sobota, 25 czerwca 2016

Michael Crichton „Wschodzące słońce” Ocena: 2/6


KTO DZIŚ SIĘ BOI JAPONII?
            Zaczyna się nieźle, akcja rozkręca się szybko, zaczyna pędzić, i nagle wydaje się, że sprawa rozwiązana. To jeden z typowych schematów w powieściach kryminalnych, tylko zwykle, w takich przypadkach następuje zwrot akcji. Okazuje się, że to, co wydawało się oczywiste, oczywistym nie jest wcale, i wszystko trzeba zaczynać od nowa (mistrzem takich schematów jest mój ulubiony Lemaitre).
Tymczasem u Crichtona zamiast zwrotu akcji zaczyna się rozwlekły wykład na temat „Jak Japończycy wykupują USA i jaki to ma negatywny wpływ na amerykańską gospodarkę” (rzecz dzieje się na początku lat 90-tych ubiegłego wieku). Referat ten podobny jest w stylistyce do ulubionych teorii Jarosława Kaczyńskiego, że Niemcy nas wykupują, a naszym największym wrogiem są francuskie hipermarkety (to hiperbola; gr. hyperbola, łac. superlatio, pol. wyolbrzymienie, przesadnia – środek stylistyczny polegający na wyolbrzymieniu, przejaskrawieniu cech przedmiotów, osób, zjawisk; może dotyczyć ilości, rozmiaru, stosunku emocjonalnego, przyczyny, znaczenia lub skutku – wyjaśniam na wypadek, gdyby ktoś chciałby wziąć moje słowa zbyt dosłownie).
Wszystko opisane w tej książce dzisiaj mocno trąci myszką, Crichton dowiódł, zapewne wbrew swoim intencjom, że nowymi technologiami należy zachwycać się z umiarem, bo zaraz przyjdą jeszcze nowsze, które wykopią te stare na pysk.
Obawy autora co do japońskiej dominacji okazały się nieuzasadnione, dziś należy się raczej zastanawiać, co będzie, kiedy władzę nad światem przejmą Chiny. Wydaje się to być nieuniknione, kiedy prezydentem USA zostanie Donald Trump (nie wierzycie? w Brexit też nikt nie wierzył).
A wracając do „Wschodzącego słońca” – czytajcie (słuchajcie) tylko wtedy, kiedy naprawdę, już nic innego nie będziecie mieli pod ręką.

niedziela, 19 czerwca 2016

Marco Malvaldi „Trzy karty” Ocena: 4/6


TOSKANIA INACZEJ
W tę powieść trudno się wgryźć, jeśli nie miało się wcześniej kontaktu z książkami autora.
Najpierw trzeba się przyzwyczaić do stylu. Lubię ironiczne podejście do życia, ale na początku miałam wrażenie, że autorowi nie chodzi o treść, tylko o przerzucanie się, co trzecie zadanie bon motami, a to na dłuższą metę irytujące.
Potem trzeba wybaczyć ślamazarne rozkręcanie się akcji. Przez długi czas nie wiemy, kto tu jest bohaterem; początkowe prowadzenie narracji równoległej niczemu nie służy, a tylko przeszkadza.
Ale przebrnęłam przez zniechęcający początek i nie żałuję. Kiedy do akcji wkracza właściciel baru w Toskanii, prywatnie niedokończony doktor matematyki, wszystko nabiera barw. Wkręcam się w klimat włoskiej prowincji, wybaczam niedoskonałości, zachwycam się chórem starców i doceniam dowcip i umiejętność naśmiewania się z własnych przywar. Intryga kryminalna nieskomplikowana, jednotorowa, ale bardziej chodzi tu nie o rozwiązywanie zagadki, ale o tę wartość dodaną, czyli przyjemność przebywania w takim świecie, w którym chciałoby się być.
Może zaczęłam moje spotkanie z Malvaldim od jego nie najlepszej książki, ale na pewno będę chciała się przekonać, czym jeszcze autor mnie zaskoczy.

czwartek, 16 czerwca 2016

John Crowley „Układ” Ocena: 5/6


UCZCIE SIĘ, RODACY
Lubię brytyjskie filmy, również te, na które Amerykanie wyłożyli pieniądze, bo w nie uwierzyli.
Akcja filmu dzieje się w Anglii, ale mogłaby się dziać w każdym kraju zachodniej cywilizacji. Tak, u nas też, my również jesteśmy już Zachodem. I u nas mógłby przydarzyć się atak terrorystyczny, którego mniej lub bardziej świadomym motorem byłyby służby specjalne, i którym zależałoby przede wszystkim na zatuszowaniu całej sprawy, a nie na dochodzeniu sprawiedliwości.
Ale kudy naszym autorom do stworzenia opowieści, która mogłaby się równać z tą tak genialnie, z precyzją godną szlifierzy diamentów opowiedzianą historią? Patryk Vega ze „Służbami specjalnymi” czy nawet Ryszard Bugajski z trochę lepszym „Układem zamkniętym” powinni się udać do Stevena Knighta na kurs pisania scenariuszy. Dlaczego polskie filmy sensacyjne tylko irytują (no, parę wyjątków by się znalazło)? Nie wiem. To znaczy wiem, ale nie powiem. Do czasu…

