poniedziałek, 24 kwietnia 2023

Izabela Szylko „Poszukiwacze siódmej księgi” Ocena: 6/6

GDYBY PAN SAMOCHODZIK BYŁ KOBIETĄ

I ty możesz zostać Indianą Jones’em. Albo Robertem Langdonem. Albo Panem Samochodzikiem. Do wyboru. Jeśli tylko masz w sobie coś z Piotrusia Pana, kochasz przygodę i rozwiązywanie zagadek z przeszłości – ta książka jest dla ciebie.

Izabela Szylko znów zaskakuje. Zaczyna się to jak komedia romantyczna, ale nic bardziej mylnego. Nasz bohater wprawdzie wplątuje się w aferę przez skłonności do płci pięknej, ale jego wybranka okazuje się osobą o wiele bardziej skomplikowaną, niż można to sobie wyobrazić.

Czyta się tę książkę jednym tchem. Autorka już niejednokrotnie udowodniła, że potrafi opowiadać historię tak, że kartki przewracają się same, i nie można się doczekać, co będzie dalej.

W książkach Izabeli Szylko lubię także to, że bardzo łatwo mi się utożsamić się z bohaterami. Są to zwykli ludzie, tacy jak ja, tylko wplątani w niezwykłe okoliczności, którym muszą stawić czoła. To ludzie, których da się lubić. Tym razem również, chociaż narracja prowadzona jest przez mężczyznę, nie miałam żadnych kłopotów, aby wcielić się w Jerzego i razem z nim i Alicją poszukiwać zaginionej księgi rękopisu De Revolutionibus Kopernika.

„Poszukiwacze siódmej księgi” to lekka powieść sensacyjno-przygodowa, z dużą dozą humoru. Trochę starsza „młodzież” będzie miała z lektury więcej zabawy, bo czytelne dla niej będą wszystkie kody kulturowe, do których nawiązuje autorka. Na przykład słynny kwadrans po nieparzystej. Młodsza młodzież już tego nie kuma, ale na szczęście, zostanie im wyjaśnione o co chodzi.

Jak zwykle u Izabeli Szylko, znajduję w tej książce również wartość dodaną. To nie tylko dobra rozrywka, ale źródło rzetelnej wiedzy o Koperniku i jego czasach, podanej w bardzo przystępnej formie. Od razu uspokajam: autorka nie ma skłonności do lania wody. Nie przynudza, nie wrzuca niepotrzebnych opisów tylko po to, aby sztucznie zwiększyć objętość książki, bo nie ma pomysłu na rozwój fabuły. Podaje tylko informacje niezbędne do rozwikłania zagadki, więc można bawić się jej rozwiązywaniem razem z bohaterami.

Ta książka ma jeszcze jedną zaletę. Po jej przeczytaniu aż się chce ruszyć w Polskę śladami Kopernika. Chyba mam pomysł na tegoroczne wakacje. I już się cieszę na kontynuację, bo powieść kończy się w momencie, gdy czas na nową przygodę.

Jeżeli przeczytacie tę książkę i uznacie, że z oczywistych powodów miałam prawo być nieobiektywna, to w pewnym sensie będziecie mieli rację. Miałam prawo. Ale nie byłam. No i cóż ja zrobię, że ta książka bardzo mi się podoba, a Czesiuchnę pokochałam od pierwszego wejrzenia?

 

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Małgorzata Starosta „Nie słyszę cię, kochanie” Ocena: 3/6

ŚCIEMA DO WYBACZENIA  

Małgorzata Starosta pozytywnie mnie zaskoczyła. Zaczęłam kiedyś czytać jakąś jej komedię kryminalną i szybko zrezygnowałam. Na pierwszych kilkunastu stronach nie znalazłam niczego, co by mnie zachęciło do dalszej lektury. Odniosłam wrażenie, że w tym słowotoku chodzi tylko o to, żeby popisać się umiejętnością tworzenia grepsów, które w stosowane bez umiaru mają skutecznie zamaskować brak treści.

Z „Nie słyszę cię, kochanie” było inaczej - książka wciągnęła mnie od pierwszej strony. Sięgnęłam po nią, bo spodobał mi się opis, w którym bohaterka „budzi się i nagle uświadamia, że straciła słuch. I że nie pamięta, co stało się w jej domu poprzedniego wieczoru. Zaraz potem w jej życiu rozgrywają się dziwne zdarzenia (…)

Fabuła logiczna, intryga precyzyjnie obmyślona, dramaturgia nie siada, przez cały czas kibicujemy bohaterce. Zagadka coraz bardziej się komplikuje, ale w końcu zostaje sensownie wyjaśniona i zaskakuje tak jak trzeba. Zakończenie może odrobinę przekombinowane, ale daje się przełknąć. Postaci wiarygodne psychologicznie, na tyle, na ile to jest potrzebne w thrillerze. Autorka nie skupia się wyłącznie na tym „żeby było śmiesznie”, tylko żeby trzymać nas w napięciu i to wychodzi książce na dobre.

