poniedziałek, 5 czerwca 2023

Marcin Meller „Czerwona ziemia” Ocena: 2/6

JAK TAM W AFRYCE BYWAŁO

Dobrze, że wydawca na okładce zamieścił słowo thriller, bo czytając tę książkę sama bym na to nie wpadła. Na początku mamy prolog jak z Bonda – samochód spada z wysokiego mostu do rzeki. Jeśli bohater siedzący w środku zginie – to spoiler, jeśli przeżyje – to znaczy, że jest nieśmiertelny. Który wariant wybieracie? Taki zabieg - to klasyczny chwyt mający przyciągać uwagę, kiedy wiadomo, że potem długo nic ciekawego nie będzie się działo. Rozumiem i doceniam powody napisania tej książki, ale czy naprawdę musiała to być powieść sensacyjna?

W „Czerwonej ziemi” najbardziej kuleje to, co jest związane z formą fabularną. Nie ma dramaturgii, nie ma napięcia, brak zwrotów akcji, konstrukcja się chwieje. Na początku, w części polskiej prawie wszystkiego dowiadujemy się z dialogów, dalej opisów jest więcej, są to jednak często nieczytelne elaboraty. Jeden akapit z mnóstwem obcych nazwisk potrafi zajmować całą stronę. Nie tego spodziewa się czytelnik thrillera.

To nie jedna historia, a właściwie dwie odrębne fabuły: love story z wojną w tle i James Bond, kolejna odsłona, które łączy tylko osoba głównego bohatera. Wątek z przeszłości nie ma wpływu na ten współczesny, chociaż autor przez całą książkę próbuje nas przekonać, że dlatego właśnie tę starą historię opowiada. W zakończeniu jest wielkie puff, bo okazuje się, że… ale o tym na końcu, tylko dla wielbicieli spoilerów.

W tej książce drażni mnie kilka rzeczy. Autor wprowadza wiele nowych wątków rozgrywających się w różnych płaszczyznach czasowych, ale nie zadaje sobie trudu, aby to, co dla niego jest oczywiste, było jasne również dla czytelnika. Na przykład: bardzo długo nie wiadomo kogo dotyczy wątek sprzed ćwierćwiecza. Zamiast śledzić tok wydarzeń, próbuję się domyślić o co chodzi. A wystarczyło podać imię. Kiedy bohater wchodzi do jakiegoś „opancerzonego” miejsca zastanawiam się, gdzie się znalazł i nie rozumiem powodów takiej konspiracji. Znów w końcu się domyślam, ale wolałabym wiedzieć wcześniej, bardziej skupiłabym się na treści, a nie na główkowaniu, gdzie jestem. I tak dalej, i tak dalej. To są zwykłe błędy warsztatowe, które powinni uświadomić debiutującemu w gatunku autorowi przyjaciele, którym Marcin Meller składa w posłowiu gorące podziękowania.

Wszystkie postaci w tej książce używają wulgarnego języka i przeklinają. Czy naprawdę inteligentni ludzie muszą co chwila rzucać słowami na „ku” „pie” i „je”? Rozumiem jeszcze, że to jest w dialogach. Nie mam styczności ze środowiskiem dziennikarskim, może rzeczywiście taki knajacki język jest tam w codziennym użyciu, również w domu, ale kiedy wulgaryzmy pojawiają się w narracji odautorskiej („jej nadwrażliwość początkowo go rozczulała, później zaczęła (…) wkurwiać do imentu”) – dla mnie to już przesada.

Główny bohater co chwila demonstruje swoje poglądy polityczne. I nie ma znaczenia jakie, bo thriller to nie jest miejsce, na polityczną propagandę. Nikt, przeczytaniu tej książki nie stanie się bardziej antyrządowy, jeśli i tak już jest, podobnie jak nikt z przeciwnego nurtu nie da się przekonać, że jest w błędzie. Takie wstawki odciągają od akcji i w takim zagęszczeniu są po prostu niestrawne.

