poniedziałek, 15 października 2018

Jakub Małecki "Dygot" Ocena: 3/6

NA SKRÓTY
Podobno teraz się czyta Jakuba Małeckiego (nie mylić z Robertem). Nie lubię mieć zaległości, więc zachęcona pozytywnymi opiniami czytam wreszcie i ja.

Nie dygoczę. Stękam. Nie zachwycam się. Wybrzydzam. Narażam się wszystkim znajomym. Trudno. Wybaczcie, albo nie, ale skoro już tę książkę przeczytałam, to muszę wyłożyć, dlaczego dla mnie jest ona zaledwie przeciętna.

Może gdyby poprzeczka moich oczekiwań nie została zawieszona tak wysoko… Ale została. Skoro widzę w recenzjach nazwisko Jakuba Małeckiego wymieniane jednym tchem obok Wiesława Myśliwskiego i Olgi Tokarczuk, to czemu tu się dziwić? Więc pierwszy zawód - to jednak nie ta liga.

Jeśli chodzi o język, styl i umiejętność budowania fascynującej anegdoty Małeckiemu rzeczywiście nic nie można zarzucić. Wielka literatura, to jednak nie tylko zdolność prowadzenia wartkiej narracji ciekawym językiem, ale coś więcej. Coś nieuchwytnego, coś, co sprawia, że książka chwyta za gardło i porusza tak, że nie można o niej zapomnieć. Dlaczego więc nie zachwyca, skoro zachwyca?

Najbardziej mi szkoda, że autor mając tak wielki potencjał, poszedł na skróty. Skupił się wyłącznie na przedstawieniu ciągu anegdot, i to takich, które są ze swej natury najbardziej atrakcyjne dla czytelnika. Lawina nieszczęść, wiszące w powietrzu klątwy, odmienność, która zawsze jest pociągająca – wszystko to sprawia, że książkę czyta się z dużym zainteresowaniem, ale szybko się o niej zapomina.

Bohaterów jest tak wielu, że żadnemu z nich nie mamy szansy przyjrzeć się uważniej. A kiedy już mamy nadzieję, że może uda nam się wejść głębiej, poznać psychikę postaci, motywację działania, znaleźć odpowiedzi na nurtujące nas pytania, przejąć się czyimś losem, to bohater zaraz umiera. Klątwa? Dygot? Nie kupuję tego. To tylko unik autora.

Jakub Małecki traktuje po macoszemu nie tylko psychologię postaci, ale również polską historię. Gdyby poszedł na całość i osadził akcję w jakimś fikcyjnym Macondo, wtedy można by mu wybaczyć wszystko. Ale jesteśmy w Wielkopolsce, w konkretnych ramach czasowych i miejscach, a mamy poczucie, że moglibyśmy być wszędzie, czyli nigdzie.

Prowadząc akcję przez prawie siedemdziesiąt lat Małecki miał okazję napisać epicki fresk mocno osadzony w historycznych i topograficznych realiach. Z szansy nie skorzystał, i to jego święte, autorskie prawo, ale mnie, dociekliwemu czytelnikowi naprawdę jest żal, że na przykład o wysiedleniach z Wielkopolski w czasie II Wojny Światowej dowiedziałam się tylko tyle, że jakieś były. Rodzina wyjeżdża nie wiadomo gdzie, potem wraca nie wiadomo skąd, więc właściwie nic takiego się nie stało. Dla ludzi nie związanych z regionem to temat zupełnie nieznany (nie to, co opisywane na sto sposobów wywózki do Kazachstanu), potencjał ma ogromny, więc szkoda, że został zupełnie odpuszczony. Po co w ogóle było go sygnalizować, skoro dla tej historii nie ma to żadnego znaczenia?

To nie jest książka o wpływie historii na losy jednostki – powiecie. Zgoda. Nie jest. Ale nie można, zasłaniając się „realizmem magicznym”, udawać, że takiego wpływu w ogóle nie ma. Wypadałoby też, jeżeli pisze się o czasach historycznych, włożyć trochę pracy w dokumentację. Rodzina prowadzi prywatny sklep prawie przez cały okres powojenny, jakby nie było ustawy o nacjonalizacji przemysłu i handlu. Kolejny dowód na to, że dla młodego pokolenia okres komuny różni się tylko tym od współczesności, że kiedyś było trochę więcej biedy i ludzie byli bardziej zabobonni (patrz recenzja "Wiary" Anny Kańtoch z 17 sierpnia 2018). Więc po co się brać za opisywanie czasów historycznych, skoro tak mało się o nich wie?

