego chciałeś – to masz!

Yorgos Lanthimos „Homar” Ocena: 1/6



Z POZDROWIENIAMI DLA HOMARÓW


Tym razem o filmie, dla małej odmiany.
Jeśli lubicie oglądać kosmiczne bzdury z pretensjami do sztuki – ten film jest dla was. Kosmiczne, bo pokazuje życie na innej planecie. Nie ma tam zielonych ludzików czułkami na głowach, tylko wyroby człekopodobne, które wyglądają zupełnie jak nasi, ziemscy ludzie. A że zachowują się jak orki pomylone z klonami z „Gwiezdnych wojen”?  Wolno im - przecież to sztuka, nie można ograniczać wyobraźni reżysera.
Dlaczego tak nie znoszę tego filmu? Bo jest od początku do końca fałszywy. Dobrze, rozumiem, że to kino science-fiction, z przewagą fiction, bo nauki podbudowanej rozumem w tym nie ma za grosz, ale naprawdę, są granice w kreowaniu rzeczywistości. Artysta powinien w pewnym momencie powstrzymać swoją wyobraźnię, jeśli do niczego ona nie prowadzi. Wmawianie ludziom, że człowiek jest istotą pozbawioną wolnej woli, obraża widza i zniechęca do twórczości autora na zawsze. Autor, sam pewnie nie zdając sobie z tego sprawy sprowadza swoje dzieło do poziomu filmu przyrodniczego o homarach. Dla homarów. Jeśli się poczuwacie – oglądajcie.

niedziela, 15 maja 2016

Artur Górski "Zdrada Kopernika" Ocena: 2/6


WĄTPLIWE ROZTERKI MAFIOZA
Mafiozo w fioletowej marynarce i bardzo wątpliwa sensacja historyczna z nazwiskiem wielkiego astronoma w tle, to trochę za mało, jak na powieść sensacyjną.
Tak naprawdę, nie wiem, o czym jest ta książka.
Czy to opowieść o zawodowym zabójcy? Wątek jego kolejnych zleceń jest chyba najbardziej rozbudowany w powieści, trup rzeczywiście ściele się gęsto.
Czy to historia naiwnej dziennikarki, która postanowiła dokonać przekrętu życia? Przekrętu idiotycznego, dodajmy, no bo jak można oferować do sprzedaży starodruk z odręcznym dopiskiem Kopernika, jeśli ten dopisek trzeba najpierw sfabrykować, a sam starodruk wcześniej ukraść? Kradzież byłaby, oczywiście, dla naszej super-bohaterki pestką, ale nie zadała sobie trudu, żeby sprawdzić, że egzemplarz z muzeum, które miała zamiar okraść, nie jest oryginałem, tylko kopią.
Czy to wreszcie opowieść o pechowym wydawcy wplątanym przypadkowo w machinę zdarzeń?
Żeby to chociaż była książka o rozterkach mafioza, ale rozterek mafiozo ma tyle, ile czasu autor poświęcił na dokumentację, czyli nic. Bo przecież wystarczyłby mały research w necie, żeby wiedzieć, że za taki starodruk, o którym mowa nikt nie zapłaci kilkudziesięciu milionów euro (wystarczy sprawdzić ceny aukcji np. u Sotheby’ego). Wiedziałby też, że w taką lipną sensację, że Kopernik zaparł się dzieła swojego życia, nawet uczeń liceum by nie uwierzył, a co dopiero naukowiec lub kolekcjoner, który by musiałby wydać na zakup fortunę.
Słowem – nic się w tej książce nie trzyma kupy (za przeproszeniem). Nielogiczność goni za nielogicznością, bohaterowie są wyciosani z drewna, a zakończenie – zwala z nóg. Z litości dla autora nie zdradzę dlaczego, bo musiałabym znowu zacząć się pastwić.
Jeśli do tej pory Was nie zniechęciłam – dowiecie się sami. Na własną odpowiedzialność.

Eduardo Sacheri "Sekret jej oczu" Ocena: 6/6


SEKRETY, KTÓRE LUBIMY
Ta książka - to majstersztyk.
Kilka lat temu widziałam świetny, argentyński film, oparty na tej powieści i słusznie nagrodzony Oskarem. Podchodziłam do lektury z rezerwą, obawiając się, że znajomość zakończenia, niezmiernie istotnego dla tej historii, odbierze mi przyjemność czytania. A tymczasem stało się odwrotnie. To jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy książka i film pięknie się uzupełniają, dając zarówno widzowi, jak i czytelnikowi satysfakcję na wielu różnych poziomach.
To nie jest książka, którą się czyta z zapartym tchem, ale mimo wszystko tak przykuwa uwagę, wciąga w mroczne zakamarki ludzkiej duszy, że trudno się od niej oderwać. Pisana jest wyrafinowanym językiem, pełna ironii, zachęcająca czytelnika do intelektualnej zabawy. Za sam cytat: „Myślę, że obserwując właśnie jego [chodzi o szefa bohatera] rozwinąłem swoją teorię, że głupcy lepiej się konserwują fizycznie, bo nie zżera ich egzystencjalny niepokój, jakiemu poddani są ludzie mniej lub bardziej bystrzy” należałaby się autorowi jakaś specjalna nagroda. Takich smaczków jest w tej książce dużo więcej.
Dlatego – czytajcie, jeśli możecie. I nawet jeśli wiedzieliście amerykański remake. Albo raczej – szczególnie, jeśli go widzieliście. Wtedy dopiero będziecie się mogli przekonać, na czym polega prawdziwa literatura.