W tej książce broni się tylko Afryka. Jeżeli chcielibyście się czegoś dowiedzieć o „Czarnym lądzie” (to podobno bardzo dziś niepoprawne politycznie określenie), a zwłaszcza o przyczynach wojny domowej i ludobójstwie – czytajcie na własne ryzyko. Niektóre historie zapadają w pamięć. Jednak na mnie zrobiłyby większe wrażenie, gdybym przeczytała o tym w formie reportażu, a nie jako doczepkę do pseudo-thrillera.

Wątek z porwaniem syna i podróżą ojca do Afryki, aby go odnaleźć, w kontekście tego, jak się to wszystko kończy – jest zupełnie niewiarygodny, a wręcz groteskowy.

I tu przyszła pora na spoilery.

UWAGA!

 

 

 

Dziennikarz Wiktor Tilszer wyjeżdża do Afryki w poszukiwaniu zaginionego syna, zostawiając w Polsce dziennikarskie śledztwo dotyczące najwyższych władz, mimo tego, że tajny informator chce rozmawiać tylko z nim. Ale syn ważniejszy. Rozumiem.

Wiktor uruchamia wszelkie możliwe kontakty, żeby wpaść na trop syna, ale ślamazarnie mu to idzie, więc autor ubarwia akcję wspomnieniami z przeszłości, kiedy to nasz bohater był w Afryce pierwszy raz. Mamy więc romans z czarnoskórą Ugandyjką z wyższych sfer, kilka wspólnych walk o życie o ogarniętym wojną kraju (żadnego w tym napięcia, bo przecież wiemy, że bohaterowie przeżyli, skoro obserwujemy ich współcześnie) i burzliwe rozstanie, którego przyczyna owiana jest mgłą tajemnicy. Dopiero na końcu okazuje się, że nasz Wiktor okazał się cienkim bolkiem, bo gdy tylko brat ukochanej zagroził mu, że jeśli nie zostawi dziewczyny, to zginie - natychmiast podwinął ogon i zwiał. Nie przyszło mu do głowy, żeby się pożegnać, albo wysłać chociaż list z wyjaśnieniami. Całe szczęście, że autor nie ujawnia szczegółowo, dlaczego syn nie chciał znać Wiktora i jak odbyło się jego rozstanie z pierwszą żoną, bo jeżeli podobnie „romantycznie”, to szacunek czytelnika do bohatera mógłby spaść do zera.

Szacunek do bohatera nie jest jednak elementem niezbędnym w thrillerze, ale logiczność intrygi – już tak. Okazuje się, że Wiktor zostaje sprowokowany do wyjazdu do Afryki przez prominentną osobę, na temat której dziennikarz prowadzi w Polsce śledztwo. Informator chce rozmawiać tylko z nim, a jeśli Wiktora nie będzie, nie będzie też artykułu, który może wysadzić w powietrze polską scenę polityczną. Tylko skąd ta osoba o tym wie, skoro informator kontaktuje się wyłącznie z Wiktorem? Po co ściąga Wiktora do Afryki, porywając syna? Pomijam powód oczywisty – żeby autor mógł opisać swoje wspomnienia, ale dramaturgicznie po co? Żeby tam go skrycie zabić? To po co planuje spektakularne wypadki, o których pisałaby o tym nie tylko polska, ale światowa prasa? Ta śmierć w Afryce jeszcze bardziej by była nagłośniona, a przecież miało być dyskretnie.

Bohater tyle razy cudem uchodzi z życiem, że sprawia wrażenie nieśmiertelnego. Tak jakby to była gra komputerowa. Połamane żebra nie przeszkadzają mu, aby wydostać się z samochodu, który strącono do wody z wysokości kilkudziesięciu metrów. Rwący nurt rzeki nie jest dla niego problemem, a na koniec jeszcze niespodziewanie przychodzi pomoc. Po takim wyczynie, samodzielne obezwładnienie uzbrojonych bandytów to już mały pikuś. Gdyby to była czysta konwencja bondowska – można by od biedy ten wariant kupić. Ale autor, mam wrażenie, stara się przekazać w tej książce coś więcej, tylko nie zdecydował się, na czym mu bardziej zależy. Zapewne wydaje mu się, że pisząc fikcję, można czytelnikowi wmówić wszystko. Można, ale nie każdemu.