Mam takie nieodparte wrażenie, że "Dygot” to jest właściwie dopiero szkic powieści. Objętość tak wątła, że nawet autorzy kryminałów piszący po kilka książek rocznie potrzebują więcej słów żeby wyłożyć temat. Liczba anegdot i barwnych postaci jest za to tak duża, że można by nią obdzielić spokojnie jeszcze niejedną powieść.

I to jest chyba największy zarzut do Jakuba Małeckiego: brak zachowania odpowiednich proporcji. Bujna wyobraźnia ponosi autora tak daleko, że nie potrafi jej okiełznać i założyć sobie cugli. I stąd właśnie wrażenie, że tylko ślizga się po zamarzniętej powierzchni, ledwie dotyka ważnych tematów i nie interesuje go sięganie głębiej, pod lód. Dygot, i wystarczy. Dla mnie to za mało.

Mam szczerą nadzieję, że to tylko błąd młodości, a nie świadomie wybrana droga. Że to nie Coelho, który udaje, że jest Marquezem, tylko Małecki, któremu brak doświadczenia. Na pewno sięgnę jeszcze po jakąś jego książkę, ale tak najwcześniej za dwa, trzy lata, żeby się przekonać, czy nadal będzie szedł na skróty, czy uda mu się dorosnąć.

Tagi: Jakub Małecki "Dygot", Jakub Małecki "Dygot" opinie, Jakub Małecki "Dygot" recenzja

piątek, 5 października 2018

Małgorzata Warda „Dziewczyna z gór” Ocena: 5/6


PORWANA ZA MŁODU
Narzekałam ostatnio na polskie kryminały, aż tu nagle, niechcący, wpadłam na polską powieść, która wcale kryminałem nie jest (bo żaden trup nie pada), a jednak skonstruowana jest jak najlepszy thriller. Po prostu otworzyłam książkę w księgarni, zerknęłam na kilka pierwszych zdań i już wiedziałam, że muszę ją doczytać do końca.

Fani pisarki, którzy znają Małgorzatę Wardę jako autorkę powieści obyczajowych nie będą zawiedzeni, ale tym razem myślę, że grono jej czytelników rozszerzy się o wielbicieli innych gatunków.

Od początku wiemy, że historia dotyczy porwanej kilkanaście lat temu jedenastoletniej dziewczynki. Wiemy również, kto ją porwał, i że bohaterka, dziś dorosła kobieta pozostaje z porywaczem w bardzo przyjaznych stosunkach. Nie chodzi więc o rozwiązanie klasycznej zagadki detektywistycznej – kto to zrobił? - ale o grę dużo bardziej wyrafinowaną: znalezienie odpowiedzi na pytanie – dlaczego?

Ta książka nieustannie prowokuje do myślenia. W trakcie lektury nasuwa się czytelnikowi wiele innych pytań, na które najpierw sam próbuje znaleźć odpowiedź. Autorka z premedytacją podrzuca tropy, które nie zawsze prowadzą prosto do celu. Kiedy już-już wydaje nam się, że wiemy naprawdę dużo, że dalej wszystko będzie oczywiste, okazuje się, że w potocznym powiedzeniu „pozory mogą mylić” jest więcej prawdy, niż nam się wydaje.

Wielką zaletą tej książki jest jednak to, że Małgorzata Warda nie pozostawia żadnych pytań bez odpowiedzi. Ciekawość czytelnika w najodpowiedniejszym momencie zostaje zaspokojona, ale mimo wszystko umysł nie przestaje pracować. O tej powieści rozmyśla jeszcze długo po przeczytaniu ostatniego zdania.

Okazuje się, że poszukiwanie przyczyn, poznawanie motywacji działania bohaterów, odkrywanie sekretów z przeszłości i zagłębianie się w psychologię postaci, które wciąż odczytujemy na nowo może być nie mniej fascynujące, niż rozwiązywanie kryminalnych zagadek. Jeśli jeszcze do tego dodam, że zakończenie zaskakuje…

Czytajcie „Dziewczynę z gór”. Na pewno nie będziecie żałować.

Tagi:  Małgorzata Warda "Dziewczyna z gór", Warda "Dziewczyna z gór" recenzja, Warda "Dziewczyna z gór" opinie, porwania dzieci

wtorek, 2 października 2018

Jay Asher „ 13 powodów”


NAGRODA DARWINA
Pierwszy raz odkąd prowadzę te zapiski postanowiłam nie oceniać przeczytanej książki. Dlaczego? Bo to książka nie dla mnie. Zupełnie niechcący trafiłam na powieść dla nastolatków. Gdybym chciała oceniać tę książkę z punktu widzenia osoby dorosłej, bez wahania postawiłabym pałę. Zakładam jednak z nadzieją (być może płonną), że dzieciaki nie zauważą absurdów tej książki i wezmą do serca postawioną przez autora mało odkrywczą tezę: „uważajcie, jak zachowujecie się w stosunku do innych, bo może to prowadzić do tragedii”. Jeżeli rzeczywiście, choć jednej niepotrzebnej tragedii uda się w ten sposób uniknąć, to niech małolaty to czytają.

