poniedziałek, 20 czerwca 2022

Grzegorz Dziedzic „Żadnych bogów, żadnych panów” Ocena: 5/6

NA POHYBEL

Zastanawiałam się długo, jak zachęcić was do przeczytania tej książki. Szantaż? Nie mam asów w rękawie. Groźba? No przecież nie wyciągnę colta zza pasa i nie skieruję go w moich kochanych czytelników. Łagodna perswazja? Spróbujmy, może zadziała.

Książkę Grzegorza Dziedzica przeczytać trzeba, z kilku powodów. Najważniejszy dla mnie, bardzo egoistyczny, to ten, że mocno polubiłam świat przedstawiony przez autora i bardzo chciałabym się w nim zanurzyć jeszcze raz. Ale jeśli nawet przyznana tej powieści Nagroda Wielkiego Kalibru 2022 nie pomoże w zwiększeniu sprzedaży, to wydawnictwo może się nie zdecydować na publikację kolejnego tomu. W końcu - to biznes, a nie działalność charytatywna.

Po przygodzie z książką „Czerwone jezioro”, nagrodzoną w konkursie Agory, która okazała się cienka, jak czternasta emerytura z ZUSu przy dwucyfrowej inflacji, do nagrody w kolejnym konkursie podchodziłam z uprzedzeniem. Niesłusznie. Książka Grzegorza Dziedzica zauroczyła mnie już pierwszymi zdaniami. Mogło być lepiej, ale do tego jeszcze dojdę.

Dziedzic pisze tak doskonałym językiem i posługuje się tak wyrafinowanym stylem, że aż szkoda, że to tylko „zwykły” kryminał. Taka dbałość o formę - to się praktycznie nie zdarza w dzisiejszych powieściach kryminalnych. Rzadko też trafiają się tak barwne i dopracowane psychologicznie postaci. Jak wam się, na przykład, podoba ksiądz alkoholik, który zrzuca habit, zostaje socjalistą i dopiero wtedy zaczyna wierzyć w Boga? Albo sierżant policji kryminalnej, wywodzący się z dołów społecznych, który jeszcze nie tak dawno był hersztem gangu i wciąż ma skłonności do rozwiązywania problemów mafijnymi metodami? Ja wymiękłam. Dodam jeszcze, że akcja dzieje się w polskich dzielnicach Chicago, w 1918 roku, a realia oddane są tak pieczołowicie, że czytając tę książkę ma się wrażenie podróży w czasie.

Pamiętam, że podobne odczucia miałam czytając wiele lat temu debiut Marka Krajewskiego „Śmierć w Breslau”. Tylko wtedy ta świetna, oryginalna, napisana doskonałym stylem książka natychmiast została zauważona i od niej zaczęła się burzliwa kariera autora. A kto dziś zauważy Grzegorza Dziedzica? Blogerzy, którzy rozpoczynają „recenzje” od słów: „dziś przychodzę do was z…”? Czy oni dostrzegą różnicę między stylem Dziedzica, a stylem gimnazjalisty, obowiązującym wśród producentów dzisiejszych bestsellerów? Czy autor ma szanse wypłynąć na szersze wody, skoro aby tam dotrzeć, trzeba najpierw przedostać się przez morze chłamu?

Dlaczego czarno to widzę? Na uroczystości wręczenia Nagrody Wielkiego Kalibru autor wspomniał, że książkę tę odrzuciło 50 wydawnictw (słownie: pięćdziesiąt!). Pięćdziesięciu osobom (których z trudem nie obdarzę epitetem, który ciśnie mi się na usta) albo nie chciało się tej książki przeczytać, albo przeczytali, ale uznali, że niej nie zarobią. No pewnie, przecież o wiele łatwiej wydawać Mrozów. No żeby ich pokręciło!

„Żadnych bogów, żadnych panów” nie jest typowym kryminałem, ponieważ nie chodzi w niej o rozwiązanie zagadki „kto zabił”, ale raczej - dlaczego. Kiedy dowiadujemy się kto stoi za morderstwami, pozostaje już tylko oczekiwanie na ujawnienie motywu zbrodni i ciekawość, jak potoczą się losy bohaterów. i jaką w tej rozgrywce pełnili rolę. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze, ponieważ tak wiele się dzieje na drugim planie, że czytelnik nie ma czasu na nudę.