wtorek, 14 czerwca 2016

Sophie Hannah „Buźka” Ocena: 5/6


PODRÓŻ HYBRYDĄ
Tak się złożyło, zupełnie przypadkiem, że przeczytałam, jedną po drugiej dwie powieści o porwaniach dzieci. I wrażenie mam takie, jakbym się z trabanta przesiadła na hybrydową toyotę. „Zaginięciem” Mroza, owszem, da się jakoś odbyć tę podróż, ale żeby mieć satysfakcję z dotarcia do celu i naprawdę cieszyć się z jazdy, trzeba przeczytać „Buźkę”.
Wydawać by się mogło, że z tematu uprowadzeń dzieci trudno wycisnąć coś nowego, a jednak, okazuje się, że jeśli tylko autor uruchomi wyobraźnię - można.
Sophie Hannah prowadzi narrację dwutorowo – z punktu widzenia detektywów i matki, która utraciła dziecko, dzięki temu przez cały czas udaje jej się utrzymywać nas w napięciu. Co chwila podrzucane nam są nowe, wiarygodne tropy i dopiero na końcu wyjaśnia się, że niektóre z nich były całkowicie błędne. Konstrukcja jest nienagannie przemyślana, postaci prawdziwe psychologicznie, ich motywy działania przekonujące, pointa nie tylko satysfakcjonuje, ale i daje do myślenia.
Słowem – nic tylko czytać. Najlepiej zamiast „Zaginięcia”. No chyba, że jesteście zagorzałymi fanami Remigiusza Mroza. Na to nie ma lekarstwa.

niedziela, 12 czerwca 2016

Remigiusz Mróz „Zaginięcie” Ocena: 2/6


BZDURY W DOBREJ MASCE
Pyskata prawniczka i jej średnio rozgarnięty aplikant – to na tle innych bohaterów polskich powieści kryminalnych dość barwny, choć momentami irytujący duet. Na tyle jednak intrygujący, żeby dać się wciągnąć ich historię i z dużym zaciekawieniem oczekiwać, jak to się wszystko zakończy. I to jest, niestety, w tym wszystkim najgorsze.
Ten mój problem z autorem pojawił się już wcześniej, po lekturze „Ekspozycji” – zostałam profesjonalnie złapana dość wartko prowadzoną narracją, a kiedy doszło do wyjaśnienia o co właściwie chodzi – umiejętnie do tej pory nadmuchiwany balon pękł. O ile jednak w przypadku przygód komisarza Forsta poziom absurdu sięgnął zenitu, to tu obserwujemy zjawisko trochę odwrotne. Perypetie głównych śledczych - prawników zdają się być mocno osadzone w realiach, a ja, jako prawniczy laik, odnoszę wrażenie, że autor porusza się po rejonach, które dobrze zna. Być może prawnicy procesowi natychmiast by mnie z błędu wyprowadzili, ale nie o to chodzi. To w końcu fikcja literacka, pewna dowolność w granicach prawdopodobieństwa jest uzasadniona, szczególnie, kiedy dla dobra akcji trzeba skrócić okresy między rozprawami. Oczywiście można by się czepiać, że sędzia nigdy nie zwróci się do obrońcy po nazwisku, ani nie powie „pani adwokat”, a adwokat nie wyrazi się o kobiecie sędzi - „sędzina”, ale to raczej uwaga do redaktora, którego pewnie powieść tak wciągnęła, że czytał nieuważnie, albo za bardzo zaufał autorowi.
Ale, wracając do clou – o ile, mniej czy bardziej zmanipulowana przez autora, potrafię zaakceptować dwójkę głównych bohaterów, to zupełnie mnie nie przekonuje opowiedziana historia. Przez cały czas miałam nadzieję, że te wszystkie uniki doprowadzą do jakiegoś spektakularnego rozwiązania. A tymczasem motywacja oskarżonego, który w zakończeniu tłumaczy się dlaczego zrobił to, co zrobił jest kompletnie niewiarygodna. Co? Jeden z najbogatszych Polaków tak się zachowuje? Facet, który doszedł do takiej fortuny ma skrupuły jak sklepowa z mięsnego oglądająca tureckie telenowele? Nie potrafi się pozbierać i od początku powiedzieć - nie, kiedy widzi, że wszyscy wokół go oszukują i próbują wrobić? Nie chce nawet przedstawić własnej wersji wydarzeń? Bzdura.
Do tego końcowe zagranie pani mecenas. Przez cały czas autor przekonywał nas, że Chyłka nie jest typem samobójcy, a zachowała się tak, jakby była. Kim więc jest – kamikadze czy idiotką? Kolejna bzdura.