środa, 31 maja 2023

Dianne Freeman „Poradnik prawdziwej damy. Przewodnik po plotkach i zbrodni” Ocena: 3/6

HRABINA PROWADZI ŚLEDZTWO

Ramotkowate klimaty starej Anglii bardzo lubię, więc jakże bym miała nie przeczytać kryminału z w wyższych sfer, rozgrywającego się w Londynie epoki wiktoriańskiej? A do tego wiedząc, że detektywem jest kobieta?

Jeśli liczyliście na nową Agathę Christie, to uprzedzam lojalnie, że autorce sporo do mistrzostwa królowej kryminału brakuje. Można ją raczej porównać do M.C. Beaton, autorki serii z Agathą Raisin albo Rhys Bowen, z jej serią o Molly Murphy. Jeśli jednak wystarczy wam lekki, niezobowiązujący, nieangażujący specjalnie szarych komórek, ale dobrze skonstruowany kryminał, z logicznym wyjaśnieniem zagadki, a zwłaszcza, jeśli lubicie ramotki bez fajerwerków – spokojnie możecie przeczytać. Na upalne dni – jak znalazł.

Polubiłam sprytną bohaterkę – hrabinę Frances Harleigh, nawet jeśli zbyt często zagryza wargę, czerwieni się i wzrusza ramionami, dlatego przymykam oko na to, że realia powieści są trochę naciągane. O ile mogę sobie wyobrazić wyemancypowaną hrabinę w roli detektywa, zwłaszcza, że jest to Amerykanka, związana z angielską socjetą poprzez małżeństwo z arystokratą, o tyle mało wiarygodne jest zachowanie otaczających ją mężczyzn. Policjant i prawnik nie dość, że jej na to śledztwo przyzwalają, a wręcz do niego zachęcają i wspierają. Na podstawie doświadczeń panny Marple (a działo się to trzydzieści lat później) wnioskuję, że profesja detektywa była zajęciem, które nie przystoi damie. Panowie, przede wszystkim, staraliby się takie pomysły wybić hrabinie z głowy. Ale co tam. Udaję, że tego nie zauważam, bo Dianne Freeman ujęła mnie jeszcze jedną rzeczą.

Zaczęłam nieopatrznie czytać od drugiego tomu, i wcale mi to nie przeszkadzało. Zorientowałam się szybko, że już wcześniej bohaterka była zamieszana w detektywistyczną aferę, ale to były tylko napomknienia, które nie zniechęciły mnie do przeczytania wcześniejszej historii. Żadnych długaśnych streszczeń, które zdradzają wszystko, łącznie z tym, kto zabił i dlaczego. Żadnych niedokończonych wątków. Można również w taki sposób zachęcić czytelnika? Można. Uczcie się, drodzy, polscy autorzy.

wtorek, 23 maja 2023

Mieczysław Gorzka „Martwy sad” Ocena: 3/6

KIEDY PAN BÓG STAJE NA WYSOKOŚCI ZADANIA

Drodzy fani Mieczysława Gorzki, sami tego chcieliście. Oburzaliście, że zaczęłam czytać serię od środka. Mieliście pretensje, że szczegółowo wytykam błędy, dlatego recenzja jest nudna. No to proszę. Tym razem będzie krótko. Niniejszym przepraszam autora, że znowu się czepiam. Nie miałam zamiaru czytać więcej jego książek, ale fani mnie zmobilizowali.

„Martwy sad” przeczytałam jednym tchem. Dramaturgii nic nie można zarzucić. Jest mocne zawiązanie tematu, akcja pędzi wartko, tylko dwa wątki kryminalne (współczesny i z przeszłości) i jeden prywatny, które ładnie się zazębiają. Przeszkadzały mi trochę powtórzenia. Najpierw detektyw czegoś się dowiaduje, a potem streszcza to innej osobie, ale może są czytelnicy, którzy tego potrzebują.

