środa, 20 lipca 2016

Grzegorz Jankowski „Fakt. Tak było naprawdę” Ocena: 1/6


ODRUCH WYMIOTNY
Czego się spodziewałam po książce byłego redaktora naczelnego „Faktu”? Wyznania grzechów? Przyznania się do winy? Oczywiście, że nie. Nie posądzajcie mnie o taką naiwność. Łudziłam się jednak, że znajdę w niej przynajmniej homeopatyczną dawkę szczerości. Na szczęście autor już w pierwszych słowach pozbawił mnie złudzeń. „Nie będę się z nikim rozliczał. Nie manipulowałem ludźmi, a moi czytelnicy nie mieli i nie mają żadnych niskich instynktów”. Znaczy – dalej już będzie tylko cudownie, o cudownej gazecie. I może byłoby, gdyby autor nie popełnił podstawowego błędu. Pomylił czytelników. Napisał tę książkę tak, jakby jej odbiorcami mieli być czytelnicy „Faktu”, którzy gotowi są uwierzyć nawet w wieloryba w Wiśle. Tymczasem ludzie czytający książki, to trochę inny gatunek. Chronicznie nie cierpią, kiedy ktoś ich próbuje zrobić w balona. Przepraszam za ten kolokwializm, ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Grzegorz Jankowski co chwila próbuje wmówić czytelnikowi, że białe jest czarne, a czarne jest białe, jakby zupełnie sobie nie zdawał sprawy, że jego manipulacja jest widoczna gołym okiem, nie potrzeba do tego lupy.
Nie wierzę mu jak psu, który zarzeka się, że nie zeżarł kiełbasy, choć kawałek jeszcze mu zwisa z pyska, kiedy chełpi się, że „Fakt” powstał z troski o zwykłych ludzi, „dla naszego wspólnego dobra”, miał stawać po stronie mas i dawać głos sierotom po Balcerowiczu, ludziom „skrzywdzonym, bez pieniędzy, bez szans”.
Nie daję się nabrać, że autor wzrusza się listami dzieci do świętego Mikołaja, proszącymi o „buty zimowe, bo te po braciszku już się rozpadły”, „o zdrowie dla taty, bo nie mamy na lek”. Dlaczego? Bo zaraz dalej komentuje, że dla tych dzieci „smak pomarańczy czy bananów jest większą egzotyką, niż dla nas, dzieci PRL”. Halo, autorze, zejdź na ziemię. W PRLu nie znaliśmy smaku pomarańczy i bananów, bo ich w sklepach nie było. Dziś te „dobra” są dostępne w największej głuszy. Jeśli znajdziesz chociaż jedną rodzinę, której nie stać, aby kupić dziecku banana za złotówkę, żeby poznało jego smak, to ja takiej rodzinie ufunduję cały kontener owoców.
Szczytów hipokryzji sięgają też wyjaśnienia autora, dlaczego tak często uciekano się w „Fakcie” do prowokacji. Oczywiście wyłącznie po to, żeby „obnażyć obłudę władzy”. Tak jakby gazeta bulwarowa w ogóle nie była przedsięwzięciem komercyjnym, którego głównym celem jest przecież przynoszenie zysków. Dlatego też, według autora, zamieszczenie zdjęcia premiera Tuska w samych majtkach podyktowane było „nie tylko dobrem społecznym (…) powód był też taki: nasi czytelnicy chcieli je oglądać”. Gdyby pan naczelny na tym zakończył wyjaśnienia, może bym uwierzyła, że wreszcie zdobył się na szczerość. Ale nic z tego, autor idzie dalej i łopatologicznie wmawia czytelnikowi dlaczego ludziom to było potrzebne – „bo chcieli widzieć w politykach zwykłych ludzi, takich samych jak oni”. No niestety, panie autorze, nie ma takiej opcji. Gdyby stanął pan przede mną tak, jak Bóg pana stworzył, nie zobaczyłabym w panu człowieka takiego samego jak ja (i bynajmniej nie chodzi o szczegóły anatomiczne).
Grzegorz Jankowski, zapewne nieświadomie, drażni tą książką czytelnika w jeszcze jeden sposób – próbując przedstawić siebie jako kryształowo czystego człowieka („protekcja? – ja nie wchodzę w takie sprawy”, korzystanie z przywilejów władzy? - to nie ja) i dając sobie w związku z tym prawo do udzielania rad na czym polega bycie elitą w demokratycznym państwie. Przywołana anegdota o angielskiej rodzinie królewskiej, która w czasie II wojny światowej, tak jak wszyscy obywatele jadła jajko na śniadanie tylko raz w tygodniu, może i miałaby swój wydźwięk w kontekście naszych polityków jadających ośmiorniczki, gdyby wcześniej na tychże polityków autor z zupełnie nieukrywaną pogardą nie wylał aż tak głębokiego wiadra pomyj.
I tu dochodzimy do sedna. I znowu Grzegorz Jankowski osiągnął efekt chyba niezamierzony. Jego pogarda dla polityków odbiła się czytelnikowi czkawką i zamieniła w pogardę dla autora. Wylewając pomyje na polityków autor nie zdawał chyba sobie sprawy, że pomyje cuchną, a im więcej się ich wylewa, tym bardziej powodują odruch wymiotny.
Czy perspektywa womitowania zniechęci was do przeczytania tej książki? Nie sądzę. Przeczytacie i tak, doskonale wiedząc, że następnego dnia obudzicie się z kacem. Ale może przynajmniej nie dacie się nabrać na piękne słowa. Autor przecież nie po to aż tak głęboko włożył kij w mrowisko, żeby wstrząsnąć naszymi sumieniami i demaskować mechanizmy rządzące polityką. Jak myślicie, o co chodziło?
Zgadliście.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Ilona Łepkowska „Pani mnie z kimś pomyliła” Ocena: 2/6