I to jest mój największy zarzut do autora – opowiadanie bzdur w taki sposób, że sprawiają wrażenie prawdy.
Nie wiem czy jeszcze raz pozwolę się zmanipulować Mrozowi.

sobota, 11 czerwca 2016

Radka Franczak „Serce” Ocena: 6/6


SŁOWA PEŁNE MAGII
Ile razy zdarzyło Wam się, że jakaś książka uwiodła Was od pierwszego zdania? Niewiele, prawda? Miłość od pierwszego wejrzenia też przydarza się raczej rzadko. Ale jak już się zdarzy, to od razu wiecie, że wpadliście jak śliwka w gwóźdź. Nieważne że on/ona ma włosy czarne jak noc, a przecież od zawsze mieliście skłonność do rudzielców. Co z tego, że słucha tych okropnych Zeppelinów, kiedy Wy zaczynacie dzień od ustawionego w budziku swingowego hitu Michaela Buble. To wszystko przestaje mieć znaczenie. Liczy się tylko, żeby była obok. Albo był.
I to jest właśnie przypadek tej książki. Zostałam zauroczona na amen. Wciągnięta przez jakiś wir, bez wątpienia za sprawą czarów. Bo ta książka jest magiczna. Chociaż opowiada o sprawach trudnych i ostatecznych, nie przygnębia, tylko dodaje sił. To pasjonująca opowieść o poszukiwaniu tożsamości, napisana pięknym, niezwykle plastycznym językiem, odnajdująca w zwykłych przedmiotach i czynnościach magię, której nigdy byśmy tam się nie spodziewali.
Pozytywna energia tej książki nie bierze się znikąd. Przez cały czas czytelnik ma wrażenie, że obcuje z czymś do głębi prawdziwym, że razem z bohaterką przechodzi na kolejne etapy wtajemniczenia, że razem z nią przepoczwarza się i coraz bardziej odkrywa siebie. Wrażenie to jest na tyle niesamowite, że chcielibyśmy w tym szkatułkowym świecie trwać i trwać, i dalej odkrywać nowe horyzonty. Niestety, wszystko się kiedyś kończy, ta powieść również.
Od dawna, odkładając przeczytaną książkę, nie było mi tak bardzo o żal, że się skończyła…
Dajcie się zauroczyć. Koniecznie!

środa, 8 czerwca 2016

Agnieszka Pietrzyk „Śmierć kolekcjonera” Ocena: 3/6


I CO DALEJ?
„Śmierć kolekcjonera” Agnieszki Pietrzyk przez długi czas czytałam z przekonaniem, że nareszcie będę mogła skomplementować polskiego autora. Tymczasem książka się skończyła i…
I na tym powinnam zakończyć tę recenzję, bo mniej więcej to samo zrobiła autorka.
Trochę jednak ciepłych słów się należy.
Agnieszka Pietrzyk sprawnie prowadzi narrację w konwencji klasycznego kryminału, trochę jak u Agaty Christie – mamy ograniczony krąg podejrzanych i trzeba tylko wyeliminować niewinnych. Do tego ciekawa jest para śledczych – gliniarz i pani prokurator – każde z nich ze swoją prywatną tajemnicą. Wątki z ich prywatnego życia nie odciągają od akcji, a zręcznie ją uzupełniają.
Za to - zakończenie…
Wprawdzie (na szczęście!) wyjaśnia się, kto zabił, ale Agnieszka Pietrzyk zostawia tak wiele niedokończonych wątków, że uczucie niedosytu skutecznie eliminuje wszystkie wcześniejsze pozytywne doznania. Jedynym usprawiedliwieniem może być to, że autorka ma zamiar kontynuować losy bohaterów i zostawiła sobie wyjaśnienie niektórych wątków na kolejną powieść. Jeśli nie taka była intencja autorki – to ja za takie niedokończone powieści i niepoważne traktowanie czytelnika – dziękuję.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Robert Ostaszewski „Zginę bez ciebie” Ocena: 3/6


