piątek, 28 grudnia 2018

Mariusz Ziomecki „Odetchnij jeszcze raz” Ocena: 4/6


JACK REACHER Z GROCHOWA
Dziwne. Całkiem fajna książka i nikt jej nie czyta? Nikomu na portalu Lubimy Czytać nie chce się nawet skrobnąć recenzyjki?

Na Legimi powieść dostępna jest już od ponad miesiąca, czyżby nie dotarła do zwykłych księgarń? A może po prostu wydawcy nie chciało się ruszyć nawet małym palcem, aby poinformować o nowości czytelnika? Szkoda, bo książka ma sporo zalet.

Dużego plusa daję za fajnego bohatera. Znów używam tego słowa wytrychu, bo akurat w przypadku i książki, i bohatera pasuje jak ulał. Owszem, Roman Medyna to też facet po przejściach, ale w przeciwieństwie do ulubionego szablonu postaci detektywa z upodobaniem stosowanego przez rodzimych twórców, nie jest zgorzkniały i wypalony, tylko ze wszystkich sił stara się jakoś poukładać swoje pogmatwane życie.

Prywatny detektyw, były policjant, niespecjalnie dbający o to, by postępować zgodnie z literą prawa. Jak trzeba dać w mordę, przyłoży bez skrupułów. Przyjaźń z gangsterem? Dlaczego nie? Małe oszustwo? Jeśli w zbożnym celu, to co stoi na przeszkodzie? Taki  swojski Jack Reacher z Grochowa, na miarę naszych możliwości. Trochę pyszałkowaty, ale kto jest bez wad? Chciałby być supermanem, ale przecież nie zawsze wychodzi, więc czym się tu przejmować? Jutro będzie lepiej. Albo nie. No, polubiłam gościa za ten luz, więc od razu wybaczam więcej, niż innym.

Kolejna zaleta – to niezła fabuła. Mamy trzy wątki kryminalne połączone osobą głównego bohatera: historia kompozytora szantażowanego w związku z tajemniczą śmiercią żony przed wielu laty, z pozoru banalna sprawa napadów na Spółdzielcze Banki, która okazuje się bardziej skomplikowana i wątek prywatny, czyli ratowanie brata – utracjusza, który poważnie naraża się mafiozom. Wszystkie wątki dokończone i spięte ze sobą jak trzeba (choć końcówka bankowa trochę zbyt przekombinowana), akcja pędzi jak pendolino (prędkość może nie zawrotna, ale wystarczy), a damsko-męskie kłopoty bohatera zostają rozwiązane tak, że czytelnik nie może narzekać.

Jedyne, o co mogę mieć pretensje do autora, to spoilerowanie jednego z wątków w prologu. Nikt w redakcji nie powiedział, że czytelnicy czasem też bywają sprytni i domyślą się w połowie, o co w tym wszystkim chodzi?

Zabieram gwiazdkę za ten spoiler, ale dorzucam jedną, żeby się wyrównało. Pisarz nie może być przecież ofiarą nieudolności wydawnictwa. To już trzecia książka Mariusza Ziomeckiego z tej serii, więc naprawdę, warto by się o autora trochę bardziej zatroszczyć.

Tagi: Mariusz Ziomecki „Odetchnij jeszcze raz” , Ziomecki "Odetchnij jeszcze raz" recenzja, Ziomecki „Odetchnij jeszcze raz” opinie, „Odetchnij jeszcze raz”

czwartek, 13 grudnia 2018

Remigiusz Mróz „O pisaniu. Na chłodno” Ocena:3/6


O MROZIE. NA TRZEŹWO.
Obiecałam sobie, że nie przeczytam już żadnej książki Remigiusza Mroza. Obiecanki cacanki. No przecież nie mogłam ominąć takiej gratki. Autor, który sam powinien uczyć się pisać, postanowił udzielić nauk innym. Och, co za smaczek! Cymesik dla recenzenta!

Przeczytałam trzy książki Mroza i żadnej nie postawiłam pały. Bo te książki naprawdę dobrze się czyta. Wartka akcja, dobra dramaturgia, przystępny język, czego chcieć więcej? No chciałoby się, żeby autor nie robił z czytelnika idioty. Może za stara jestem, albo za dużo czytam, ale kiedy po wkręceniu w akcję dochodzę w powieściach Mroza do rozwiązania, nijak nie mogę zdzierżyć absurdów, które autor mi wciska. Zwyczajny czytelnik może tego nie zauważa i jest zadowolony. Ja się pienię.