Pod względem tematycznym (porachunki gangsterskie i relacje międzyludzkie) książka Dziedzica przypomina trochę „Ojca chrzestnego”, ale na szczęście jest o wiele lepiej napisana, bo od nieskomplikowanego (to grzeczny eufemizm) stylu Puzo czasami zęby bolą. Wielbiciele serialu „Peaky Blinders” również znajdą w tej powieści sporo analogii.

Co można by było zrobić inaczej albo nawet lepiej? Grzegorz Dziedzic chciał chyba rozpocząć swą książkę podobnie jak Reymont „Ziemię obiecaną” – od portretu wielkiego, przemysłowego miasta. Prawie by mu się udało uzyskać podobny efekt, gdyby szybciej przeszedł do zasadniczej narracji. W zbyt długim wstępie mamy bowiem postać, której oczami widzimy Chicago. Sprawia ona mylne wrażenie głównego bohatera, a tymczasem człowiek ten nie pojawi się więcej ani razu. Opisy miejsca akcji budujące klimat, dużo lepiej zagrałyby później, kiedy czytelnik będzie już na tyle mocno wciągnięty w opowieść, że wybaczy autorowi bardziej ambitne wstawki.

Autor trochę też przesadził z liczbą trupów na końcu. To nie jest tak, że im więcej śmierci, tym lepiej. Każde, kolejne, niepotrzebnie odebrane życie sprawia, że czytelnik coraz bardziej na śmierć obojętnieje, a przecież nie o to chodzi.

Jako zdeklarowany czytelnik kolejnego tomu byłabym również wdzięczna, gdyby autor trochę bardziej popracował w nim nad dramaturgią. Siłą rzeczy, przy drugim podejściu nie będę już tak bardzo zachwycać się stylem i klimatem, bo przyjmę za pewnik, że to w powieści znajdę, na pewno jednak będę mieć większe wymagania co do zręcznie skonstruowanej zagadki i dynamicznej fabuły.

Pożyjemy, zobaczymy. Tak czy inaczej – ja na następny tom Chicagowskiej Trylogii czekam z utęsknieniem. A wy? Może przynajmniej kupcie tę książkę. Na pohybel tym @#$%& wydawcom, którzy nie chcieli na niej zarobić.

czwartek, 2 czerwca 2022

Julia Łapińska „Czerwone jezioro” Ocena: 2/6

BEZ ODPOWIEDZI

Zapewne słyszeliście o konkursie na powieść sensacyjną ogłoszonym przez wydawnictwo Agora. Pewnie również obiło wam się o uszy, że jury wyłoniło zwycięzcę spośród prawie pięciuset zgłoszeń. A czy zapamiętaliście tytuł książki i nazwisko autora? No właśnie. A nie wydało wam się to dziwne? No bo jak to? Potężne wydawnictwo, mające nieograniczone możliwości promocyjne we wszystkich siostrzanych spółkach, publikuje książkę i nie rusza nawet najmniejszym palcem, żeby informacja o powieści i autorze dotarła do szerszego grona czytelników? Dlaczego???

Postanowiłam przeprowadzić śledztwo. Myślałam, że będzie to recenzja z tezą: wielkie wydawnictwo ma gdzieś biednego debiutanta, ale rezultaty dochodzenia nawet mnie zaskoczyły.

Nie znalazłam e-booka w abonamencie mojej ulubionej aplikacji i już to powinno dać mi do myślenia. Mam bowiem taką teorię spiskową, wyjaśniającą, dlaczego czasami wydawcy nie zamieszczają premierowych książek w tym popularnym serwisie. Ano dlatego, że z platformy korzystają wszyscy, masowo, nie tylko ci, którzy otrzymują egzemplarze sponsorowane. I ci „wszyscy” już w dniu premiery mogą napisać wszystko, również to, że książka im się nie spodobała. A są jeszcze Rozwścieczeni Recenzenci*, którzy ośmielą się precyzyjnie wytknąć dlaczego. Wydałam więc całe dwadzieścia złociszy (i pół), żeby sprawdzić moją teorię.

