czwartek, 26 listopada 2020

Ewa Przydryga „Miała umrzeć” Ocena: 4/6

MARZY MI SIĘ

Na Ewę Przydrygę zwróciłam uwagę przy okazji „afery” promocyjnej. Wydawnictwo chwaliło się artykułem zamieszczonym w „Newsweeku”, nie wspominając o tym, że był to tekst sponsorowany. Dla niezorientowanych: wydawca najpierw zapłacił za umieszczenie swojej pozytywnej recenzji w prestiżowym tygodniku, a potem podpierał się tą opinią stwarzając wrażenie, że to tygodnik sam wpadł na pomysł, aby zachwalać świetną autorkę.

Ta metoda, oględnie mówiąc, kontrowersyjna (wielu internautów nie pozostawiło na wydawnictwie suchej nitki) odniosła jednak swój cel – przynajmniej usłyszałam o autorce. Sprawdziło się po raz kolejny stare powiedzenie: nieważne, co mówią, byle nie przekręcali nazwiska.

Sęk w tym, że akurat ta autorka nie potrzebuje sztucznie nadmuchiwanego rozgłosu, potrzebuje od wydawnictwa innej pomocy.

Ewa Przydryga naprawdę potrafi pisać. Stronie językowej nic nie można zarzucić, postaci są wiarygodne psychologicznie, nigdzie nie mam poczucia, że autorka nie ma pojęcia o czym opowiada, intryga jest dobrze przemyślana, rozwiązania nie spadają z nieba, wątki się łączą i prowadzą do sensownego, a nawet zaskakującego zakończenia. Przydryga osiągnęła ten efekt wybierając bezpieczną metodę – prowadzenie narracji i śledztwa z punktu widzenia zwykłej dziewczyny, która wie tylko tyle, ile sama jest w stanie ustalić.

Piszę te pochwały w kontekście niedawno recenzowanej „Histerii” Izabeli Janiszewskiej. Nie przypuszczam, aby autorka tej książki, nawet gdyby wpadła na pomysł, żeby ukończyć siedem kursów kreatywnego pisania, nabyła umiejętności, które jej konkurentka ma wrodzone i musi je tylko oszlifować. W Ewę Przydrygę warto zainwestować, ale trochę bardziej sensownie, niż publikując w tygodnikach artykuły sponsorowane. Efekty takiej niedźwiedziej przysługi mogą się potem długo za pisarką ciągnąć.

Ewa Przydryga podziękowała redaktorce tekstu za „pracę we wspaniałej, niemal rodzinnej atmosferze”. Postaram się więc nie zakłócić tej „rodzinnej atmosfery” i wpisując się w klimat dorzucę garść moich uwag.

Skarbie, subiektywna narracja w pierwszej osobie jest atrakcyjna, ponieważ lepiej pozwala na identyfikację z głównym bohaterem. Łatwiej śledzić jego poczynania i przejmować się jego losem. Ale jeśli taką samą narrację stosuje się w przypadku postaci drugoplanowej, to czytelnik głupieje. Nie wie, czyją historię autor opowiada. Zwłaszcza, jeśli w obu przypadkach narratorkami są młode dziewczyny. A wystarczyłoby historię Ady (podrzędną) opowiedzieć w trzeciej osobie. Albo odwrotnie, losy Ady moglibyśmy, na przykład, poznawać z jej pamiętnika, a wtedy narracja Leny powinna być trzecioosobowa. Naprawdę, warto popracować nad rodzajami narracji. Ale nie przejmuj się, ten sam błąd popełnił Jakub Małecki w „Saturninie”, a to przecież doświadczony autor (na wypadek, gdyby ktoś chciał zaprotestować, że to nie błąd, tylko zabieg formalny odpowiadam, że może i zabieg, ale nie działa, więc skoro się nie sprawdził, został zastosowany błędnie).

