czwartek, 22 kwietnia 2021

Patricia Highsmith „Znajomi z pociągu” Ocena: 4/6

HITCHCOCK SKNERUS

Ta książka została wydana w czasach, kiedy wydawnictwa nie wciskały jeszcze kitu czytelnikowi, sprzedając wege kotlety o smaku wołowiny z etykietą befsztyka. Highsmith to mistrzyni „powieści psychologicznej z wątkiem kryminalnym” czytam na okładce. I rzeczywiście, „Znajomi z pociągu” to przede wszystkim powieść psychologiczna, ale napisana tak, że daj panie Boże, aby wszystkie dzisiejsze wyroby thrilleropodobne wywoływały równie intensywny dreszczyk emocji.

Jeżeli widzieliście film Hitchcocka „Nieznajomi z pociągu”, nie musicie się obawiać o spoilery. Film opiera się na tym samym pomyśle co książka, ale wspólny z oryginałem jest tylko punkt wyjścia: młody mężczyzna poznaje w pociągu człowieka, który proponuje mu, że uwolni go od kłopotliwej żony, w zamian za podobną przysługę. Mają być dwa morderstwa, doskonałe, ponieważ na pozór zupełnie przypadkowe - żadnych motywów, żadnych świadków, idealne alibi. Wychodzi, jak wychodzi.

Dalsza fabuła filmu przebiega zupełnie inaczej niż w powieści i do innego finału prowadzi. W tym kontekście nie dziwi sknerstwo Hitchcocka, który zakupił prawa do powieści anonimowo i dzięki temu sporo zaoszczędził, płacąc autorce zaledwie 7500 dolarów. Honorarium Raymonda Chandlera, którego zaangażowano do napisania scenariusza, wyniosło 40000 dolarów. Chandlerowi jednak tak bardzo nie podobało się zakończenie wymyślone przez reżysera, że rzucił tę robotę. Scenariusz dokończył ktoś inny.

Film Hitchcocka bardzo się zestarzał, chyba najbardziej właśnie ze względu na zakończenie – typowy hollywoodzki happy end. Postaci też są schematyczne, czarno-białe. W książce Highsmith bohaterowie są niejednoznaczni, mają skomplikowane osobowości, dzięki temu nie mamy żadnej pewności, czy zachowają się tak, jak się spodziewamy, i stąd właśnie bierze się thrill. Otwarte zakończenie daje wyobraźni duże większe pole do popisu, niż gdybyśmy otrzymali, tak jak u Hitchcocka, rozwiązanie podane na tacy.

Tę klasyczną perełkę na pewno warto wyszperać wśród staroci. Motyw podwójnego zabójstwa bez ewidentnego motywu (na zasadzie: ja tobie pomagam, ty mnie) był potem często wykorzystywany w filmie i literaturze. Ale warto pamiętać, że to Patricii Highsmith zawdzięczamy ten pomysł.

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

Dorothy L. Sayers „ Nieprzyjemność w klubie Bellona”, Ocena: 2/6

KRÓLOWA JEST TYLKO JEDNA

Bardzo się zdziwiłam przeczytawszy niedawno, że Dorothy Sayers była w swoim czasie największą konkurentką Agathy Christie i obie były tytułowane królowymi kryminału. Trochę kryminałów już w życiu przeczytałam, więc jak to możliwe, że to nazwisko nigdy nie obiło mi się o uszy?

Wystarczyło przeczytać „Nieprzyjemność w klubie Bellona” i wszystko stało się jasne. Ta książka jest tak nudna, i tak zramolała po latach, że nawet w 1986, kiedy to wydano ją w Polsce (w Anglii w 1928 roku) musiała zalatywać stęchlizną.

Śledztwo prowadzi lord Peter Wimsey, chyba najnudniejszy detektyw z jakim miałam do czynienia. Kompletnie bezbarwny, żadnych cech charakterystycznych, żadnych słabości ani zalet, a do tego chodzi spać z kurami, więc jak nocą coś się dzieje, trzeba wyciągać go z łóżka. [Tu złota myśl w ramce wyjaśniająca o wiele większą popularność Raymonda Chandlera w Wielkiej Brytanii niż w Stanach: Czym różni się detektyw angielski od amerykańskiego? Amerykański nigdy nie kładzie się spać przed północą.]

Pomocnikiem Wimseya, takim niby-Watsonem, jest jego służący Bunter, który pojawia się dość często, ale jego rola ogranicza się do podawania kapci swojemu panu, wykonywania fotografii i nieustannego potakiwania: tak jest, wasza lordowska mość. Ziewam.

W powieści tej większość postaci nie ma nic do powiedzenia, ale gadają nieustannie i zupełnie nie na temat, co na dłuższą metę jest nieznośne. Ziewam.