W „Czerwonym jeziorze” od początku uwiera mnie styl. Autorka co kilka zdań przerzuca się z narracji w czasie przeszłym na narrację w czasie teraźniejszym, co powoduje chaos. Jeszcze większy bałagan wynika z mieszania narracji w trzeciej osobie. Najpierw, w tej samej scenie siedzimy w głowie jednego bohatera, a za moment przeskakujemy do głowy drugiego. Po kilku takich akcjach nie sposób się zorientować, o kim aktualnie mowa. Nawet Remigiusz Mróz w swojej najlepszej (bo jedynej pożytecznej) książce „O pisaniu” nazywa to błędem, kokieteryjnie przyznając, że nawet jemu się to zdarza. Mróz nie używa jednak co chwilę równoważników zdań, które brzmią jak salwy z karabinu maszynowego, i w przeciwieństwie do autorki „Czerwonego jeziora”, docenia wartość zdań podrzędnie złożonych. Nie ma też problemów z poprawnym stosowaniem akapitów, które w tej książce pojawiają się przypadkowo.

Autorka nie potrafi również oddzielić rzeczy istotnych od zapychaczy. Po co nam, na przykład, taka informacja: „Ma pięć nowych wiadomości. Trzy stanowi spam. Informacja o możliwości przedłużenia penisa, promocja w Zarze i oferta szybkiej pożyczki. Kasuje wszystkie.” Czy ktoś tu nie wie, co to jest spam? Z wielkim bólem się to czyta, i nie pomaga świadomość, że wszystkie te błędy zostały zignorowane przez redaktora. Dlaczego zostały zignorowane odkryłam na końcu mojego śledztwa, ale o tem potem.

W innym wypadku porzuciłabym lekturę po kilku rozdziałach, no ale przecież śledztwo, ciekawość, no i przepadnie dwadzieścia złotych (i pół). Czytam więc dalej na szybkich obrotach, starając się nie zwracać uwagi na styl rozentuzjazmowanej gimnazjalistki. Nie samym przecież stylem żyje czytelnik, więc przebijam się przez gąszcz poukładanych niezbornie rzeczowników i czasowników, próbując zagłębić się w treść.

Czytanie po łebkach, okazuje się, pomaga. Gdzieś tak w połowie książki przestaję zwracać uwagę na potknięcia: albo przywykam do wykoślawionej narracji, albo autorka czegoś się nauczyła i poprawił się jej styl. Zawsze to jakiś sukces, bo zaczynam wreszcie łapać treść i ta treść, o dziwo, jest.

Nareszcie mam za co Julię Łapińską pochwalić. Osadziła akcję w bardzo ciekawym miejscu (Borne Sulinowo – miejscowość, w której do 1991 roku stacjonowały wojska sowieckie), wiernie oddała realia tego miejsca, zarówno w dzisiejszych czasach, jak i historycznych. Duże wrażenie robi sprawnie przeprowadzona intryga, dobrze zapętlona i sensownie wyjaśniona. W tej dziedzinie - to Remigiusz Mróz mógłby się uczyć od Łapińskiej. Trochę za szybko poznajemy motyw zabójstwa, i niepotrzebnie domyślamy się pewnych rzeczy wcześniej niż para detektywów. Końcowe zaskoczenie jest za to podwójnie ciekawe: kiedy dowiadujemy się, kto zabił, to jednak wolelibyśmy w to nie wierzyć. Można by się czepić paru szczegółów, na przykład niepotrzebnie rozbudowanego wątku ze skarbem, skoro i tak nie zostaje on wyjaśniony, ale to w końcu debiut, może autorka czegoś się nauczy. Pod względem fabularnym książka plasuje się więc trochę powyżej średniej.

Jeśli chodzi o postaci głównych bohaterów, to są one akceptowalne, ale bez uniesień. To w końcu kryminał, a nie powieść psychologiczna, a kryminał uwielbia schematy. Mamy więc klasycznie złych rosyjskich oligarchów, których wyróżnia jedynie związek z Polską, a konkretnie z Bornym Sulinowem. Śledztwo prowadzone jest dwutorowo, przez amatora – fotografa, niegdyś wojennego, obecnie chałturzącego na weselach (alkoholik, ale sympatyczny) i przez policjantkę – feministkę, również sympatyczną, ale do niej jeszcze wrócę.

