poniedziałek, 19 lutego 2018

Magdalena Grzebałkowska „Beksińscy. Portret podwójny” Ocena: 6/6



BEKSIŃSCY. PORTRET PRAWDZIWY
Tę książkę powinnam była przeczytać półtora roku temu, kiedy na ekrany wchodził film „Ostatnia rodzina” (reżyseria: Jan Matuszyński, scenariusz: Robert Bolesto) oparty na biografii Beksińskich. Film, okrzyknięty arcydziełem, nie wzbudził mojego entuzjazmu. Od początku coś mnie w nim uwierało, coś było nie tak, ale wątpliwości były przecież tylko intuicyjne. Dopiero teraz, po lekturze książki Magdaleny Grzebałkowskiej mogę sprecyzować zastrzeżenia. Tym razem będzie więc trochę o książce, trochę o filmie.

To oczywiste, że scenarzysta i reżyser przy tworzeniu filmu biograficznego mają prawo dokonywać selekcji, wybierać elementy życiorysu, które przydadzą się najbardziej przy opisywaniu postaci lub konstruowaniu fabuły. Czy jednak mają również prawo naginać rzeczywistość do swoich potrzeb?

W filmowej postaci Zdzisława Beksińskiego najbardziej brakowało mi informacji, co ukształtowało go jako artystę – film rozpoczyna się w momencie, gdy malarz mieszka już w Warszawie i jest cenionym twórcą. Wiedzę tę uzupełnia na szczęście Magdalena Grzebałkowska w swoim „Portrecie podwójnym”. W kategorii: biografie książka jest absolutnym arcydziełem. Autorka wykonała naprawdę heroiczną, mrówczą pracę, czapki z głów. Nie można jednak oceniać tej książki tylko w kategoriach gatunkowych - to wielowymiarowa opowieść o kondycji człowieka, jego pragnieniach i konfrontacji marzeń z rzeczywistością.

Beksiński senior nie ukończył Akademii Sztuk Pięknych, został inżynierem, żeby nie sprawić zawodu ojcu. Dopiero po jego śmierci zaczął z żelazną konsekwencją walczyć o swoje prawo do bycia artystą, mając jednak świadomość własnych niedoskonałości. Zaczął od fotografowania, szybko jednak ta dziedzina sztuki przestała sprawiać mu satysfakcję, potrzebował czegoś więcej. Próbował nawet swoich sił w literaturze, ale zaraz porzucił ten zamysł, przerywając w połowie rozpoczęte opowiadanie: „Przykazanie nr 1: Nie będziesz usiłował, chuju rybi, naśladować Schulza, bo w tym stylu dalej niż Schulz zajść niepodobna, więc się tylko ośmieszasz, tracisz czas i dobre samopoczucie. A to zachowaj na przestrogę. AMEN.” – zanotował dla pamięci. W jakimś sensie spełniał się potem literacko, pisząc ogromną liczbę listów. Dzięki temu tak wiele o nim wiemy.

Wielkie poczucie humoru Beksińskiego, podszyte nieodłącznym sarkazmem co chwila przebija z kart książki, natomiast w filmie jest prawie nieobecne. Tu nie mogę się powstrzymać i przytoczę perełkę z listu Zdzisława do Marii Turlejskiej, która całkiem mnie rozbroiła: „Najlepsza była historia z panienką, która sprzedawała bilety i miała oprowadzać po wystawie [w Łazienkach]. Biedactwo przyniosło sobie słownik wyrazów obcych i szukało, ale nie mogło ponachodzić tego, co trzeba, więc musiałem jej wyjaśnić mniej więcej w tym stylu: »pedofil to taki wielki i wypróbowany przyjaciel dzieci, niestety kodeks karny w artykule dwieście trzecim nie pozwala mu w pełni czerpać owoców tej przyjaźni i wymierza karę w wysokości… etc.«”.

Beksiński – człowiek z wielkim dystansem do siebie, konsekwentny w dążeniu do celu na przekór okolicznościom (malować, malować, malować), i z wyrzutami sumienia – takiej postaci w filmie nie zobaczymy. Dla autorów filmu nie ma bowiem znaczenia, że rodzina Beksińskich, kiedy zwolniono Zdzisława z fabryki autobusów w Sanoku, gdzie pracował jako grafik-projektant przez pierwsze jego malarskie lata przymiera głodem. Nie stać ich na gazety, więc Zdzisław co tydzień przepisuje od znajomych program radiowy. Oszczędzają gaz, więc zimą przenoszą się z żoną do pracowni, żeby ogrzewać tylko jedno pomieszczenie, ubrania szyją sami, warzywa i owoce biorą z ogrodu. Beksiński nie może się jednak pozbyć wyrzutów sumienia: „Wolę nie mieć forsy niż robić coś, czego nienawidzę, ale po prostu męczy mnie myśl, że ja wybrałem, ale nie wybrała tego Zosia, ani Tomek, ani mama. Tymczasem oni wszyscy, mając minusy, nie mają tych plusów, jakie uzyskałem ja.”

