środa, 24 lutego 2021

Dolores Redondo “Niewidzialny strażnik” Ocena: 3/6

CO TAM ROBIŁA ŻONA SĘDZIEGO?

Tłumaczka tej książki nie wie, że sędzina to żona sędziego.

Redaktorka nie wie, że sędzina to żona sędziego.

Korektor nie wie, że sędzina to żona sędziego.

Nie bez kozery powtarzam to trzy razy. Jeżeli ktoś z was, jakimś cudem, też tego nie wiedział, po tej wstępnej tyradzie, powinien to sobie raz na zawsze utrwalić. Sędzina - to żona sędziego. Osoba, która pracuje w sądzie i wydaje wyroki nazywa się sędzia. Niezależnie od tego, czy to mężczyzna, czy kobieta (uwaga edukacyjna: w Hiszpanii i krajach Ameryki Południowej na miejsce zbrodni nie przybywa, tak jak u nas prokurator, tylko właśnie sędzia, ale nigdy jego żona).

Wiem, co chcielibyście powiedzieć: że zaczynam mieć obsesję. Ale, #@%&*!, jeżeli publikuje się książki (a to już drugie wydanie!), to naprawdę nie można utrwalać takich błędów wśród czytelników, którzy wciąż jednak mają do słowa drukowanego duże zaufanie (tu walnęła pięścią w stół).

Dolores Redondo zachwyciła mnie książką „Dam ci to wszystko”, która przeszła u nas bez echa. Tym razem, przy okazji drugiego wydania wcześniejszej serii tej autorki wydawnictwo zatroszczyło się o promocję i Redondo trafiła pod strzechy. Gdybym jednak zaczęła moją przygodę z autorką od „Niewidzialnego strażnika”, miałabym duże wątpliwości, czy warto tę znajomość kontynuować.

„Dam ci to wszystko” było świetnie skonstruowanym kryminałem z mocnym wątkiem obyczajowym. „Niewidzialny strażnik” jest świetną powieścią obyczajową z mocnym wątkiem kryminalnym. Prawie to samo, jednak prawie, jak zwykle robi wielką różnicę.

W „Niewidzialnym strażniku” akcja toczy się bardzo ślamazarnie i wszystkie działania policji ukazane są niezwykle drobiazgowo. Bardzo szybko dowiadujemy się, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą, który zabija młodziutkie dziewczyny, prawie dzieci, i że czynów takich mogła dokonać jedynie osoba z wyjątkowo mocnymi zaburzeniami psychicznymi. Odpada więc wątek poszukiwania motywu, bo zawsze wiadomo, dlaczego wariat jest wariatem, wystarczy się skupić na znalezieniu sprawcy. Czytelnik kryminałów czuje się z tego powodu lekko zawiedziony.

Policyjne śledztwo przez długi czas w ogóle nie posuwa się do przodu, za to poznajemy szczegółowo życie osobiste i powiązania rodzinne pani inspektor prowadzącej śledztwo. Te powiązania rodzinne, na szczęście, mają wpływ na prowadzone dochodzenie, więc nie dzieje się to bez powodu. I to ratuje tę powieść.

Przyznam szczerze, że słowa „ratuje” użyłam trochę na wyrost. To nie jest aż tak zła książka, żeby ją trzeba było ratować. Wręcz przeciwnie – można się nią zachwycić. Zawiera jednak takie elementy, które mnie osobiście przeszkadzają w odbiorze. I tu od razu się zastrzegam, że obiektywnie rzecz biorąc, motywy związane z mitologią ludową są całkiem do zaakceptowania. To tylko moje, skrajnie racjonalnie pojmowanie świata, każe patrzeć na podobne zabiegi sceptycznie. Nie wierzę w zjawiska nadprzyrodzone, więc kiedy na poważnie traktuje się sytuację, w której ożywają postaci z legend, nie zachwycam się klimatem opowieści, tylko irytuję.

Tak więc czytajcie Redondo na własną odpowiedzialność. W ostatecznym rozrachunku zawodu raczej nie będzie, bo w finale wszystko jest dopięte, jak trzeba. Na początku możecie się tylko trochę wynudzić.

 

czwartek, 18 lutego 2021

Piotr Kościelny „Wybrany” Ocena: 1/6

BURKINA FASO NA KSIĘŻYCU

Piotr Kościelny – to podobno nowa gwiazda wśród polskich autorów kryminałów. Ciekawość, która jak wiadomo zabija kota, zmusiła mnie do przekonania się dlaczego.

