FANFARY
Fanfary dla bohaterki tej książki za zajęcie pierwszego
miejsca w moim osobistym rankingu najgłupszych polskich detektywów
wszechczasów.
Zofia Wilkońska – detektywka Galińskiego jest siostrą
sisters detektywki Karoliny Morawieckiej z powieści „Śledztwo od kuchni…”
(recenzja z 4 marca 2019) – obie aroganckie, wredne i głupie. Tak
jakby na dwójkę autorów w tym samym czasie spłynęło takie samo objawienie: nikt
jeszcze nie uczynił detektywem staruszki - wrednej idiotki, więc czymś się
wyróżnię. Niestety, oboje wyróżnili się mało chwalebnie (Morawiecka kilka
tygodni wcześniej).
Po przeczytaniu recenzji znajomych z portalu Lubimy Czytać
(pozdrowienia dla Marzeny) wiedziałam, że lektura tej powieści, to będzie dowód
masochizmu. Zamierzałam ją sobie odpuścić, ale przemknęła mi w sieci laudacja
na temat książki w wykonaniu Wojciecha Chmielarza.
Znany i ceniony autor pochwalił dzieło absolwenta prowadzonych
przez siebie warsztatów z podstaw pisania kryminału. Mógł wykpić się inteligencją, jak Michał Rusinek, który tak sprytnie chwalił słabiutką książkę Magdy
Kuydowicz „Stało się”, aby przypadkiem nie pochwalić (szczegóły w recenzji z 16
listopada 2018). Ale nie. Chmielarz widocznie uznał, że internet
nie będzie pamiętał i pojechał po bandzie: „To kawał świetnej komedii
kryminalnej” – napisał. „ Ubawiła mnie ta książka. I to na kilku poziomach (…)
broni się znakomicie jako powieść kryminalna (…) polecam”.
Cóż, skoro mistrz poleca, a ja i tak regularnie czytuję
debiuty polskich autorów, więc chyba jestem masochistką. Co mi tam. I tę przeczytam.
Wyszło na to, że Chmielarz musi być jednak lepszym pisarzem,
niż nauczycielem. Inaczej powiedziałby przecież swojemu uczniowi - chłopie,
detektyw może być odrażający, brudny, zły, ale - na Boga! - nie ma prawa być kretynem!
O wiele ciekawsze niż śledztwo zaproponowane przez Jacka
Galińskiego wydało mi się przeprowadzenie osobistego śledztwa: dlaczego Wojciech
Chmielarz użył swego nazwiska do promocji tej książki? Od razu pojawiło się
kilka hipotez:
Nie dostrzegł idiotyzmów.
Dostrzegł, ale nie chciał sprawiać przykrości autorowi i nic
nie powiedział.
Dostrzegł, ale nie powiedział, bo lepiej niech inni wydają
słabiznę, nie będzie przynajmniej rosła konkurencja.
Nie dał rady doczytać do końca i bał się przyznać.
Chciał, żeby Galińskiego rozszarpali równie wredni, jak jego
bohaterka recenzenci.
Wisi Galińskiemu jakąś kasę.
Został zaszantażowany.
Moje śledztwo z braku wystarczających przesłanek nie
przyniosło rezultatów. Drogi czytelniku, wybierz sobie ulubioną opcję.
Jacek Gawliński w zakończeniu zostawił sobie na szczęście
furtkę, żeby do tej bohaterki już nie wrócić. Liczę na to, że będzie miał
więcej instynktu samozachowawczego, niż jego bohaterka, i z niej skorzysta.
Uwaga, a teraz leci lista spoilerów, czyli streszczenie dla
tych, którzy chcą zaoszczędzić trochę czasu. Przeczytajcie i oceńcie sami, czy dla
was to śmieszne, czy żałosne, albo w tym momencie przestańcie czytać.
Obraźliwymi tekstami bohaterka zraża do siebie wszystkich
ludzi oferujących pomoc. Lezie w ogień jak ćma, nie ma za grosz instynktu
samozachowawczego.
Podpala śmietnik i wznieca pożar, musi przyjechać straż
pożarna. Zachowanie ze wszech miar naganne, ale według autora mamy chyba ją
usprawiedliwiać, bo ma misję do spełnienia.
Misja polega na tym, że trzeba się włamać. Drobna staruszka
samiuteńka wyważa drzwi do mieszkania sąsiada. To pestka, przecież każda drobna
staruszka przy pomocy lewarka potrafi to zrobić. To odwet za to, że wcześniej
ktoś (w jej mniemaniu sąsiad) wyłamał drzwi do jej mieszkania. Drzwi były
solidne i miały cztery (!) zamki, ale kaleka bez jednej nogi mógł spokojnie
dokonać włamania, i na dodatek nikt na całej klatce tego nie usłyszał. Drugi
sąsiad, z naprzeciwka, w czasie włamania przez kilkanaście minut siedział na
kiblu i sikał (ha, ha, ha).