Filmowy Tomek Beksiński wydaje się być człowiekiem o tak wielkich zaburzeniach psychicznych, że powinien być pod stałą opieką, lekarską lub domową, niezdolny do samodzielnego życia. A przecież żył samodzielnie i pracował przez kilkanaście lat. W filmie dodano mu jeszcze, nie występującą w rzeczywistości wadę wymowy, chyba po to, żeby do tej postaci jeszcze bardziej widza zniechęcić. Młody Beksiński jawi nam się prawie wyłącznie jako potwór i furiat. Tak, niewątpliwie, bywał również despotą i gburem, ale tak duże zagęszczenie scen agresji, która przydarzała mu się, jak każdemu, w stanach emocjonalnego wzburzenia prowadzi do zafałszowania obrazu tej postaci. Nie widzimy bezbronnego i wrażliwego artysty, tylko człowieka, który jest ciężarem dla innych, znika też gdzieś dylemat, który prześladował Tomka przez całe życie: „Ja chyba nigdy nie przestanę nienawidzić świata. Ale dlaczego, tego nie wiem. Może psychiatra mi to wyjaśni. To jest zupełnie bez sensu. Nienawidzę ludzi i świata [jak] ci, którzy albo są ułomni, albo biedni, albo w trudnych sytuacjach. Ja nie jestem ani kaleką, ani nie narzekam na brak forsy, jestem na studiach, mam fajnych starych, mieszkanie… więc na co mam narzekać? Skąd ta nienawiść? Przecież nikt mi niczego nie zrobił. Nie wiem, do licha, nie wiem. Wiem tylko, że ten jad we mnie siedzi.”

W latach 80-tych na zamówienie paryskiego marszanda Piotra Dmochowskiego powstał film dokumentalny „Hommage à Beksiński” Bogdana Dziworskiego, pozytywnie odebrany przez francuską publiczność. Beksiński nienawidził tego filmu. Pisał: „ (…) film ten uważałbym za bezdennie głupi, ale do przyjęcia, gdyby nie odpychająca mnie scena z babkami klozetowymi i lumpami w jakiejś melinie. (…) nade wszystko chyba nienawidzę chamstwa, i to chamstwa w znaczeniu: oglądania chama, obcowania z chamem, problemów chama, otoczenia chama i wreszcie chama samego jako takiego. (…) wynika to z każdej mojej wypowiedzi, trzeba być chyba całkowicie ślepym i głuchym, żeby tego nie odczuć! (…) nie ma w mym malarstwie obsceniczności typu klozetowego. A u Dziworskiego jest. Moje obrazy zostają tylko w ten sposób obsmarkane przez głupka – związek jest żaden! (…) Pierwsze skojarzenie Tomka brzmiało „Fellini dla ubogich duchem”. Rzadko się z nim zgadzam, ale tym razem trafił w dziesiątkę.”

Chyba potrafię się domyślić, co Beksińscy powiedzieliby na temat „Ostatniej rodziny”. Niestety, nigdy się tego nie dowiemy.

tagi: Magdalena Grzebałkowska Beksińscy Portret podwójny, Grzebałkowska Beksińscy,   Zdzisław Beksiński, Tomasz Beksiński, Matuszyński Ostatnia rodzina, Ostatnia rodzina

czwartek, 8 lutego 2018

B.A. Paris „Za zamkniętymi drzwiami” Ocena: 3/6



BLONDYNKA W MATNI
Pomysł rzeczywiście świetny, ale sam pomysł to trochę mało, ważne jest jeszcze wykonanie.

W to, że czytam thriller przez jakąś jedną trzecią książki muszę wierzyć wydawcy na słowo. Akcja ślimaczy się, jak w Harlequinie i temat też wydaje się być z tego nurtu. Całą treść można by zmieścić w o połowę krótszym opowiadaniu. Ale kto dzisiaj wydaje opowiadania? Trzeba dopompować trochę słów, czytelnik jakoś to przełknie.

Kiedy wreszcie coś zaczyna się dziać bardzo szybko dowiadujemy się, o co będzie toczyła się gra. Zakończenie jest przewidywalne jak pogoda na biegunie – na pewno nie będzie upałów. Wiadomo, że końcówka musi być taka, jaka jest, po prostu takie są reguły gatunku. Kiedy więc już w połowie książki wiemy, do czego wszystko zmierza, interesuje nas wyłącznie w jaki sposób się to odbędzie. I to również mogłoby być ciekawe (wiele kryminałów opartych jest na takim właśnie schemacie, na przykład cała seria z porucznikiem Columbo, gdzie od początku wiadomo, kto zabił), gdyby akcja nie toczyła się tak jednokierunkowo i bezbarwnie.

Przez półtora roku bohaterka zachowuje się jak totalna blondynka, a potem nagle doznaje olśnienia. Rozumiem, że mogła dać się nabrać i wyjść za mąż za niewłaściwego człowieka, miliony kobiet robią to samo, ale kiedy już wie, z kim ma do czynienia, czasu na myślenie jest naprawdę dużo. Przez cały czas liczyłam na to, że autorka pozwoli jednak bohaterce przez te półtora roku popracować trochę szarymi komórkami. Jeżeli kolejne próby wyrwania się z matni nie dają rezultatów, bo mąż potrafi przewidzieć zachowanie żony i wyprzedza jej działania o krok, żona powinna zacząć wyprzedzać posunięcia męża, spróbować innego zagrania. Dałoby to nam jakieś zwroty akcji, więcej by było niepokoju o bohaterkę, więcej thrillera w thrillerze. A tu nic z tych rzeczy, wciąż to samo: jaka ja biedna jestem, a on taki sprytny i nic się z tym nie da zrobić. Całe szczęście, że…

Wolałabym jednak, żeby w książkach tego gatunku mniej zależało od szczęścia bohatera, a więcej od jego inteligencji.