Złotko, zapamiętaj sobie na przyszłość, że jeśli się naprawdę uprzesz, to możesz oczywiście uśmiercić bohatera, który prowadzi narrację w pierwszej osobie. Ale po co? Chcesz rozzłościć czytelnika? Gdy bohater nie żyje, to jak może prowadzić narrację? Jako duch? Czytelnik jest przekonany, że bohater przeżył, bo jak inaczej mógłby swoją historię opowiedzieć, a tu on zimny trup. Nieładnie tak pogrywać z czytelnikiem.

Honey, nie masz jeszcze wyczucia, kiedy trzeba opowiedzieć o czymś bardziej szczegółowo (na przykład, nie wiadomo, o co chodzi z tym wypadkiem na początku, w ogóle nie ma pewności, że ktoś zginął, więc potem zakończenie nie do końca przemawia), a które sceny trzeba wyciąć, bo nic nie wnoszą (te dialogi nastolatków przed zabawą w podduszanie, ciągną się i ciągną, po co?). I jeszcze ten tytuł taki nijaki. Tu właśnie bardzo przydałaby się pomoc redaktora.

Nie spiesz się, kochanie, nie pisz na siłę, jeśli nie masz dobrego pomysłu. Przemyśl wszystko i dopiero wtedy siadaj do pisania.

Marzy mi się, żeby polscy autorzy takie rozmowy odbywali z redaktorami przed opublikowaniem książki i nie dowiadywali się o swoich błędach ze złośliwych recenzji. Coś jednak czuję, że to nie jest marzenie z rodzaju tych, które się spełniają. Lepiej poproszę Mikołaja o jakąś dobrą książkę.

 

poniedziałek, 16 listopada 2020

Izabela Janiszewska „Histeria” Ocena 1/6

ZABAWA MIMO WOLI

Wokół „Wrzasku” było sporo wrzasku, wokół „Histerii” już nie było histerii (zapewne rozdano dużo mniej gratisowych egzemplarzy), więc jako człowiek wielbiący ciszę, rozpoczęłam poznawanie nowego autora nie od debiutu, ale od książki drugiej. Pierwsza książka jest zazwyczaj dopieszczana przez autora, dopiero kolejna jest prawdziwym sprawdzianem. Zwłaszcza, jeśli ta druga ukazuje się zaledwie pięć miesięcy po debiucie. Zwłaszcza, że trzecia podobno już w drodze! I tylko dlatego, z wielkim bólem doczytałam „Histerię” do końca. Zanosi się bowiem na kolejną autorkę, która będzie nas zarzucała swoją twórczością w tempie ekspresowym. Muszę więc przed Izabelą Janiszewską ostrzec czytelników, którzy w stosunku do literatury popularnej mają trochę wyższe wymagania.

Ta książka od klasycznego vanity publishing, różni się tylko tym, że została wydana przez duże wydawnictwo. Takie książki nigdy nie powinny trafiać do normalnej sprzedaży. To autor powinien dopłacać, żeby ktoś tę powieść przeczytał, a nie żądać za to pieniędzy. Przez pierwszą połowę jeszcze coś się działo, jeszcze miałam nadzieję, że może będzie dobrze, ale im dalej w las, tym gorzej. Kompletnie mnie przestało obchodzić, jak to się skończy i dlaczego.

W tej powieści nie ma niczego, co przyniosłoby choć odrobinę przyjemności z lektury: język jest toporny, kuleje psychologia postaci, nie ma dramaturgii. Kilka wątków prowadzonych równolegle ma sprawiać wrażenie, że dużo się dzieje, ale ponieważ wydarzenia nie prowokują kolejnych, wydaje się, że akcja stoi w miejscu.

Zawsze, kiedy już w połowie kryminału dowiaduję się, jaki jest motyw zabójstwa, mam nadzieję, że to niemożliwe, żeby autor taki afront zrobił czytelnikowi. Łudzę się, że to tylko zmyła, że prawda okaże się inna. Tym razem, jeśli chodzi o motyw, nie było zmyły.