Staruszka jak się już włamie, okrada mieszkanie z wiktuałów
sąsiada i w końcu znajduje go zamordowanego nożem. Oczywiście na kiblu (ha, ha,
ha). Zaciera za sobą ślady przy pomocy mopa, przechowywanego w swoim domu. I
dziwi się, że policja na to wpadła, i że strażak, którego opieprzyła doniósł
policji, że ją widział w mieszkaniu denata jak sprzątała.
Autora w ogóle nie interesuje, aby jego historia miała
jakikolwiek związek z rzeczywistością. Bohaterka zgłasza włamanie na lokalnym
komisariacie, przyjeżdża posterunkowy, a potem okazuje się, że ten sam
posterunkowy prowadzi śledztwo w sprawie trzech morderstw i w sprawie
nielegalnych przejęć warszawskich kamienic. Tak, lokalny posterunkowy.
Policjant taki powinien być alfą i omegą, a rozumu mu
brakuje tak samo, jak detektywce Wilkońskiej. Pozwala staruszce na prowokację w
stosunku do gangsterów, nie ofiarowując żadnej pomocy i ochrony. Nie dlatego,
że chce się jej pozbyć i oddać wilkom na pożarcie, tylko nie widzi zagrożenia.
No bo gdzieżby tam ludzie, którzy bezwzględnie zabili już kilka osób, mogliby
zabić jeszcze jedną wredną staruszkę. Do tego autor daje posterunkowemu do
wykonania tajną misję, o której potem kompletnie zapomina (autor, nie policjant).
I co z tego, że czasem nawet niektóre teksty są dowcipne,
kiedy o wiele częściej poziom humoru sięga rowu Mariańskiego. Gangster porywa
babcię, trzyma ją w piwnicy przywiązaną do krzesła. Potem nagle babcia
przestaje być zagrożeniem i wspólnie oglądają pornos. Tak! Gangster ogląda
pornos ze staruszką siedzącą obok i komentującą film, i wcale mu to nie
przeszkadza. Babcia nie orientuje się, że to pornos i lituje się nad dziewczyną
z filmu. Potem staruszka zabija gangstera piórem, martwiąc się o to, że zniszczy
się stalówka (ha, ha, ha). Gangster potyka się o kij bejsbolowy i umiera, a
potem zmartwychwstaje. Zabili go i uciekł.
Rozwiązanie zagadki spada bohaterce z nieba. Przypadkiem
odnajduje żonę gangstera na Polach Mokotowskich, z łatwością przekonuje ją, że
jest zdradzana przez męża. Kobieta bez oporu wierzy babci i przypadkiem ma
akurat dokumenty męża, które mogą go obciążyć. Oczywiście oddaje je naszej
detektywce. Żadnej logiki w ciągu wydarzeń, same zbiegi okoliczności. Bzdura
bzdurę bzdurą pogania.
Może te niewybredne dowcipy komuś wydadzą się śmieszne.
Poczucia humoru się nie wybiera. Ale wbrew temu, co twierdzi Chmielarz, książka
zupełnie się nie broni jako powieść kryminalna. Rozwiązanie zagadki – kto zabił
– zostało wyciągnięte z kapelusza, jakby autor je pisał na kolanie. Po co ta
cała kołomyja z warszawskimi kamienicami, skoro zabójcą okazuje się przypadkowy
sąsiad, który z aferą nie ma nic wspólnego? Zemsta po tylu latach za zdradę? No
dajcie spokój!
Aha, i jeśli autorowi wydaje się, że zaskoczył czytelnika
wyjaśnieniem, kto za tym wszystkim stoi, to informuję, że czytelnik tylko
odrobinę mądrzejszy od detektywki Wilkońskiej od razu łapie, że syn próbujący
umieścić matkę w luksusowym domu starców, wyrasta na głównego podejrzanego.
Po tej zmęczeniu tej książki doszłam do wniosku, że masochizm
ma jednak swoje granice. Składam spóźnione postanowienie noworoczne: szlaban na
polskie debiuty kryminalne. Do odwołania.
Tagi: Jacek Galiński „Kółko się pani urwało”, Jacek Galiński „Kółko się pani
urwało” opinie, Jacek Galiński „Kółko się pani urwało” recenzja,
Wojciech Chmielarz warsztaty, najgłupszy detektyw