Jest jeden główny bohater, więc wiadomo z kim trzymać. Historia intrygująca, jestem ciekawa do czego to wszystko doprowadzi, więc doczytuję do końca. Zupełnie inaczej niż w przypadku „Dziewięć”, które porzuciłam po kilkunastu rozdziałach.

Styl i język - poprawne, bez uniesień, ale bez większych zgrzytów. Na tle twórczości innych popularnych autorów – to już zaleta.

Gdybym była czytelnikiem, dla którego jest ważne jest tylko „żeby fajnie się czytało” sięgnęłabym zapewne po kolejną powieść autora. Ja jednak mam tę zgubną przypadłość, że po przeczytaniu książki zaczynam ją analizować pod każdym względem. I wtedy zaczynają się schody.

Komisarz Zakrzewski – to człowiek zupełnie przeciętny: czterdziestolatek bez życia rodzinnego; nie ma ani szczególnych zalet ani wad. To bohater, który ani mnie grzeje, ani ziębi. Trochę ubarwia tę postać wątek romansowy. Niech będzie. Autor w tej części nie przegina jeszcze ze scenami erotycznymi, jedni będą czytać, inni omijać.

Najbardziej przeszkadza mi w postaci Zakrzewskiego to, że jest tak mało bystry w roli detektywa. Co chwila dowiaduje się czegoś istotnego i, podczas gdy czytelnik od razu chwyta, o co chodzi, biedny komisarz wciąż błądzi w mroku (tu normalnie znalazłaby się cała lista zaćmień Zakrzewskiego, począwszy od wskazywanych już przez innych czytelników słynnych „ośmiu plusów”, ale miało być krótko, więc będzie bez dowodów). Może i jest to metoda na dowartościowanie czytelników, którzy poczują się sprytniejsi, niż detektyw, ale dla mnie - to są spojlery. Już w dwóch trzecich książki domyślam się kto jest zabójcą, i czekam tylko kiedy Zakrzewski na to wpadnie. Nie domyślam się, niestety, powodu działania sprawcy, ale tylko z tego powodu, że wyjaśnienie jest tak przekombinowane i oderwane od rzeczywistości, że nikt by na to nie wpadł.

Końcówka jest do bólu schematyczna. Nie mogę wyjść z podziwu, że pomysł na zakończenie - „spowiedź” psychopaty - eksploatowany na okrągło w kryminałach, wciąż cieszy się taką popularnością. Dzielny policjant pędzi samotnie na spotkanie z groźnym zabójcą, nie informując o tym nikogo, licząc na to, że Pan Bóg zejdzie z nieba i mu pomoże. I Pan Bóg zwykle staje na wysokości zadania.

Dlatego nie lubię kryminałów o psychopatach. Wszystko jest wycięte według tego samego szablonu. Kiedy brakuje rozwiązywania zagadki, co jest motywem zbrodni, intryga jest uboższa. Nie trzeba się wysilać, żeby logicznie uzasadnić przyczyny postępowania złoczyńcy. Dlaczego morduje? Bo lubi, bo tak mu się w głowie poprzestawiało, bo miał trudne dzieciństwo, bo ktoś go skrzywdził, bo uważa, że jest diabłem albo Hitlerem. Każdy wariant przejdzie. Ile razy można czytać to samo?

Nie znajduję wyjaśnienia, nawet najbardziej fantastycznego, dlaczego morderca z przeszłości mścił się na dzieciach i o co chodziło z tą ręką, ani też kogo zabójca uznał za brata. I nie, nie jest to wystarczający powód, aby sprawdzić, czy to się nie wyjaśni w kolejnym tomie.

Nie czytam książek za karę, więc do autora na pewno nie wrócę, bo przekonałam się, że dalej było tylko gorzej. „Martwy sad” jest kolejnym potwierdzeniem mojej tezy, że pierwsza książka z cyklu jest zazwyczaj dobra, a kolejne - wystarczy, żeby były dobre w oczach wytrwałych fanów. Życzę panu Mieczysławowi Gorzce, aby fani wytrwali z nim jak najdłużej.