Na większość tropów para detektywów (policjant i dziennikarka) wpada przypadkiem. Ich rozmówcy mają zwyczaj podpowiadania kierunku śledztwa nieostrożnym spojrzeniem. Kobieta zerka na ramię z blizną, a policjant domyśla się od razu, że to ofiara przemocy domowej (myli się, bo on w ogóle mało bystry jest, ale to nie ma nic do rzeczy, chodzi o mechanizm). Sekretarka twierdzi, że szefowej nie ma w biurze, ale zerka na drzwi, a sprytna dziennikarka od razu wie, że szefowa jest za tymi drzwiami.

Ulubiony środek dramaturgiczny autorki – to deus ex machina. Chłopak idzie na policję, aby przyznać się do popełnienia przestępstwa i w tym samym czasie przypadkiem zjawia się tam osoba, która ukazuje bieg wydarzeń w innym świetle. Chłopak od razu zapomina, że miał się przyznać, ale to też nie ma nic do rzeczy. Ten sam chłopak za chwilę znów ma szczęście, bo przypadkiem widzi, jak lekarka jest szantażowana. Słyszy z odległości kilkunastu metrów słowa, których żaden szanujący się szantażysta nie wykrzykiwałby na ulicy. Główny bohater prowadzi śledztwo na zasadzie: a może ten?, a może ten?, a może ten? No i oczywiście, przypadkiem trafia na tego, kogo trzeba.

Odrzucają mnie główni bohaterowie tej opowieści – zadufani w sobie, bezmyślni, agresywni i nijacy. Postaci zbudowane są na zasadzie: tak dziecko z przedszkola wyobraża sobie dziennikarkę i policjanta. Obojgu autorka podarowała niespotykany w kraju nad Wisłą zwyczaj - zwracają się do swoich rozmówców „per ty”. Policjant, który podobno czyta Orwella, Salingera i Hessego (!) „tyka” poważnego adwokata, jakby ten był wyrostkiem handlującym marychą, a adwokat nawet nie reaguje i grzecznie mu odpowiada „proszę pana”. Adwokat, jak twierdzi autorka, jest znany z tego, że „stosuje chwyty poniżej pasa i nie ma dla nikogo taryfy ulgowej”. Czy na tym polega budowanie wiarygodnej psychologicznie postaci? Taki adwokat powinien natychmiast wbić policjanta w ziemię, a nie chować głowę w piasek. Więc albo autorka oszukała nas w opisie postaci, albo nie ma pojęcia, jak normalni ludzie zachowują się w pewnych sytuacjach. Stawiam na to drugie.

Młoda dziennikarka, która chce uzyskać ważne informacje również zwraca się „na ty” do kobiety, która mogłaby być jej matką. I dziwi się, że kobieta ją spławia. Gdyby jakaś smarkula w taki obcesowy sposób mnie przywitała, już tylko z tego powodu nie chciałabym z nią rozmawiać. Jeśli obraża się ludzi, to nie można wymagać, żeby traktowali nas życzliwie. Nie zdobędzie się wtedy żadnych informacji. Doświadczona dziennikarka tego nie wie??? Wstyd!

Kiedy już całkiem straciłam nadzieję, że znajdę w tej książce coś, co mnie zachwyci, zaczęłam wynotowywać lapsusy językowe, które przynajmniej mogą rozbawić. Nie było to trudne, zważywszy, że od początku lektury miałam wrażenie, jakby redaktor nigdy nie widział tej książki na oczy. Jakież było moje zdumienie, gdy przeczytałam w posłowiu gorące podziękowania dla Karoliny Borowiec-Pieniak, redaktor językowej. Jej „(…) profesjonalizm i niebywała klasa niezmiennie wprawiają mnie w osłupienie” – pisze Izabela Janiszewska. Wyobrażam sobie, jak to musiało wyglądać przed redakcją! Teraz ja wprawię autorkę w osłupienie, wytykając całą listę błędów, których poprawienie najwidoczniej redaktorkę przerosło. Nie dziwię się. Trzeba by napisać tę książkę od nowa.

