DEMONY NIE WOMITUJĄ
„Spodziewajcie się trzymającego w
napięciu horroru” przeczytałam w opisie na okładce. Jeśli horror polega na tym,
że czytając książkę co chwila zasypia się z nudów, to wydawca chyba wymyślił
nową definicję tego gatunku.
Kiedy w recenzji „Siedmiu śmierci
Evelyn Hardcastle” deklarowałam, że z ciekawością przeczytam następną książkę
Stuarta Turtona, nie wiedziałam na co się piszę. „Demona i mroczną toń” odkładałam
kilka razy z myślą: no nie, tego nie da się czytać, i naprawdę nie wiem, co
skusiło mnie, żeby dotrwać do końca. Chyba opętał mnie tytułowy demon, nie ma
innego wyjaśnienia.
„Demon…” ma te same wady, co
„Siedem śmierci…”, nie ma natomiast najważniejszej zalety debiutu Thorntona – inteligentnej
intrygi. Co z tego, że jakaś intryga nawet jest (powiedzieć o niej „niezwykle
skomplikowana”, to nic nie powiedzieć), a jednak ostatnie, co przyszłoby mi do
głowy, to nazwać ją inteligentną.
Do połowy książki nic się nie
dzieje. Przez cały czas nie wiem, po co autor mi tę historię opowiada, nie wiem
o co toczy się gra, więc na opisywane, czasami tragiczne wydarzenia patrzę bez
emocji. Nie wiem też, kto jest bohaterem tej historii, kto jest dobry, kto zły,
z kim mam trzymać i o kogo się martwić. Autor co chwila wprowadza nowe postaci
poświęcając im tyle samo uwagi. Kilkanaście osób, które coś znaczą, kilkanaście
wątków równoległych. Nie ma szans, żeby w tym tłoku wybrać sobie choć jedną osobę,
do której można by zapałać sympatią i z przejęciem śledzić jej losy. Na morzu
szaleje burza, a w sercu czytelnika - flauta.
Kiedy na pokładzie statku
wiozącego bogactwa Wschodu z Indonezji do Amsterdamu (akcja rozgrywa się w 1634
roku) pojawia się demon zwany Starym Tomem i dzieją się dziwne, nadprzyrodzone
rzeczy, zaczynam się zastanawiać, czy aby autor nie zamierza podążać tą drogą i
nie doprowadzi do finału, w którym winą za całe zło obarczy siły piekielne. I
chyba tylko żeby się o tym przekonać, wciąż czytam dalej.
Mimo, że trup ściele się gęsto, a
diabeł czyni swoje sztuczki, przez cały czas wieje nudą. W trzech czwartych
książki akcja nawet zaczyna przyspieszać, ale potem znów nic się nie dzieje, bo
w końcu trzeba wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodziło. Wytłumaczenie kto
zabijał, dlaczego, i jak mu się to, do diabła (!) udało, zajmuje aż kilkadziesiąt
stron. Takie to pogmatwane! Niech by i było, uwielbiam trudne zagadki, ale żeby
chociaż miało jakiś sens!
Plan zabójstwa jest tak
skomplikowany, że aby wszystko zagrało, każdy z jego elementów powinien być
dopasowany jak w szwajcarskim zegarku. Morderca rozbrajająco przyznaje, że plan
był cudaczny, ale nie znalazł innej
możliwości, by zabić i nie zostać przyłapanym. I ten nasz zdolniacha, który
nie potrafi znaleźć innych możliwości, wymyśla plan siedemnastopiętrowy. Do jego
wykonania potrzeba współdziałania wielu osób, które należy sowicie opłacić, ale
morderca nie przewiduje, że przekupieni ludzie w dowolnej chwili mogą zdradzić.
Nie bierze pod uwagę, że jeśli do zbrodni potrzebne są specjalnie wykonane,
nietypowe akcesoria, to któreś może być zawodne. Decyduje się zbudować na
statku kilka tajnych przejść i skrytek, niezbędnych do przeprowadzenia intrygi,
a przecież nie ma żadnej pewności, że ofiara zdecyduje się na podróż tym
właśnie statkiem. Zakłada idealną synchronizację w czasie zaplanowanych wydarzeń,
nie martwiąc się, że minuta opóźnienia może spowodować katastrofę. Jest też
przekonany, że będzie miał dużo szczęścia i nikt nie się nie zorientuje, co się
naprawdę na statku dzieje. Przewiduje również, że pan Bóg stanie po jego
stronie, powstrzyma sztormy i niepożądane zjawiska atmosferyczne. Taka
niefrasobliwość ma być objawem geniuszu? Ja bym to inaczej nazwała.
Absurdalność zakończenia
przerasta wiele razy to, do czego przyzwyczaili nas polscy autorzy. Końcowe
zaskoczenie bierze się stąd, że przez cały czas autor oszukuje czytelnika.
Prowadząc narrację z punktu widzenia uczestników spisku, pisze tak jakby nie mieli
oni pojęcia o rzeczach, które przecież sami zaplanowali. Dlatego dajemy się
wodzić za nos i błądzimy po fabule jak dzieci we mgle. Takie sztuczki nie
przystoją poważnym literatom.
Szkoda mi również zmarnowanego
tematu. Siedemnastowieczny świat, przedstawiony tu jako czas zabobonów i polowań
na czarownice, zasługuje na lepsze potraktowanie, niż utopienie go w tak niewiarygodnej
intrydze.
Do tego dochodzi landrynkowy
finał, w którym winy zostają odpuszczone. Nie wiem dlaczego wyrządzone zło nie
podlega karze, śmierci dziesiątek zupełnie niewinnych osób idą w zapomnienie, a
ci, którzy przyczynili się do niepotrzebnych śmierci mają żyć długo i
szczęśliwie, wymierzając dalej tak zwaną sprawiedliwość według własnych
pokrętnych reguł. Jest to na tyle wątpliwe moralnie, że do mnie zupełnie nie
przemawia.
Największy błąd autora polega
chyba na tym, że nie docenił swojego czytelnika. Wymyślając tak skomplikowaną
intrygę i nie zadając sobie trudu by książka miała bardziej przystępną formę,
skierował tę powieść do ludzi, którzy trochę więcej od literatury wymagają. Dlaczego
więc założył, że inteligentny czytelnik nie zorientuje się, że czyta bzdury?
Dlaczego wrzucił w barszcz siedemnaście grzybków, kiedy już dwa, to podobno za
dużo?
Nie myślałam, że kiedyś coś
takiego powiem, obiecuję, że więcej nie powtórzę. Jeżeli naprawdę nie
przeszkadza wam czytanie absurdalnych, nieprawdopodobnych, wyssanych z palca
historii, to już lepiej czytajcie Mroza. Jest swojsko i przynajmniej nie
zaśniecie w czasie lektury.
I jeszcze taki drobiazg. Statek
na pełnym morzu, gwiździ jak w kieleckiem, a nikt z kilkuset osób na pokładzie
nie cierpi na chorobę morską. Kolejna diabelska sztuczka?
Po tej książce mam już pewność.
Do twórczości pana Turtona więcej nie powrócę. Oj, nie!