piątek, 13 maja 2016

Marta Zaborowska "Gwiazdozbiór" Ocena: 3/6


GWIAZDOZBIÓR BEZ GWIAZD
Pretekstu do rozpoczęcia bloga recenzją tej właśnie książki dostarczyła mi kapituła Nagrody Wielkiego Kalibru, nominując autorkę do tejże nagrody. Niestety, moje refleksje po przeczytaniu  powieści mocno podają w wątpliwość sensowność tej decyzji.
Moje pierwsze spotkanie z twórczością Marty Zaborowskiej uznałam początkowo za średnio udane, dopóki nie dowiedziałam się, że „Gwiazdozbiór” jest już trzecią powieścią autorki. Drobne potknięcia można wybaczyć debiutantowi, ale jeśli się napisało wcześniej dwie książki, wypadałoby czegoś się nauczyć i nie popełniać pewnych karygodnych dla literatury tego gatunku błędów.
Błąd pierwszy – akcja toczy się wolno jak w XIX wiecznej angielskiej sadze, co spowodowane jest błędem drugim – czyli przegadaniem. Opowieści o życiu prywatnym detektywów, to modne wątki w literaturze kryminalnej, ale powinny ubarwiać akcję, a nie niepotrzebnie ją rozwlekać. A wątek religijnej hipochondryczki mamusi naprawdę niczemu nie służy, tylko zmusza do szybszego przerzucania kartek.
Po trzecie – brakuje napięcia. Autorka niepotrzebnie dorzuca sceny pisane z punktu widzenia mordercy. Takie zabiegi sprawdzają się, jeśli mają sprawić, byśmy bali się o życie bohaterów. Ale kiedy już po wszystkim, kiedy wiemy, że nie żyją – po co?
Po czwarte – nielogiczności. Uwaga! Dalej będą spojlery, ale inaczej się nie da.
Dlaczego dyrektor szkoły szprycuje swoich podopiecznych – artystycznie uzdolnione dzieci - narkotykami? Dla sławy szkoły? Bo przecież nie dla własnej. Ale sława szkoły nie przekłada się też na sukces finansowy. Szkoła utrzymuje się przecież z dotacji. Więc chodzi o to, żeby brać większe łapówki za przyjęcie niezdolnych? O ile większe? Pięćset złotych? Może te łapówki wystarczą akurat na narkotyki. Sensownych motywów postępowania dyrektora brak, a najważniejsza rzecz w kryminale, to wyjaśnić motywy działania przestępcy (nawet drugoplanowego).
Skąd nagle pojawia się teoria, że morderców było dwóch? Tak sobie przybywa z kosmosu?
Doświadczona pani detektyw z policji wie, że znalazła siedzibę niebezpiecznego mordercy, a mimo to jedzie w to miejsce sama, bez eskorty uzbrojonych po zęby antyterrorystów. Chciałoby się zawołać tak, jak dzieci na przedstawieniu „Czerwonego kapturka” – nie idź tam, nie idź do babci – tam przecież jest wilk. Detektyw to idiotka? Czy tylko autorce nie starczyło wyobraźni, jak można inaczej wcisnąć bohaterkę w łapy zabójcy, oczywiście tylko po to, żeby w finale ją uratować.
Dlaczego bibliotekarka opisana w książce pozostawia na pastwę losu kalekiego syna? Sugestia, że się go wstydzi – zupełnie absurdalna. Nie ta osoba. Opisana została jako kobieta sensowna, empatyczna, obowiązkowa. Nigdy nie zostawiłaby dziecka z tak niskich powodów. Czyli niby zagadka rozwiązana, ale satysfakcji z tego czytelnik nie ma żadnej.
Podsumowując: ta historia mogłaby być o wiele ciekawsza,  gdyby została precyzyjnie opowiedziana. Nie zarzekam się, że nie sięgnę po jakiś kolejny tytuł autorki, ale nie wcześniej, niż za dwie, trzy książki (jeśli tyle napisze). Może po prostu Marta Zaborowska potrzebuje więcej czasu, żeby się czegoś nauczyć.

czwartek, 12 maja 2016

Wstępniak



W pierwszym odruchu chciałam wyjaśnić, dlaczego będę pisać o polskich powieściach kryminalnych. Ale czy naprawdę muszę się tłumaczyć z tego, że lubię kryminały? – Ale dlaczego polskich? – zapyta ktoś dociekliwy. – Bo koszula bliższa ciału. Na wypadek, gdyby ktoś mnie podejrzewał o skłonności narodowo-patriotyczne, z góry zaprzeczam. Bez obaw – autorzy innych nacji będą tu również mile widziani.
Mało tego. Zamierzam też, o zgrozo, pisać czasami o polskich filmach, jeśli któryś mnie poruszy, to znaczy albo wkurzy, albo wzruszy, albo rozbawi do łez. Jeżeli oglądacie polskie filmy, to sami wiecie jakie emocje będą mi towarzyszyły najczęściej.
Być może zwróciliście również uwagę na skromny dopisek pod tytułem bloga – i nie tylko. Tak! Dobrze się domyślasz, drogi czytelniku. To moja tajna furtka – tak naprawdę, będę pisać, o czym chcę. A Ty, masz wolny wybór - możesz to czytać, albo nie.
A więc, „za mną, drogi czytelniku”. Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten cytat z mojej ukochanej książki, o której nie napiszę ani słowa, bo żadne słowa nie oddadzą jej wielkości.
Serdecznie zapraszam do niezgadzania się ze mną i polemizowania.

Rudolfina