Ominęłam z premedytacją najbardziej chwalonego „Zwierza”, żeby podchodzić do autora bez uprzedzeń. Już na okładce tej książki przeczytałam bowiem, że narracja prowadzona jest z punktu widzenia psychopatycznego zabójcy. Nie cierpię kryminałów, w których morderca zabija dlatego, że ma chory umysł, i od początku wiadomo, kto to zrobił. Roztrząsanie po raz siedemdziesiąty ósmy dlaczego wariat zachowuje się jak wariat, to dla mnie zajęcie tak pasjonujące, jak dla Zulusów wykłady z technik odśnieżania. Sięgnęłam więc po najnowszą powieść Piotra Kościelnego.

Dopiero, gdy zaczęłam czytać Kościelnego, odkryłam na czym tak naprawdę opiera się fenomen Mroza. Najpłodniejszy pisze książki w taki sposób, że przez pierwszą połowę nagromadzają się tajemnice, akcja pędzi, nie mamy czasu żeby odetchnąć. Gdzieś w środku niektóre wątki zaczynają się sypać, wychodzą nielogiczności, ale wciąż je wybaczamy, bo chcemy wiedzieć, jak to się skończy. Kiedy w finale okazuje się, że nijak się to kończy, nic się nie trzyma kupy, a zakończenie jest tak niedorzeczne, że tylko wejść pod stół i kwiczeć, już jest po wszystkim, już skończyliśmy czytać. I od nowa Polska Ludowa.

U Kościelnego wszystkie absurdy widać jak na dłoni już w pierwszym rozdziale. To duża wygoda dla recenzenta. Nie musi ostrzegać przed spoilerami, nie musi nawet doczytać do końca, skoro na samym początku dostaje taką porcję bzdur i zakłamywania rzeczywistości, że samo omówienie pierwszych kilkudziesięciu stron wystarczy, żeby ludzie z gatunku „sapiens” wybili sobie z głowy czytanie tej książki.

Już samo zawiązanie akcji wspina się na wyżyny absurdu. Do młodego, zdolnego posła przychodzi tajemniczy facet. Grozi, że zabije córkę posła, jeśli ten nie zgodzi się za pół roku zostać premierem i już jako premier załatwić tajemniczemu kilka spraw. Tajemniczy chyba przecenia rolę premiera, ale na miejscu każdego, ambitnego posła zgodziłabym się na taką propozycję z pocałowaniem w rękę, bez żadnego szantażu. Ale czytam dalej.

CBA aresztuje znanego biznesmena i dwóch jego wspólników. Antyterroryści wpadają do domu milionera z przytupem i granatami, jakby był przynajmniej mafiosem z Kalabrii. Gość jest szefem firmy budowlanej, która wygrała przetarg wart osiemset milionów na budowę autostrady. Tu krótki wtręt edukacyjny: sprawdziłam, to możliwe. Kilometr autostrady kosztuje 30-50 milionów złotych, więc kontrakt musiałby być na kilkadziesiąt kilometrów, i zdaje się, Kulczyk mniej więcej tyle wybudował. No i ten fikcyjny „Kulczyk”, facet który obraca setkami milionów daje się aresztować jak dziecko. Zamiast przy pierwszej okazji zażądać kontaktu z adwokatem, sika w majtki (dosłownie! bo wielki biznesmen zaoszczędził na budowie łazienki przy sypialni na piętrze swojego domu i nie zdążył donieść na parter!!!), daje się zastraszyć i pobić.

Dla jasności: nie neguję samego faktu bezpodstawnego zatrzymania przez służby państwowe. Wszyscy przecież obserwowaliśmy aferę z aresztowaniem Romana Giertycha. Tylko że minutę po tej akcji o sprawie dowiedziała się cała Polska i gdyby Giertychowi spadł choć jeden włos z głowy (zupełnie abstrahując od tego, czy powody jego zatrzymania były słuszne czy nie), już w następnej minucie internety grzałyby się do czerwoności od komentarzy. A naszego biznesmena biją i gwałcą w areszcie, nie podają konkretnych zarzutów zatrzymania, a biedaczysko zamiast zrobić cokolwiek (czytaj natychmiast wezwać pięciu Giertychów na pomoc) chce się przyznać do wszystkiego, choćby tego nie zrobił, byle tylko go wypuścili. I ja mam uwierzyć, że to facet, który wygrywa przetarg na 800 milionów?