I teraz pojawia się zasadnicze pytanie: jakim cudem książka tak słaba stylistycznie, zupełnie przeciętna, jeśli chodzi o kreowanie postaci, a jedynie przyzwoita fabularnie, wygrała w konkursie, na który wysłano prawie pięćset zgłoszeń? Ponieważ moje śledztwo opiera się wyłącznie na poszlakach, dalsze rozważania potraktujcie, proszę, z przymrużeniem oka.

Oczywiście, każdy wybór jury musi być subiektywny, ale kiedy jeden z jurorów zostaje potem redaktorem książki (tak! sprawdziłam!) nic dziwnego, że nie zadaje sobie trudu, żeby poprawić błędy. On po prostu tych błędów nie zauważył, skoro przyznał nagrodę. Czy w innych konkursach również oceniają teksty literackie osoby, które nie mają pojęcia o zasadach poprawnej pisowni?

Nie mogę się również oprzeć wrażeniu, że przy konieczności zapoznania się z tak ogromną liczbą powieści, wyłonienie zwycięzcy miało charakter albo losowy, albo tendencyjny. Co mnie skłoniło do postawienia tak ryzykownej tezy? Otóż, w „Czerwonym jeziorze” co i rusz ktoś czyta „Gazetę Wyborczą” albo „Wysokie obcasy”, nie omieszkając nadmienić, jakie to świetne tytuły. Najważniejsza postać kobieca – podkomisarz Inga Rojczyk – to wzór z Sèvres osoby, którą redaktorki wspomnianych wyżej tytułów wyobrażają sobie jako swoją targetową czytelniczkę. Inga bowiem:

- uprawia sport i kocha seks („Życie bez kickboxingu jest dla Ingi jak życie bez seksu.”)

- dyskredytuje mężczyzn („Borys Morozow, jak wszyscy faceci, od razu stara się narzucić zasady gry.”)

- jest przeciwniczką polowań i myśliwych („Cóż, szlag ją trafia, kiedy on [mąż] zabija zwierzęta.”)

- nie ma dzieci („Nie spiesz się, kochana z dzieciakami. Bo dzieci udupiają kobietę. Zniewalają.”)

- pije sojowe mleko („ Mleko to biała śmierć” (…) Następnym razem kupi sojowe, ciągle o tym zapomina. A potem, kiedy używa krowiego mleka, targają nią wyrzuty sumienia”.)

- dba o środowisko („Plastik rozkłada się pięćset lat, dlatego kupuje tylko w szkle.”)

Uwaga! Żeby było jasne – nie neguję żadnej z tych postaw życiowych, a niektóre wręcz gorąco popieram, przeszkadza mi jedynie tak mocne ich skondensowanie w jednej osobie. Inga, która ma zadatki na sympatyczną osobę, staje się w ten sposób postacią karykaturalną, tubą propagandową, a nie człowiekiem.

I jeszcze jedna rzecz, która pewnie uwiodła jurorów - główny bohater nazywa się tak, jak jedna z najbardziej szanowanych osób w koncernie Agora (żarcik z niższej półki).

I może właśnie dlatego Agora zamiotła książkę Łapińskiej pod dywan? Być może, oprócz jurorów przeczytał ją w końcu jakiś dinozaur literatury, który potrafi jeszcze odróżnić dobrą powieść od słabej? A nuż pomyślał, że owszem, wszyscy wydają słabe książki, bo na nich się zarabia, to i my możemy, ale - na Boga! - czy musimy przyznawać im nagrody i się tym chwalić?

A może było zupełnie inaczej? Może to specjalista od promocji nie przyłożył się do roboty? Albo ktoś w zadufaniu uznał, że książki nie trzeba promować, bo sama informacja o nagrodzie wielkiego koncernu przyciągnie czytelników?

Mogłabym zadać jeszcze kilka pytań, ale na żadne i tak nie potrafię udzielić odpowiedzi. Może wam się uda.

*Klub Rozwścieczonych Recenzentów – nieoficjalna nazwa nadana pewnej znanej sobie grupie osób z portalu nakanapie.pl, przez pewnego autora, który nie potrafił pogodzić się z krytyką swojego wiekopomnego dzieła.