NADCIĄGA ARMIA KLONÓW
Jeszcze nigdy żadna książka aż
tak bardzo nie zagrała mi na nerwach, żebym musiała brać krople na uspokojenie.
Nie, nie ma tam makabresek i wypruwania flaków. Ta książka jest tak niewyobrażalnie,
nieskończenie, bezdennie głupia, że sama perspektywa napisania recenzji (trzeba
przecież ostrzec brać czytelniczą, która nie znosi wciskania kitu), spowodowała
atak paniki i zmusiła do udania się do apteki po kolejną butelkę Nervosolu.
Na początku wydaje się, że jest
to tylko wtórne i nudne. Już sam tytuł – „Oszukana” nie zachęca. Niedawno dworowałam
sobie z tego przy okazji recenzji „Oszukanej” Magdy Stachuli (teraz znalazłam już
11 książek o tym tytule na największym portalu czytelniczym). W przypadku Wójciak
jednak aż się prosi, żeby wysnuć teorię spiskową, że wybór tytułu nie jest
przypadkowy. No bo skoro inne książki autorki noszą tytuły: „Nie mów nikomu” (Harlan
Coben), „Koszmar” (Graham Masterton), „Wyrok” (Remigiusz Mróz, Mariusz Zielke),
„Cel” (Elle Kenedy i in.), to nie wydaje wam się to dziwne? Tak trudno wymyślić
własny, oryginalny tytuł? Może i tak, skoro to już piętnasta (SIC!) książka
autorki. Ale może tu chodzi o coś zupełnie innego?
Karolina Wójciak, podobnie jak Magda
Stachula czy Ewa Przydryga stosuje narrację wielokrotną w pierwszej osobie. To
plaga, z którą już nie mam siły walczyć. Nie wiadomo, kto jest bohaterem, perspektywy
się mylą, bo jeszcze mamy opowieść z przeszłości i wątek „powieści w powieści”
(o dziwo, w trzeciej osobie). Wszystkie postaci mówią tym samym językiem. W
kółko ględzą o tym, że są wspaniałe. Widocznie Wójciak uważa, że dzięki metodzie
powtarzania czytelnik w to uwierzy. Ja nie wierzę. Na razie tylko ziewam, bo czytam
drętwą obyczajówkę z drewnianymi bohaterami.
Pierwszy dzwonek alarmowy odzywa
się, gdy wreszcie, o wiele za późno jak na thriller, zaczyna zawiązywać się
intryga. Popularna pisarka romansów postanawia napisać pierwszy w życiu
thriller i prosi o pomoc swoją przyszłą synową. Synowa jest dentystką i nigdy w
życiu nie miała do czynienia z pisaniem powieści, ale - BĘC! – oczywiście zgadza
się zostać współautorką. Podpisuje umowę nie czytając jej, z czego oczywiście
wynikną konsekwencje. Okazuje się, że dentystka jest geniuszem literackim i - BĘC!
BĘC! – pisze nawet lepiej, niż popularna autorka. Dobrze, załóżmy, że samorodni
geniusze się zdarzają. Ale im dalej, tym gorzej.
Kiedy akcja się rozkręca wychodzi
na jaw, że nasze bohaterki wcale nie są takie cudowne, jak się przedstawiały. Jedna
o drugiej wyraża się per „wredna suka” i z tym się akurat zgadzam. Te baby są
tak odrażające, niemoralne i głupie, że sama miałabym ochotę je zatłuc młotkiem.
Czytam dalej z obrzydzeniem, tylko dlatego, żeby się dowiedzieć, o co w tym
wszystkim chodzi.
Prawdopodobieństwo psychologiczne
postaci i wydarzeń jest mniej więcej takie, jakby Czerwony Kapturek zamiast iść
do babci i dać się pożreć wilkowi, wyciągnął miecz samuraja i zatłukł wilka w burdelu, uciekając
na miotle, która akurat tamtędy przelatywała.
Oczywiście, nie obejdzie się bez
spoilerów, ale tę gratkę zostawiam na koniec. Na razie trochę absurdów, które
niczego nie zdradzają.
Tajne dane, na przykład dotyczące
ofiar gwałtu można w Polsce uzyskać – BĘC! – tak łatwo, jak łatwe jest
sprawdzenie postów znajomych na Facebooku, a urzędnicy udzielają informacji o
danych osobowych, łącznie z peselami, na piękne oczy, jakby nigdy nie słyszeli
o ustawie o ochronie danych osobowych.
Dziewczyna zgłasza w 1979 roku
zbiorowy gwałt i – BĘC! - wszyscy jej wierzą, chociaż obdukcja nie wykazuje
śladów przemocy i nikt wtedy nawet nie słyszał o badaniach DNA, dzięki którym
można by udowodnić, że „gwałcicieli” było wielu.
W systemach komputerowych
polskich szpitali można bez problemu znaleźć historie leczenia wszystkich pacjentów,
począwszy od lat – BĘC! BĘC! - sześćdziesiątych ubiegłego wieku! Gdyby ktoś nie
wiedział, to informuję, że wtedy jeszcze nie było komputerów, takie papiery
dawno zostały przemielone, a gdyby nawet nie, to nikomu przez myśl by nie
przeszło, żeby je digitalizować.