Pomysł wyjściowy nawet ciekawy – bardzo wiekowe rodzeństwo umiera, wydawałoby się śmiercią naturalną tego samego dnia i chodzi o ustalenie, czy wcześniej zmarła siostra czy brat, bo od tego zależy, kto dziedziczy fortunę. Lista spadkobierców jest krótka. Potem okazuje się, że jedna śmierć nie była naturalna (co dla każdego średnio rozgarniętego czytelnika jest oczywiste od samego początku), i już wtedy, ze względu na wąską grupę podejrzanych, można domyślić się kto zabił, tylko jeszcze nie wiadomo dlaczego. Zagadka kryminalna jest więc wątpliwej jakości.

Zakończenie również rozczarowuje. Trudno mi uwierzyć, że morderca tak łatwo się przyznaje do winy, natychmiast gdy detektyw informuje go o swoich podejrzeniach. Ale niech będzie, że wśród lordów inne panują obyczaje. Dzisiejszy czytelnik takie zachowanie może co najwyżej skwitować wzruszeniem ramion.

Z tej powieści zapamiętam tylko jedno zdanie, które z lubością będę przy różnych okazjach cytować; „ Odkąd się przekonałem, że woli burgunda od szampana, mam o niej jak najlepsze mniemanie”.

Żeby definitywnie ustalić dlaczego książki Agathy Christie po stu latach wciąż zdobywają nowych czytelników, a Dorothy Sayers przepadła z kretesem, zajrzałam do wydanego zaledwie dwa lata później niż „Nieprzyjemność…” „Morderstwa na plebanii”, pierwszej powieści z panną Marple w roli głównej. I tam, każde zdanie skonstruowane jest tak, że zachęca do przeczytania następnego. Kiedy na samym początku czytam: „Zakończyłem właśnie krajanie sztuki mięsa (nawiasem mówiąc, zdumiewająco twardej) i siadając stwierdziłem tonem zgoła dla duchownego niestosownym, że każdy, kto zamorduje pułkownika Protheroe, odda światu wielką przysługę” – od razu jestem kupiona. U Agathy każde zdanie jest po coś, każde ma znaczenie. Tekst jest gęsty od dialogów, ale bohaterowi nie ględzą bez sensu. Ludzie są prawdziwi, nie papierowi i choć żyją sto lat temu, mają takie same problemy jak my. Wystarczy je wiarygodnie opisać, trzeba tylko mieć talent.

Jak myślicie, czy któryś z naszych współczesnych, popularnych autorów będzie równie chętnie czytany za sto lat?

 

wtorek, 6 kwietnia 2021

Stuart Turton „Demon i mroczna toń” Ocena: 1/6

DEMONY NIE WOMITUJĄ

„Spodziewajcie się trzymającego w napięciu horroru” przeczytałam w opisie na okładce. Jeśli horror polega na tym, że czytając książkę co chwila zasypia się z nudów, to wydawca chyba wymyślił nową definicję tego gatunku.

Kiedy w recenzji „Siedmiu śmierci Evelyn Hardcastle” deklarowałam, że z ciekawością przeczytam następną książkę Stuarta Turtona, nie wiedziałam na co się piszę. „Demona i mroczną toń” odkładałam kilka razy z myślą: no nie, tego nie da się czytać, i naprawdę nie wiem, co skusiło mnie, żeby dotrwać do końca. Chyba opętał mnie tytułowy demon, nie ma innego wyjaśnienia.

„Demon…” ma te same wady, co „Siedem śmierci…”, nie ma natomiast najważniejszej zalety debiutu Thorntona – inteligentnej intrygi. Co z tego, że jakaś intryga nawet jest (powiedzieć o niej „niezwykle skomplikowana”, to nic nie powiedzieć), a jednak ostatnie, co przyszłoby mi do głowy, to nazwać ją inteligentną.

Do połowy książki nic się nie dzieje. Przez cały czas nie wiem, po co autor mi tę historię opowiada, nie wiem o co toczy się gra, więc na opisywane, czasami tragiczne wydarzenia patrzę bez emocji. Nie wiem też, kto jest bohaterem tej historii, kto jest dobry, kto zły, z kim mam trzymać i o kogo się martwić. Autor co chwila wprowadza nowe postaci poświęcając im tyle samo uwagi. Kilkanaście osób, które coś znaczą, kilkanaście wątków równoległych. Nie ma szans, żeby w tym tłoku wybrać sobie choć jedną osobę, do której można by zapałać sympatią i z przejęciem śledzić jej losy. Na morzu szaleje burza, a w sercu czytelnika - flauta.

Kiedy na pokładzie statku wiozącego bogactwa Wschodu z Indonezji do Amsterdamu (akcja rozgrywa się w 1634 roku) pojawia się demon zwany Starym Tomem i dzieją się dziwne, nadprzyrodzone rzeczy, zaczynam się zastanawiać, czy aby autor nie zamierza podążać tą drogą i nie doprowadzi do finału, w którym winą za całe zło obarczy siły piekielne. I chyba tylko żeby się o tym przekonać, wciąż czytam dalej.