Po lekturze „O pisaniu” nie wkurzam się, że autor pisze bzdury. Pisze momentami całkiem ciekawe i pouczające rzeczy. Tylko, tym razem, o wiele gorzej się to czyta. Kiedy nie ma nagłych zwrotów akcji, fajerwerków, ucieczek z najpilniej strzeżonych więzień, wszystko robi się takie… letniutkie. No chyba, że ktoś jest aż takim wielbicielem Remigiusza Mroza, że interesują go anegdoty o cioci, która rozpłakała się po przeczytaniu kiepskiego wiersza naszego bohatera (to nie ja oceniam, to samokrytyka), albo smętne opowieści, jak to młody Remigiusz w latach szkolnych pracował w gazetce szkolnej, a potem internetowej.

Część pierwsza książki - to autobiografia. Nudna tak, jak tylko może być nudna biografia człowieka, którego sensem życia jest pisanie. Część druga - to poradnik pisania, w którym autor udziela rad, jednak w taki sposób, że sam sobie zaprzecza.

To oczywiste, że gdy czytamy cudze teksty, widzimy błędy jak na dłoni. Nasze własne dzieła podlegają innym prawom. Jesteśmy ślepi na niedociągnięcia i NIE MA na to rady. Tej zasadzie podporządkował się Mróz. Bez przerwy powtarza, żeby unikać powtórzeń (chyba, że to środek stylistyczny, jak właśnie w tym zdaniu), a potem ponownie wbija czytelnikowi do głowy rzeczy, które już nie raz zostały powiedziane.

W części autobiograficznej czytam na przykład, jaki to autor ma sposób na tworzenie: pisze do czternastej, albo do 10 stron, potem długi bieg albo jazda na rowerze, potem lanczyk, odcinek serialu, i znowu pisanie, tak długo, jak się da, ale żeby chociaż pięć stron było. W drugiej części znajdujemy dokładnie to samo.

Hej, panie autorze. Naprawdę zrozumiałam. Nie trzeba mi dwa razy powtarzać, zwłaszcza, że z metody na pewno nie skorzystam. „Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać”. Z jakiego kultowego serialu to cytat? Może jednak warto zanurzyć się w ten inny świat, gdzie jest czas na drobne przyjemności? Albo przeczytać to, co się napisało jeszcze raz? Przyjemniej jest pisać coś nowego? Wiem. Ale jest jeszcze coś takiego, jak poczucie obowiązku w stosunku do czytelnika. Kumamy?

Jednego Mrozowi na pewno nie daruję i będę wypominać przy każdej okazji (uczymy się na błędach, prawda?). Remigiusz Mróz wychwala pod niebiosa Wiesława Myśliwskiego, choć zdaje się przeczytał tylko jedną jego książkę: „Traktat o łuskaniu fasoli” (o innych przynajmniej nie wspomina). Myśliwski został mu polecony przez redaktora (naiwnego, niestety). Redaktor „oświadczył, że są dwaj polscy pisarze, od których mogę się czegoś nauczyć [zadziwiające, że tylko dwaj, dop. mój]. Wiesław Myśliwski i Bruno Schulz. Jeszcze tego samego dnia poleciałem do księgarni po „Traktat o łuskaniu fasoli” pierwszego z jegomościów”.

No, come on, panie Mrozie (i proszę mi nie poprawiać deklinacji). Najwybitniejszego żyjącego, polskiego pisarza nazwać sobie jegomościem? Ja bym się schowała w norce pod ziemią ze wstydu. Całe szczęście, że Myśliwski na pewno pana książki nie przeczyta. Tej recenzji też nie. I nawet nikt mu nie doniesie, czy pan go ceni, czy nie, mam nadzieję.

Czy ta książka się komuś przyda? To jest tak, jak ze wszystkimi poradnikami czy kursami. Jeżeli ktoś czuje iskrę bożą, to Mróz może być pewną inspiracją i na pewno nie zaszkodzi. Jeśli nie, nawet Mróz nie pomoże. Niestety, grafomani mogą utwierdzić się w przekonaniu, że są genialni. Mróz bowiem podaje multum przykładów pisarzy, którzy musieli latami walczyć o sukces. Byli wybitni, na początku mieli pecha, ale w końcu się udało. Każdemu więc może się udać. To prawda, ale nie każdy może być tym każdym. I to zupełnie nieprawda, w tym kontekście, że praktyka czyni mistrza. Może, ale tylko wtedy, gdy kandydat ma zadatki. A co, jeśli tylko tak nam się wydaje? „Warto pisać, pisać, pisać” radzi Mróz. Ale dla kogo? „Upór czyni pisarza”. Naprawdę?