Wystarczy. Takich głupot jest
masa, nie mam siły więcej przytaczać. Popularna autorka zwraca młodej dentystce
uwagę, że jak się pisze o latach osiemdziesiątych, to trzeba się do tego dobrze
przygotować. Szkoda, że Wójciak nie wzięła sobie do serca własnej rady.
Nie wiem, co trzeba wciągać, żeby
tak bardzo odlecieć od rzeczywistości, ale też chciałabym tego spróbować. Życie
byłoby takie piękne.
A teraz wasze ulubione spoilery. UWAGA!
Chciałam to wszystko rozłożyć na
czynniki pierwsze, ale dla homo sapiens chyba wystarczy streszczenie. Nałogowi
wciągacze kitu i tak nie zrozumieją, że coś w tym jest nie tak.
Rok 1979. Chirurg Lucjan żeni się
z pielęgniarką Bogusią, bo potrzebuje gosposi i kamuflażu (jest gejem). Kiedy wychodzi
na jaw, że z seksu nici, Bogusia zakochuje się w pacjencie Kaziu.
Kazio przyznaje się, że
zamordował w afekcie dziewczynę, która go nie chciała. Bogusia wszystko wybacza,
nie widzi żadnego potencjalnego zagrożenia ze strony mordercy i prosi męża
chirurga, aby pomógł kochankowi uniknąć odpowiedzialności.
Chirurg załatwia mordercy
fałszywe dokumenty, bo to oczywiście banalnie proste. Sęk w tym, że są to
dokumenty na nazwisko zmarłej pacjentki imieniem Krystyna. I tak nasz Kazio zostaje
taką Marysią z filmu Barei „Poszukiwany, poszukiwana”. To wszystko jednak na poważnie,
i nie przez pół roku, tylko przez czterdzieści kilka lat!
Kazio/Krystyna nie jest osobą
anonimową, zostaje słynną pisarką, udzielającą się w telewizjach, na
spotkaniach autorskich i towarzyskich, i nikt, naprawdę NIKT nie wpadnie na to,
że to mężczyzna. Żaden tam transwestyta, prawdziwy facet z prawdziwym penisem.
Widocznie wszyscy ludzie na świecie są idiotami.
Żeby uwiarygodnić nową tożsamość
mordercy, chirurg Lucjan (gej) rozwodzi się z pielęgniarką Bogusią i żeni się z
Kaziem/Krystyną. Kazio jest biseksualny. Uprawia seks z Bogusią, i z tego seksu
mamy dwójkę dzieci (dziś dorosłych), ale również bzyka się z Lucjanem i obaj
nie mieliby nic przeciwko, gdyby dołączyła do nich Bogusia. Niestety, nie
dołącza. To by dopiero była jazda!
Lucjan, Kazio/Krystyna i rozwiedziona
Bogusia żyją sobie zgodnie pod wspólnym dachem, wychowując dzieci Bogusi i
Kazia, które są przekonane, że są dziećmi Lucjana i Krystyny, i że Bogusia pełni
w tym domu tylko rolę gosposi. Znajomi to akceptują i nie widzą nic dziwnego w
tym trójkąciku, bo przecież, za czasów komuny takie rzeczy były na porządku
dziennym.
Bogusia w pewnym momencie zaczyna
przeszkadzać tandemowi Lucjan/Kazio, więc pozbywają jej się na dziesięć lat,
oddzielając od dzieci. Kobieta potulnie się na to godzi. Wraca, gdy Lucjan
zaczyna poważnie chorować i trzeba się nim opiekować, a w końcu umiera. Bogusia
zostaje w domu jako gosposia Kazia/Krystyny.
Prawda nigdy nie wyszłaby na jaw,
gdyby Kazio/Krystyna nie wpadł na genialny pomysł, żeby skompromitować
dziewczynę syna - dentystkę, zmuszając do wspólnego pisania thrillera, zamiast
po prostu opowiedzieć, dlaczego dziewczyna nie jest godna zaufania.
Kiedy dorosłe dzieci dowiadują
się, kto jest prawdziwą matką, spływa to po nich jak po kaczkach. Mamuśki przez
całe życie robiły ich w bambuko, ale co tam.
To nie koniec. Tę całą
dziesięciopiętrową intrygę z pisaniem wymyśliła Bogusia, która w ten sposób, po
czterdziestu latach cierpień i ukrywania sekretów, postanowiła zemścić się na
Kaziu, zamiast wreszcie donieść na niego na policję i ujawnić, że to morderca.
To wciąż nie koniec. Na do
widzenia – dentystka zostaje zamordowana. Nieważne przez kogo, nieważne
dlaczego. Ale po co ta wiedza? Przecież chodzi tylko o to, żeby wciągacze literackiego
kitu wydali na książkę swój ostatni grosz. Ja tam bym wolała lecieć na oparach
butaprenu. Taniej.