Przymykam oko na takie drobiazgi, jak brak znajomości znaczeń absolutnie podstawowych słów: znajoma pojawia się jako synonim narzeczonej, a znajomy, to serdeczny kumpel. Nie wiem, co autorka ma na myśli pisząc podmurówka, ale, o ile mi wiadomo, nie wstawia się tam licznych okien. Pomijam drażniącą manierę bohaterów, którzy zamiast zwyczajnie mówić, często syczą, charczą, warczą i odburkują, a do tego co chwila drżą, przechodzi ich dreszcz albo wstrzymują oddech. Naprawdę, na co drugiej stronie. No dobrze, co czwartej. Najbardziej rozbawiły mnie jednak metafory. Takich kwiatków stylistycznych jest mnóstwo. Wybrałam tylko crème de la crème. Jak będziecie mieć dość, nie musicie doczytywać do końca. Oddaję głos autorce:

„(…) bezczelny policjant i tak raz na jakiś czas przechadzał się po jej myślach”. [ja bym wolała, żeby przechadzał się po trotuarze]

„(…) uznawała to miejsce za soczewkę, w której skupia się portret współczesnej Warszawy”.[mimo bujnej wyobraźni, nie potrafię sobie wyobrazić portretu, który się skupia w soczewce]

„(…) rzuciła mu mordercze, a zarazem podszyte niepokojem spojrzenie.” [albo rybki, albo akwarium]

Bruno rozejrzał się uważnie, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na lesie, który jakby na żądanie zamruczał ponuro pozbawionymi liści kikutami drzew. (…) Wydawało mu się, że las również na niego patrzy.” [las mruczy kikutami, czyż to nie piękne?]

Ich oczy spotkały się niespodziewanie, wywołując u niego przykre ukłucie pod żebrami.” [oczy, które kłują, ciekawe]

Sunął po złotym asfalcie, który lśnił od odbijającego się w kroplach wody słońca i tonął w nostalgicznej melodii wygrywanej na trąbce.” [jak „Wyszków tonie”, to asfalt też może]

Gdy odstawiła naczynie [kubek z herbatą] na ceramice pojawiły się brązowe okręgi po wypitym napoju, a Larysę przeszedł dreszcz [no, horror po prostu] na samą myśl o tym, że podobne ślady tworzyły się również na zębach kobiety [nie lepiej o własne zęby się zatroszczyć?].

Szukała w pracownicach stowarzyszenia jej oczu, ale twarze, na które patrzyła, wydawały jej się obce.” [???]

 „(…) jej strój odbiegał od tego, jak ją zapamiętał, ale kiedy na niego spojrzała i zastygła w bezruchu, a w jej oczach pojawił się błysk, zobaczył wyraźnie, że to jego siostra.” [ona też po błysku go poznała?]

Ciałem Larysy targały nieprzyjemne torsje” [a są torsje przyjemne?]

„(…) słowa Brunona były jak czubek szpilki trafiający w napompowany do granic możliwości balon(…)”

Jej zapięte pod szyję kołnierzyki, mało kobiece swetry i buty z okrągłymi czubkami ukrywały wszystko, czego eksponowanie można by uznać za objaw pychy.” [jakie objawy pychy ukrywają buty z okrągłymi czubkami, i dlaczego buty z wąskimi czubkami już nie?]

„(…) dolał alkoholu do kryształowego naczynia, po czym zbliżył je do ust (…) [dodam, że chodzi o szklankę, nie wazę]

Zanim zabrał ją do sypialni, zatrzymał się na chwilę i raz jeszcze spojrzał jej w oczy, jakby milcząco prosił o pozwolenie.” [facet, jak już ją masz, to ją bierz, no przecież taki twardy glina jesteś, a zachowujesz się jak ministrant].

Kiedy go całowała, namiętnie i głęboko jęknął z rozkoszy.” [yes! yes! yes!, barytonem]

Na górze pańska żona i córki czekają z gorącą pizzą. Nie wydaje mi się, że będą chciały ją zjeść w towarzystwie gościa, który je okłamuje.” [no jasne, pizza wymaga towarzystwa prawdomównych]

Odwróciła się z oczami pełnymi łez i nożem, który ściskała za rękojeść.” [odwróciła się z oczami i nożem… piękne, chyba też wypróbuję tę metodę]

Byłbym wściekły, ale uratowaliście mi życie.”