SCHABOWY Z KAPUSTĄ
Ta książka nawet nie jest zła. Powiem więcej – jest poprawna. Ale poprawne kryminały – to tak trochę jak poprawne schabowe z kapustą. Zjemy, bo jeść każdy musi, ale o wrażeniach kulinarnych raczej nie będziemy dyskutować.
Niby wiele elementów w tej książce sprawia wrażenie takich jak trzeba – intryga nieźle skonstruowana, główny bohater i jego rozterki – całkiem do zaakceptowania, ale lekturze towarzyszy permanentne uczucie niedosytu. Może dlatego, że akcja przez połowę powieści rozwija się tak niemrawo, że nie zdziwiłabym się, gdyby ktoś nie doczytał jej do końca.
Drugi wątek – z depresją bohatera, wyjaśniający śmierć jego żony, z założenia miał zapewne poruszać i zmuszać do głębszej refleksji. Ale nie porusza. Bo od początku wiemy, że żona nie żyje, więc suspensu w tej historii nie ma za grosz. Oczywiście, można też twierdzić, że nie o suspens tutaj chodzi, ale przecież to kryminał – jest policjant i śledztwo - więc czytelnik ma trochę większe wymagania.
Rozumiem przesłanie i je kupuję, dlatego nie znęcam się tutaj nad autorem, ale trochę mi żal, że Robert Ostaszewski napisał tę książkę trochę tak, jak przeciętny uczeń wypracowanie domowe na nielubiany temat – żeby zaliczyć. Potencjał był dużo większy.

piątek, 3 czerwca 2016

John Grisham „Samotny wilk” Ocena: 5/6


WIĘCEJ TAKICH WILKÓW
Jak ja się cieszę, że jeden z moich ulubionych autorów znowu wrócił do formy. I to w jakim stylu!
Jego poprzednia książka („Góra bezprawia”) bardzo mnie rozczarowała. Przez trzy czwarte powieści nic się nie działo, a kiedy wreszcie zawiązała się jakaś akcja – książka się skończyła. W mojej głowie, przyznaję ze wstydem, zaczęła pojawiać się nawet niecna myśl: czy przypadkiem autor nie jest już tak bardzo zmęczony, że zamierza chyłkiem przejść na emeryturę, bo zaczyna brakować mu pomysłów?
A tymczasem – takie miłe zaskoczenie. W „Samotnym wilku” pomysłów jest tyle, że można by nimi obdzielić trzy powieści. Wbrew pozorom to również wada, dlatego zabrałam ocenie jedną gwiazdkę. Początkowo książka sprawia wrażenie zbioru opowiadań, dopiero później wątki zaczynają ładnie się przeplatać. Ale to drobna usterka kompozycyjna, nie zmieniająca faktu, że dzięki takiemu nagromadzeniu przygód książkę czyta się jednym tchem i nie można się od niej oderwać.
Od dawna też nie było u Grishama tak pełnokrwistego, przekonującego, pełnowymiarowego bohatera – faceta z prawdziwymi jajami (chociaż prawnika). Do tego ulubione przez autora motywy – walka z niesprawiedliwością społeczną, z bezprawiem usankcjonowanym przez prawo, z państwem policyjnym (tak! takie rzeczy się dzieją nie gdzie indziej, tylko w gloryfikowanych przez nas, Polaków, Stanach Zjednoczonych) - i powstaje mieszanka naprawdę wybuchowa.
Wiem, że John Grisham nie ma zwyczaju kontynuowania losów bohaterów w kolejnych powieściach (z wyjątkiem serii „młodzieżowej”). Ale może tym razem zrobi wyjątek. Sebastian Rudd jest osobą, z którą naprawdę chciałabym się jeszcze spotkać.

środa, 1 czerwca 2016

Marek Krajewski „Arena szczurów” Ocena: 3/6

CZAS NA ZMIANY

            Książki Marka Krajewskiego bardzo cenię i lubię, ale mam wrażenie, że tym razem autor już bardzo zmęczył się zarówno swoim głównym bohaterem, jak i wymyślaniem jego nowych/starych przygód. W „Arenie szczurów” nie ma klasycznej zagadki kryminalnej. Nie ma mordercy, bo trudno tak nazwać gwałciciela zarażającego prostytutki paciorkowcem, w wyniku czego rzeczone umierają. Ten wątek zresztą wyjaśnia się bardzo szybko, i tak naprawdę nie o to chodzi. Chodzi o mroczną tajemnicę Edwarda Popielskiego, którą ma rozwikłać jego syn. Synowi jednak daleko do charyzmy ojca, więc jako detektyw jest zupełnie bezbarwny. Kolorytu powieści mają zapewne dodać przygody ojca, ale te dla odmiany są tak brawurowe i nieprawdopodobne, że czytelnik od razu chce zaprzeczyć ludowemu porzekadłu – od przybytku jednak głowa boli. Do tego od początku wiemy, że Popielski z tej opresji wyjdzie cało (czytamy jego wspomnienia, a niektórzy znają również poprzednie książki autora), więc napięcia nie ma żadnego. Dylemat moralny starego detektywa też wydaje się naciągany – szczerze wątpimy w „niewinność” jego ofiar.
Słowem: szanowny panie Marku – pora na płodozmian. Zamiana Eberharda Mocka na Edwarda Popielskiego przyniosła świetne rezultaty. Chyba warto zacząć bawić się czymś nowym.