Mimo, że trup ściele się gęsto, a diabeł czyni swoje sztuczki, przez cały czas wieje nudą. W trzech czwartych książki akcja nawet zaczyna przyspieszać, ale potem znów nic się nie dzieje, bo w końcu trzeba wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodziło. Wytłumaczenie kto zabijał, dlaczego, i jak mu się to, do diabła (!) udało, zajmuje aż kilkadziesiąt stron. Takie to pogmatwane! Niech by i było, uwielbiam trudne zagadki, ale żeby chociaż miało jakiś sens!

Plan zabójstwa jest tak skomplikowany, że aby wszystko zagrało, każdy z jego elementów powinien być dopasowany jak w szwajcarskim zegarku. Morderca rozbrajająco przyznaje, że plan był cudaczny, ale nie znalazł innej możliwości, by zabić i nie zostać przyłapanym. I ten nasz zdolniacha, który nie potrafi znaleźć innych możliwości, wymyśla plan siedemnastopiętrowy. Do jego wykonania potrzeba współdziałania wielu osób, które należy sowicie opłacić, ale morderca nie przewiduje, że przekupieni ludzie w dowolnej chwili mogą zdradzić. Nie bierze pod uwagę, że jeśli do zbrodni potrzebne są specjalnie wykonane, nietypowe akcesoria, to któreś może być zawodne. Decyduje się zbudować na statku kilka tajnych przejść i skrytek, niezbędnych do przeprowadzenia intrygi, a przecież nie ma żadnej pewności, że ofiara zdecyduje się na podróż tym właśnie statkiem. Zakłada idealną synchronizację w czasie zaplanowanych wydarzeń, nie martwiąc się, że minuta opóźnienia może spowodować katastrofę. Jest też przekonany, że będzie miał dużo szczęścia i nikt nie się nie zorientuje, co się naprawdę na statku dzieje. Przewiduje również, że pan Bóg stanie po jego stronie, powstrzyma sztormy i niepożądane zjawiska atmosferyczne. Taka niefrasobliwość ma być objawem geniuszu? Ja bym to inaczej nazwała.

Absurdalność zakończenia przerasta wiele razy to, do czego przyzwyczaili nas polscy autorzy. Końcowe zaskoczenie bierze się stąd, że przez cały czas autor oszukuje czytelnika. Prowadząc narrację z punktu widzenia uczestników spisku, pisze tak jakby nie mieli oni pojęcia o rzeczach, które przecież sami zaplanowali. Dlatego dajemy się wodzić za nos i błądzimy po fabule jak dzieci we mgle. Takie sztuczki nie przystoją poważnym literatom.

Szkoda mi również zmarnowanego tematu. Siedemnastowieczny świat, przedstawiony tu jako czas zabobonów i polowań na czarownice, zasługuje na lepsze potraktowanie, niż utopienie go w tak niewiarygodnej intrydze.

Do tego dochodzi landrynkowy finał, w którym winy zostają odpuszczone. Nie wiem dlaczego wyrządzone zło nie podlega karze, śmierci dziesiątek zupełnie niewinnych osób idą w zapomnienie, a ci, którzy przyczynili się do niepotrzebnych śmierci mają żyć długo i szczęśliwie, wymierzając dalej tak zwaną sprawiedliwość według własnych pokrętnych reguł. Jest to na tyle wątpliwe moralnie, że do mnie zupełnie nie przemawia.

Największy błąd autora polega chyba na tym, że nie docenił swojego czytelnika. Wymyślając tak skomplikowaną intrygę i nie zadając sobie trudu by książka miała bardziej przystępną formę, skierował tę powieść do ludzi, którzy trochę więcej od literatury wymagają. Dlaczego więc założył, że inteligentny czytelnik nie zorientuje się, że czyta bzdury? Dlaczego wrzucił w barszcz siedemnaście grzybków, kiedy już dwa, to podobno za dużo?

Nie myślałam, że kiedyś coś takiego powiem, obiecuję, że więcej nie powtórzę. Jeżeli naprawdę nie przeszkadza wam czytanie absurdalnych, nieprawdopodobnych, wyssanych z palca historii, to już lepiej czytajcie Mroza. Jest swojsko i przynajmniej nie zaśniecie w czasie lektury.

I jeszcze taki drobiazg. Statek na pełnym morzu, gwiździ jak w kieleckiem, a nikt z kilkuset osób na pokładzie nie cierpi na chorobę morską. Kolejna diabelska sztuczka?

Po tej książce mam już pewność. Do twórczości pana Turtona więcej nie powrócę. Oj, nie!