To książka dla tych, którzy mają przemożną chęć pisania i wierzą, że jak przeczytają książkę Mroza o pisaniu, to będą pisać tak jak Mróz. Wierzycie w to, moi drodzy czytelnicy? Jak was znam, to niekoniecznie.

Niedawno na portalu Lubimy Czytać można było zadać pytanie Remigiuszowi Mrozowi. Bardzo mnie korciło, żeby zapytać: „Czy gdyby za jedną książkę zapłaciliby panu tyle, ile za sześć, to czy byłby pan w stanie napisać taką, która nie obrażałby inteligencji czytelnika?” Oczywiście, takie prowokacyjne pytanie nigdy nie przeszłoby przez sito redakcji, a gdyby nawet, jakimś cudem, odpowiedź byłaby wymijająca. Ale u siebie mogę pisać, co chcę. Tylko, że po przeczytaniu „O pisaniu” widzę, że to pytanie jest cholernie głupie. Metodą Sherlockowej dedukcji doszłam do wniosku, że w przypadku Mroza w ogóle nie chodzi o kasę. Autor jest po prostu od pisania ciężko uzależniony. Nie potrafi przestać. Kiedy jakiś wydawca zaproponowałby duże poprawki, już ustawi się kolejka następnych, którzy wydadzą dzieło bez żadnych przeróbek. I pewny zarobek trafi do kogoś innego. Więc po co się wysilać?

Żeby powstała książka, trochę mądrzejsza niż do tej pory, trzeba by najpierw ze dwa miesiące nic nie pisać, tylko myśleć. Potraficie to sobie wyobrazić? Remigiusz Mróz na pewno nie.

P.S Tę recenzję, zgodnie z zaleceniem Hemingwaya pisałam po pijaku. Ale poprawiałam na trzeźwo :-)

Tagi: Remigiusz Mróz „O pisaniu. Na chłodno”, Mróz "O pisaniu" recenzja, Mróz "O pisaniu" opinie, poradnik pisania, Remigiusz Mróz autobiografia

wtorek, 4 grudnia 2018

Yrsa Sigurdardottir „Odziedziczone zło” Ocena: 4/6


YRSA
Najtrudniej było zapamiętać nazwisko, bo już po przeczytaniu pierwszej książki wiedziałam, że warto. Z imieniem poszło łatwiej. Kolejnych książek szukałam wypatrując wybitego większą czcionką YRSA na okładce. Wystarczyło jednak z dowiedzieć się w jaki sposób tworzone są nazwiska w Islandii – do imienia ojca dodaje się son (syn) w przypadku chłopców i dottir (córka) w przypadku dziewczynek – i nazwisko córki Sigurdara utrwaliło się w mej pamięci.

Jeżeli nie mieliście jeszcze do czynienia z autorką, to uczciwie radzę zacząć od jakiejś innej książki. „Odziedziczone zło” nie jest szczytem osiągnięć pisarki, ale i tak bije o głowę większość dzieł naszych rodzimych twórców. Sigurdardottir nigdy bowiem nie pozostawia niedokończonych wątków, nieuzasadnionych w żaden sposób motywacji morderców, zawsze logicznie prowadzi intrygę i proponuje fascynującą opowieść z wciągającą fabułą. Tym razem jednak zawiodła trochę dramaturgia. Śledztwo bardzo wolno się rozkręca. Elementów obyczajowych nie mających wpływu na akcję jest tak wiele, że czytamy tę powieść bez dreszczyku emocji, który pojawiał się przy lekturze wcześniejszych powieści.

Opowieści Sigurdardottir zawsze są mroczne jak noc polarna, sięgają do ukrytych głęboko pokładów najgorszego zła, ukazują bohaterów czasem tak odrażających, że strach by było ich minąć na ulicy. No trudno, w tej Islandii chyba taki mają klimat. Jednak przyczyny siedzącego w ludziach zła są zawsze bardzo dobrze umotywowane, charaktery postaci wiarygodne, a zakończenie nie rozczarowuje.

Jeżeli nie znacie jeszcze Sigurdardottir, spróbujcie zacząć od „Niechcianych” lub „Pamiętam cię”. Albo dacie się uwieść, wsiąkniecie i przeczytacie wszystko, albo, jeśli mroczny, skandynawski klimat was nie wciągnie, poszukacie czegoś lżejszego. Ja wsiąkłam, czego i wam życzę.

Tagi:  Yrsa Sigurdardottir „Odziedziczone zło”, Sigurdardottir „Odziedziczone zło” recenzja, Sigurdardottir „Odziedziczone zło” opinie, Yrsa