 

środa, 17 maja 2023

"W POGONI ZA MARZENIAMI" - wywiad z Izabelą Szylko dla portalu nakanapie.pl

Nie miałam pomysłu na ten wywiad, więc poprosiłam o pomoc sztuczną inteligencję.

Pomogła?

I tak, i nie. Czy zgodzisz się na zabawę, polegającą na odgadywaniu, które pytania są moje, a które wygenerowane przez komputer?

To może być ciekawe. Ale, żebyśmy miały równe szanse, ty spróbujesz odgadnąć, kiedy mówię prawdę, a kiedy nie.

Zgoda. Co zainspirowało cię do napisania powieści o Koperniku i dlaczego wybrałaś Kraków i Mazury jako tło akcji?

(śmiech) Klasyczne pytanie, mogłoby je zadać wielu dziennikarzy, ale raczej nie ty. Obstawiam sztuczną inteligencję, która musi być średnio inteligentna, skoro nie widzi związków Kopernika z Krakowem i nie odróżnia Mazur od Warmii, a właśnie tam astronom mieszkał przez połowę życia.

Zgadłaś, ale to było łatwe. Czy napisałaś książkę o Koperniku, a głównym bohaterem uczyniłaś Anglika dlatego, żeby stworzyć międzynarodowy bestseller na miarę „Kodu Leonarda da Vinci” Dana Browna i wykorzystać koniunkturę? Właśnie mamy rok Kopernika...

To też łatwe. Wyczuwam w tym pytaniu sarkazm i poczucie humoru Rudolfiny.

Znów trafiłaś, poproszę jednak o odpowiedź.

Oczywiście, że chciałam napisać międzynarodowy bestseller. Kto by nie chciał? Książka powstała w dwa miesiące, gdy tylko się dowiedziałam, że 2023 rok będzie rokiem Kopernika. Wydałam ją w miesiąc, bez redakcji i korekty, bo po co przepłacać, ludzie i tak się nie zorientują, a Kopernik sam się sprzeda. I teraz zarabiam kokosy.

Taaa… Lepiej skończmy tę zabawę, bo czytelnicy niechcący mogliby wziąć twoje słowa na poważnie. Naprawdę, tak łatwo odróżnić „prawdziwe” zdania od tych „sztucznych”?

Wcale nie łatwo. Nam się udało, bo trochę już się znamy. Ty przygotowałaś się do wywiadu, ja czytam twoje recenzje i kojarzę styl. Podobno połowa ludzi nie potrafi rozpoznać tekstów wykreowanych przez sztuczną inteligencję. Przyczyny mogą być różne: wierzymy w to, co chcemy wierzyć, nie mamy wystarczającej wiedzy, wyczucia językowego. Moim zdaniem sztuczna inteligencja w świecie literatury popularnej i telenowel zrobi zawrotną karierę. Tam wszystko opiera się na tych samych, powtarzalnych schematach. Ludzie to kochają.

Nie chcę, żeby tak się stało, ale niestety muszę się tobą zgodzić.

Dziś wyświetliła mi się reklama anglojęzycznej firmy oferującej oprogramowanie, które porządkuje i konwertuje teksty napisane przez ChataGPT w książki: Pisanie bestsellerów jest teraz proste. Możesz opublikować swojego ebooka na Amazonie szybciej niż twoi konkurenci zdążą wpaść na temat, który chcą opisać.

I straszno, i śmieszno. Remigiusz Mróz będzie miał dużą konkurencję.

Nie tak szybko. Najpierw trzeba będzie takiego sztucznego autora dobrze wypromować. Ale to tylko kwestia czasu. I pieniędzy.

A jeśli autorzy bestsellerów sami zaczną z tego korzystać?

Jesteś pewna, że już nie korzystają?

Prawda. Zresztą, niektórym wyszłoby to na dobre. ChatGPT używa, o dziwo, bardzo poprawnego języka.

Czyli widzisz światełko w tunelu?

Może wróćmy do twojej najnowszej książki, która na pewno nie została napisana przez sztuczną inteligencję. Czy bardzo cię rozdrażnię, gdy zapytam, jak długo ją pisałaś?