Jest tylko jedna rzecz, która mnie drażni, a ponieważ wymagam od autorów, żeby książki były przemyślane w każdym calu, muszę obniżyć ocenę. Małgorzata Starosta nie popracowała wystarczająco nad formą i odpuściła sobie wiarygodność na bardzo ważnym polu. Bohaterka po utracie słuchu porozumiewa się z otoczeniem przy pomocy pisanych ręcznie karteczek. To wielka uciążliwość. W takich sytuacjach pisze się krótkie, kilkuwyrazowe komunikaty, a nie wielostronicowe wypracowania. Nikt na dłuższą metę by tego nie wytrzymał, nie wspominając już, że taka konwersacja zajęłaby zbyt dużo czasu. A wszyscy nasi bohaterowie muszą sobie z tym dawać radę, przez całą powieść, bo im autorka tak przykazała.

Jeśli więc przymkniecie oko na tę ściemę, będziecie mieć całkiem przyjemną lekturę. A mnie, jak zwykle szkoda, że mogło być bardzo dobrze, a wyszło tak sobie.

wtorek, 11 kwietnia 2023

John Williams „Stoner”, Ocena: 3/6

UDRĘKA BEZ EKSTAZY

Do przeczytania „Stonera” zachęciła mnie nie tylko entuzjastyczna recenzja zaprzyjaźnionej osoby, ale również informacja, że książka ta, wydana w 1965 roku poniosła totalną klapę, a dopiero czterdzieści lat później, dawno po śmierci autora, stała się powieścią kultową, wręcz bestsellerem. Czytając tę książkę od razu próbowałam więc dociec, co takiego w niej jest, że stała się ważna dla współczesnych ludzi, a w latach sześćdziesiątych nie została doceniona. I to był całkowicie błędny tok myślenia.

Przeczytałam posłowie tłumacza - Macieja Stroińskiego i wszystko stało się jasne. Ta książka była tak samo anachroniczna pięćdziesiąt lat temu, jak jest dzisiaj. „Tak już się nie pisze” – wyjaśniała agentka Williamsa, tłumacząc brak zainteresowania wydawców książką – „przeciętny czytelnik może się zrazić posępnością tej historii”. To prawda: narracja jest sucha, obiektywna, z wszechwiedzącym narratorem, który jednak rzadko zagląda do umysłów bohaterów i bardzo niechętnie opisuje ich w działaniu. Williams zadowala się skrótami myślowymi w rodzaju: „Mimo wytrwałości, hartu ducha i uporu czuł się wewnętrznie rozdarty.” Taki styl, jak dowiedziałam się z posłowia, interpretatorzy pisarza nazywają „plain” czyli „prosty, jasny, czysty, klarowny, zrozumiały, rzeczowy, nieozdobny, cichy i skromny”. I wszystko by było w porządku, skromność jest zaletą, gdyby nie ten potworny ból istnienia.

Williams opisuje bohatera, któremu tak ciężko w życiu, tak ciężko, tak okrutnie ciężko… Jeśli przez chwilę pojawia się jakieś światełko w tunelu, to zaraz gaśnie. No nic, tylko wyć z bólu, razem z bohaterem. Nasz bohater nie wyje jednak, tylko potulnie cierpi.

Ta książka jest tak smutna, że w trakcie czytania można popaść w głęboką depresję. Normalnie, jak się czyta o takim smętnym życiu innych ludzi, to budzą się refleksje w rodzaju: no nie, jeszcze nie jest ze mną tak źle, inni mają gorzej, więc jakiś optymizm jest. A tu nic. Bohater budzi takie współczucie, że miałoby się ochotę nim wstrząsnąć i powiedzieć: chłopie, obudź się, nie musisz tak żyć, zrób coś! A on uparł się, żeby być nieszczęśliwym i jest, aż do śmierci.

Maria Skłodowska-Curie twierdziła ponoć, że „smutne książki można wytrzymać tylko, kiedy się jest młodym”. Jakoś wytrzymałam do końca, więc może nie jestem jeszcze taka stara. Jeżeli więc czujecie się wystarczająco młodzi – czytajcie „Stonera”. I styl, i bohater mogą budzić opór wielu czytelników. Ja akceptuję takiego bohatera, chociaż go nie lubię, ale przecież nie o to chodzi, żeby wszystkich kochać. Najbardziej mnie uwiera zachowanie żony. Nie rozumiem, dlaczego zdecydowała się wyjść za Stonera, nie wiem, dlaczego później tak postępuje. Bo taka już jest? Nie znajduję innego wyjaśnienia, a to niedobrze. I gdybym miała szukać słabości - to właśnie w tym miejscu.

A teraz wyjaśnienie zagadki: co wpłynęło na popularność tej książki i sprawiło, że pisarz stał się „znany z tego, że nie jest znany”. Oczywiście marketing, a w tym wypadku propaganda szeptana. Poszło w świat, że książkę trzeba przeczytać, i tak to działa.

Niedawno trafiłam na artykuł o autorze, którego niedoceniony kryminał po kilku latach się bestsellerem, ponieważ córka zareklamowała ojca na tik-toku. Zajrzałam do recenzji książki i okazało się, że to totalna szmira, w przeciwieństwie do książki Williamsa, która jest obiektywnie dobra.

Wniosek? Po co pisać dobre książki? No po co? Żeby zostać „odkrytym” kilkadziesiąt lat po śmierci?