Byłabym wciekła, że przeczytałam tę książkę, ale przynajmniej pisząc tę recenzję miałam trochę zabawy. Świat bywa piękny, czasami [nie dla autorki, tym razem].

 

środa, 4 listopada 2020

Richard Osman „Morderców tropimy w czwartki” Ocena: 3/6

MORDERCÓW TROPIMY OD POŁOWY

Zadowolenie z czytania tej książki przychodziło bardzo powoli, ale konsekwentnie. Mówiąc szczerze, przez całą pierwszą część przewracałam kartki bez większego entuzjazmu, postanawiając tym razem nie poddawać się po kilku rozdziałach, tylko jakoś dotrwać do końca. Strategia, na szczęście, opłaciła się. W połowie (szkoda, że tak późno) nastąpił niespodziewany zwrot akcji, dzięki któremu coś wreszcie zaczęło się dziać.

W ogólnym rozrachunku, dzięki przemyślnie dopracowanej końcówce, książka przyniosła mi sporą satysfakcję, chociaż to dość perwersyjne określenie, biorąc pod uwagę zatrważającą liczbę pojawiających się w powieści trupów. Na szczęście podeszłam z rezerwą do obietnic wydawcy. Jeżeli komuś jednak przyszłoby do głowy, aby w nie uwierzyć – poczuje się oszukany. Będzie to jednak ten rzadki rodzaj oszustwa, w przypadku którego należałoby wznieść dłonie w górę i krzyknąć: chwalmy Pana! Co za ulga, że to tylko obiecanki cacanki. Na górze okładki widnieje bowiem taka zachęta: „Świetna komedia kryminalna z czwórką brytyjskich emerytów w roli detektywów. Na pewno polubiliby się z bohaterką moich książek.” Jacek Galiński, autor powieści „Kółko się pani urwało”.

O nie, panie Jacku, nie ma takiej opcji. Błyskotliwi i sympatyczni emeryci z The Thursday Murder Club z pewnością polubili by się z panną Marple, odczuwając wspólnotę z jej szarymi komórkami, ale gdyby do ich zacnego towarzystwa próbowała wtargnąć osoba tak wredna, złośliwa i głupia, jak bohaterka pana książek (recenzja tu: https://www.czytacz.pl/2019/05/jacek-galinski-koko-sie-pani-urwao.html  ), to myślę, że zamiast się z nią patyczkować, z zimną krwią by ją zamordowali.

Jeżeli ktoś, zgodnie z sugestią na okładce uwierzy, że będzie to „pełna niewymuszonego humoru i ironicznego brytyjskiego dowcipu komedia kryminalna”, i już sobie wyobrazi, że otrzyma coś na kształt „Trzech panów w łódce, nie licząc psa”, „Hotelu Zacisze” lub może nawet Monthy Pythona, również poczuje się zawiedziony. Bohaterowie owszem, bywają dowcipni, ale sama historia, mimo optymistycznych akcentów jest raczej gorzka niż śmieszna (dziesięciu nieboszczyków, w tym trójka samobójców, nie może się mylić). Zupełnie mi to jednak w odbiorze nie przeszkadza, chyba podobnie jak angielskim czytelnikom, którym wystarczył na okładce taki opis:

“In a peaceful retirement village, four unlikely friends meet weekly in the Jigsaw Room to discuss unsolved crimes; together they call themselves The Thursday Murder Club. Elizabeth, Joyce, Ibrahim and Ron might be pushing eighty but they still have a few tricks up their sleeves.

When a local developer is found dead with a mysterious photograph left next to the body, the Thursday Murder Club suddenly find themselves in the middle of their first live case. As the bodies begin to pile up, can our unorthodox but brilliant gang catch the killer, before it’s too late?”

Tekstu z premedytacją nie tłumaczę. Nawet jeśli ktoś nie zna wystarczająco dobrze angielskiego, łatwo się zorientuje, że w tym opisie nie pada słowo „comedy”. 

Nigdy nie zrozumiem toku myślenia wydawców.