Scena w kancelarii adwokackiej być może mogłaby się rozegrać w Burkina Faso. Ten sam gość, który chce zmusić zdolnego posła, aby został premierem, angażuje do kontaktów z zatrzymanym biznesmenem renomowaną kancelarię adwokacką. Za usługi płaci milionem złotych w gotówce (!), którą przynosi w walizce. Autor chyba nigdy w życiu nie miał do czynienia z renomowaną kancelarią prawną albo nie zna słowa „renomowana” i chciał napisać szemrana. Nie wie, albo ukrywa przed czytelnikiem, że w Polsce gotówką oficjalnie można opłacać transakcje do 15 tys. złotych, a w międzynarodowych firmach istnieje procedura AML (anti money laundering), co oznacza, że zagraniczny wspólnik piorący pieniądze może za to zostać skazany nie tylko w Polsce, ale w swoim własnym kraju i w takich Stanach mógłby, na przykład, trafić na 150 lat do więzienia). Każdemu renomowanemu prawnikowi, do którego przyszedłby zupełnie nieznany człowiek z milionem w walizce, natychmiast włączyłby się guzik alarmowy. To na kilometr pachnie szambem i przekrętem. A „renomowani” prawnicy u Kościelskiego nie widzą w tym żadnego problemu. Zapewniam autora, że prawnicy, którzy całkiem legalnie zarabiają 1000 złotych na godzinę, nie są aż takimi idiotami. I nigdy by się nie zgodzili, żeby pod szyldem ich firmy ten obcy, zupełnie nieznany im człowiek udawał adwokata.

Do serii zarzutów dorzucam jeszcze styl, w jakim książka jest napisania. Gdyby reszta była bez skazy, mogłabym przymknąć na to oko, a tak – to kolejny gwóźdź do jesionki. Język jest toporny, nietknięty piórem redaktora, a dialogi drętwe i papierowe: „- Tatuś! – zawołała. - Cześć Ulu - powiedział Szczucki(…) - Mamusiu, zobacz, tatuś przyjechał!”. Człowiek powalony na ziemię przez ludzi w kominiarkach, którzy wtargnęli do jego domu rozwalając granatem drzwi, zamiast wpaść w panikę albo przynajmniej rzucić kilkoma kurwami, przygnieciony butem do podłogi spokojnie rozmyśla sobie tak: „To jest jakieś pogwałcenie moich praw (…) Będę musiał pozwać tych mężczyzn lub powiadomić media”. Inny bohater musi rozmawiać sam ze sobą, aby odkryć oczywiste prawdy: „- Facet mówił, że zostanę premierem – powiedział głośno do siebie. – To chyba duża zmiana”. No raczej. Sześćdziesięcioletniego mężczyznę autor nazywa starcem. Jak byłam w przedszkolu, to mamy koleżanek też wydawały mi się bardzo stare, ale z tego wyrosłam. Autor, jak widać, niekoniecznie.

Jeżeli lubicie opowieści w stylu fantasy z Burkiny Faso, które równie dobrze mogłyby rozgrywać się na Księżycu, czytajcie „Wybranego”. W innym wypadku możecie nabawić się niestrawności, czego absolutnie nie życzę.

 

piątek, 12 lutego 2021

Izabela Szylko „Szpilki za milion” Ocena 5/6

PIJCIE!

Ktoś, kto zatwierdził okładkę tej książki do druku, powinien się smażyć w piekle do końca życia. Nigdy bym na tę powieść nie zwróciła uwagi, gdyby nie rekomendacja kolegi. Tak! Faceta

Spójrzcie na tę okładkę. Słodka do bólu. Panienka nurkuje w papierowym kubku z kawą, a jej nóżki w czerwonych szpilkach majtają wesoło. Co to jest? – zastanawiam się. Romans biurowy? Kolejna podróbka „Diabeł ubiera się u Prady”? Historyjka dla głupiutkich dziewczątek, których sensem życia jest robienie drogich zakupów w galeriach handlowych?

Drodzy panowie, czy choćby przez moment przyszłoby wam do głowy, żeby kupić taką książkę? Nigdy – podpowiem, na wypadek gdybyście się zawahali. Owszem, dziewczynie w prezencie – czemu nie, pod warunkiem, że nie jest zbyt bystra, ale samemu przeczytać? Gdzie tam. Nawet ja sama omijałabym książkę z taką okładką szerokim łukiem.

A gdybym wam powiedziała, że fabuła tej książki to takie skrzyżowanie „Kilera”, „Vabanku” albo nawet „Żądła”, tylko uwzględniające parytety? Byłoby lepiej?