Oj… Zaczęłam w 2007 roku. Wtedy napisałam tylko sześćdziesiąt stron, bo w moim życiu pojawiła się przygoda z filmem. Przypomniałam sobie o Koperniku osiem lat później, przez kolejny rok dokumentowałam temat i odbyłam podróż do miejsc, które zamierzałam opisać. Dokończenie książki zajęło mi kolejny rok.

Nie mogę doliczyć się kilku lat.

Przez kolejne dwa pisałam kontynuację „Poszukiwaczy siódmej księgi”, czyli „Tajemnicę siódmej księgi”. Tam z kolei niezbędna była dokumentacja z dziedziny fizyki i astronomii. Kiedy wreszcie oba tomy były dopracowane… wydałam „Damę z blizną”.

Dlaczego nie „Poszukiwaczy”?

Uznałam, że to nie był dobry czas na książkę sensacyjno-przygodową. Zwykły kryminał lepiej rokował. Chciałam najpierw zdobyć doświadczenie na łatwiejszym, jak mi się wydawało polu, a dopiero potem spełnić jedno z moich dziecięcych marzeń.

Jakie to były marzenia?

W dzieciństwie chciałam być Panem Samochodzikiem, przeżywać przygody, poszukiwać skarbów, rozwiązywać zagadki historyczne. No i w końcu mi się udało, to nic, że tylko na kartach książki. Dla mnie praca nad tą powieścią to była wielka przygoda i mam nadzieję, że podobną przygodę przeżyją również czytelnicy.

Mnie to nie sprawiło kłopotu. I też poczułam się jak Pan Samochodzik, zwłaszcza, że w jego rolę wciela się kobieta. Miałam również wrażenie, że ta siódma księga De revolutionibus istnieje naprawdę. Czy to możliwe?

Nie ma na to dowodów, ale jest to bardzo prawdopodobne. Tytułowa strona rękopisu De revolutionibus Kopernika zaginęła, więc nie wiadomo, ile było ksiąg. Wydawca samowolnie usunął z przedmowy list Kopernika do papieża Pawła III i dopisał własny, asekuracyjny wstęp, w imieniu astronoma, ale bez jego wiedzy, że teoria heliocentryczna, to tylko jedna z wielu możliwych hipotez. Ponadto zmienił tytuł, bo u Kopernika było O obrotach, a w druku ukazało się O obrotach ciał niebieskich. Biorąc to wszystko pod uwagę można przypuszczać, że wydawca nie widziałby nic niewłaściwego w usunięciu siódmej księgi. Ale możliwe jest również, że usunął ją sam Kopernik.

Dlaczego?

Żeby się tego dowiedzieć, trzeba poczekać na kolejny tom. Tym razem nie aż dwa lata. Kontynuacja ukaże się jesienią.

To zdradź przynajmniej, dlaczego na okładce drugiej części znajduje się Statua Wolności, która ma twarz Kopernika?

Akcja przenosi się do Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Kanady. I jest to książka… o wolności.

Znów będziesz czytelników zaskakiwać? Jaki gatunek tym razem wybrałaś? Komedię romantyczną? Horror?

Gatunek się nie zmienił, chociaż jest więcej sensacji niż przygody. Inny będzie jednak sposób narracji, bo trzeba pokazać, kim są „oni”, o których w pierwszej części niewiele wiemy.

Dziennikarka, reżyserka, scenarzystka, pisarka, nauczycielka – czytam na okładce twojej książki. Kobieta o stu twarzach? Nie możesz żyć bez ciągłych zmian i próbowania czegoś nowego?

Wygląda na to, że nie. Niedawno dowiedziałam się, że to się nazywa omniworyzm. Omniworyści, to podobno ludzie, którzy chcą od życia wszystkiego.

Dobre. Muszę to zapamiętać. Chyba też tak mam. Życzę ci, żebyś otrzymała od życia wszystko, czego zapragniesz.

Żeby nie zapeszyć – nie dziękuję.