PANI MNIE Z KIMŚ POMYLIŁA
Od początku coś mi w tej książce nie grało. Trzeba było jednak przebrnąć do końca, żeby odkryć co.
Temat naprawdę frapujący – „zwykła” kobieta zostaje nagle gwiazdą telewizji. Realia środowiska, znając doświadczenia autorki, oddane być powinny z fotograficzną dokładnością. Dlaczego więc, mimo nieustannych aluzji do rzeczywistości i mrugania okiem do czytelnika, że ten to jest ten, a tamten, to tamten mam wrażenie, że jestem oszukiwana? Czego tu brakuje?
Po pierwsze – mam kłopot z główną bohaterką. Autorka z tak wielkim doświadczeniem filmowym powinna wiedzieć, że bohater musi przejść jakąś przemianę. A tymczasem Joanna Malicka jest tak samo pozytywnie nudna na początku, jak i na końcu. Słodki, sympatyczny bohater zawsze jest podejrzany. Oczywiście, okoliczności się zmieniają, ale nie osoba, która od początku wie, czego chce i w końcu cel ten osiąga, chociaż przez cały czas będzie narzekać na prowadzące do tego celu metody. Przy okazji zostaje mocno przeczołgana, stres ją zżera i popełnia dużo błędów. Ale przecież to jasne, że trzeba ponieść jakieś koszty, żeby zarobić tyle kasy. Nie wiedziała o tym? No chyba nie myślała, że będą jej płacić pięćdziesiąt tysięcy miesięcznie za piękne oczy?
Po drugie – nie ma wyrazistych, drugoplanowych postaci. Najczęściej pojawiająca się w powieści córka – nastolatka jest tak cukierkowa, mądra, wyrozumiała i bezkonfliktowa, że żaden rodzic dziecka w tym wieku nie uwierzy, że takie okazy jak Misia się w przyrodzie zdarzają.
Po trzecie – nie ma antagonisty. To zarzut do Łepkowskiej – scenarzystki. Pisarzowi bez doświadczenia filmowego w ogóle bym tego nie wypominała, ale scenarzysta z takim doświadczeniem nie powinien popełniać podstawowych błędów. Bardzo by się przydał ktoś, z kim bohaterka mogłaby wejść w poważny konflikt, ale nie znajdujemy nikogo takiego w jej otoczeniu.
Kompletnie niewygrany jest również temat stosunków panujących w instytucjach, które dają sławę, gdzie każdy pod każdym dołki kopie. A w firmie Joanny - sielanka. Przez siedem lat nikt Malickiej nie próbuje wygryźć, chociaż odnosi sukces za sukcesem, nikt na nią nie donosi do prezesa. Hej, czytelniku, czy w to wierzysz? Podpowiem – nie ma takiej opcji. Autorka aspekt ten jednak dyplomatycznie przemilcza. A szkoda. Może by to trochę ożywiło tę książkę. Zamiast odzwierciedlania realiów Łepkowska woli pakować bohaterkę w „romantyczną” aferę, która robi z sympatycznej postaci – totalną idiotkę.
I wtedy zupełnie przestaję ją lubić. Kiedy widzę osobę, której głównym problemem jest reklamowanie zupy z kalafiora w bazarowych ciuchach, których z własnej woli nigdy by nie założyła, a potem tę samą osobę cierpiącą z powodu sesji zdjęciowej w luksusowych wnętrzach i kreacjach od najlepszych projektantów, bo przecież tak naprawdę, to ona czuje się skromną kobietą, to przepraszam, ale ja mam takie problemy głęboko gdzieś.
Podobnie nie wierzę, że Malicka przez siedem lat tkwi w robocie, której się brzydzi, jedynie z poczucia obowiązku i braku umiejętności mówienia nie. Gdyby przyznała się, że zaciska zęby, żeby zarobić tyle forsy, bo chce zabezpieczyć się na starość – zrozumiałabym i wybaczyła. A tak – niby taka sympatyczna , a jednak kłamczucha.
Może, gdybym mniej widziała i tyle nie czytała – dałabym się nabrać. Ale, pani autorko, tym razem ma pani pecha. Chyba pani mnie z kimś pomyliła.