Absurdem numer jeden tej książki jest punkt wyjścia, czyli motywacja głównej bohaterki. W skrócie: „na złość mojej mamie odmrożę sobie uszy”. Tylko, że stawka jest niewspółmiernie wyższa – własne życie. Jak wam się podoba osoba, która popełnia samobójstwo, aby móc powiedzieć swoim znajomym, jak bardzo się na nich zawiodła? Żeby, de facto, wziąć na nich odwet, ukarać, zemścić się? Czy osoba, która tak postępuje nie zasłużyła na nagrodę Darwina (za eliminację swoich genów z puli genów ludzkości w nadzwyczaj idiotyczny sposób)?

Oczywiście, gorzko ironizuję, ale infantylność głównej bohaterki wręcz poraża dorosłego czytelnika. Mając osiemnaście (mniej więcej) lat zachowuje się ona tak, jakby nie miała bladego pojęcia o świecie, w którym żyje. Jakby została przeniesiona z jakiejś planety, na której wszyscy ludzie są dobrzy, nie kłamią, nie mają złych intencji i na dodatek jeszcze potrafią czytać w myślach i wyrażać swoją empatię wtedy, gdy tylko dostrzegą, że ich rozmówca ma jakieś problemy.

Hannah Baker nie może się pogodzić z tym, że wygrała ranking na „najlepszą dupę wśród pierwszoklasistek”. No dobrze, ranking głupi, żarty na żenującym poziomie, ale to jednak tylko żarty. Dziwi się, że na pierwszej randce chłopak kładzie jej rękę na kolanie i uważa, że to wynik jej złej reputacji spowodowanej rankingiem. O ile znam chłopaków, każdy chciałby na pierwszej randce położyć dziewczynie rękę na kolanie (no chyba, że gej), ale nie każdy się odważy. I to nie kwestia reputacji dziewczyny, tylko kwestia indywidualnego podejścia i taktu chłopaka. Czasami się trafia na buców.

Hannah nie może wyjść ze zdumienia, że chłopcy lubią podglądać dziewczęta (no chyba, że: patrz wyżej), ale również, dziwi się, że kiedy mówi chłopakowi „idź precz”, to on posłusznie sobie idzie. A powinien się domyślić, że ma zostać i ją pocieszyć.

Jednym z kolejnych powodów do samobójstwa jest odkrycie, że koleżanka zaprosiła ją na przyjęcie nie z czystej przyjaźni, tylko dlatego, żeby zwyczajnie ktoś ją na to przyjęcie podwiózł. No okropni są ludzie, prawda?

Ze wspomnień Hannah wyłania się obraz osoby niestabilnej emocjonalnie, obwiniającej innych za to, że sama nie może sobie poradzić ze sobą. To się kwalifikuje do wizyty u psychoanalityka (bo rzecz dzieje się w Stanach) albo solidnej rozmowy z rodzicami. Rodzice w tych wspomnieniach praktycznie nie istnieją, ani jako postaci, do których można by się zwrócić o pomoc, ani jako osoby, które można by o coś obwinić. Czyli pewnie są zupełnie zwyczajni, do tego mają własne problemy zawodowe. Więc może warto też pomyśleć o nich, jaki ból im się sprawi pozbawiając się życia?

Taka myśl najwyraźniej nie przyszła bohaterce do głowy. Ma natomiast pretensje do kolegi, że skorzystał z okazji, żeby się z nią kochać, mimo, że sama mu na to wyraźnie pozwoliła, i pretensje do szkolnego psychologa, że jednak nie potrafił czytać w jej myślach i nie drążył tematu, którego sama nie chciała drążyć.

Jedyne uzasadnione pretensje Hannah ma do samej siebie: że nie zareagowała, widząc, jak chłopak gwałcił pijaną, prawie nieprzytomną koleżankę, i że nie zgłosiła w porę braku znaku drogowego, co doprowadziło do wypadku i niepotrzebnej śmierci. I to, ewentualnie, mógłby być pretekst, bardzo wątły, do odebrania sobie życia, gdyby nie fakt, że przecież za te swoje zaniechania bohaterka również obwinia innych.

Hanno Baker, naprawdę bardzo przykro mi to mówić, ale wcale mi nie żal, że cię z nami już nie ma.

Tagi: Jay Asher "13 powodów" książka, Jay Asher "13 powodów" recenzja, "13 powodów" opinie, samobójstwa nastolatków