I tak jest w istocie. Dawno nie miałam do czynienia z tak precyzyjnie skonstruowaną intrygą w książce tak błahego gatunku. To lekka komedia kryminalna, ale nie znajdziecie w niej tego rodzaju humoru, do którego przyzwyczajają nas rodzimi autorzy. Nie ma detektywki emerytki, która jest śmieszna dlatego, że nigdy w życiu nie czytała „Lalki” Prusa i każe policjantom przychodzącym do domu ściągać buty (u Karoliny Morawieckiej) albo wrednej staruszki, która wbija gangsterowi pióro do oka w trakcie oglądania filmu pornograficznego i jest przekonana, że go zabiła (u Jacka Galińskiego). Autorka nie naśmiewa się z idiotów. Jacek Sparowski – główny bohater powieści jest pechowcem, który popełnił błąd młodości, co każdemu może się zdarzyć, i teraz los daje mu szansę, aby wszystko naprawić. Ale niestety, nie tylko od niego zależy, czy uda mu się skorzystać z tej szansy.

W „Szpilkach za milion” znajdziecie ten rodzaj humoru, który może nie wzbudza salw śmiechu, ale powoduje, że wewnętrznie uśmiechacie się do siebie, ciesząc z obcowania z sympatycznymi bohaterami. Emerytkę Ziutę (a jednak, bez starszych pań trudno ostatnio autorom się obejść), tym razem pokochałam szczerze.

Akcja szybko pędzi, nie ma czasu na nudę, intryga jest nieźle zakręcona, a gdy docieramy do końca i wydaje się, że już wszystko wiemy, dopiero wtedy okazuje się, jak bardzo się myliliśmy. Lubię takie zabawy autora z czytelnikiem.

Odbieram tę książkę również jako świetną satyrę na świat mass mediów i celebrytów. Autorka chyba dobrze zna środowisko, które opisuje, bo nie mam poczucia, że coś jest niewiarygodne. Metoda wkręcania się na celebryckie imprezki warta jest wypróbowania, o ile ktoś ma taką potrzebę. Ale, niestety, to dopiero, gdy znowu zaczną się imprezki.

Jeżeli złapie was kiedyś chandra i będziecie mieli ochotę na lekką, niezobowiązującą lekturę, która sprawi, że popatrzycie na świat przez różowe okulary (i tu, ten róż na okładce nareszcie ma jakieś uzasadnienie), i zależy wam, żeby nie mieć poczucia, że autor obraża waszą inteligencję - to „Szpilki za milion” idealnie się do tego celu nadają. Może nawet lepiej niż trzy piwa albo butelka czerwonego wina. Zresztą, jedno drugiemu nie przeszkadza.

Pijcie!

niedziela, 7 lutego 2021

Morgan Audic „Jaskółki z Czarnobyla” Ocena: 4/6

DOBRE POWODY BY UMRZEĆ*

Najbardziej zaskoczyła mnie narodowość autora. Napisać dobrą książkę osadzoną w realiach obcego państwa, do tego tak odmiennego od kraju, w którym się żyje na co dzień – to duże wyzwanie. Morganowi Audicowi się udało.

Nie mam pewności czy Audic udał się w okolice Czarnobyla, żeby napisać tę powieść, ale czytelnik ma takie wrażenie, jakby autor tam był. Mało tego – opisy są tak plastyczne i wiarygodne, że czytając tę powieść czułam się tak, jakbym sama wędrowała ulicami miasta, które dotknęła apokalipsa.

Za rzetelną dokumentację tematu czarnobylskiej katastrofy i zgłębienie mentalności człowieka Wschodu należą się pisarzowi duże brawa. Oczywiście, nie obyło się bez drobnych wpadek, które powinni wyłapać redaktorzy, na przykład Rublowka to nie jest moskiewska arteria, tylko kręta droga prowadząca na bogate przedmieścia Moskwy, od tej drogi właśnie Rublowką nazwane, ale to drobiazgi, nie przeszkadzające w odbiorze.

Trochę dłużej musiałam przyzwyczajać się do sposobu narracji, przeznaczonego wyraźnie dla zachodniego czytelnika (co, wszelako, nie jest niczym dziwnym zważywszy, że napisał to Francuz). Autor tak drobiazgowo wyjaśnia niektóre aspekty życia w Rosji i na Ukrainie, że momentami można mieć wrażenie, że czyta się wtrącone do powieści przypisy tłumacza. Nie twierdzę, bynajmniej, że to informacje zbędne, moje zastrzeżenia dotyczą wyłącznie formy. Sama akurat bardzo lubię, kiedy z powieści gatunkowej dowiaduję się czegoś więcej. Inni czytelnicy mieliby jednak prawo domagać się, by funkcja edukacyjna pełniona była dyskretniej. Francuzów ta uwaga nie dotyczy, ich w tematach wschodnich trzeba trochę bardziej doszkalać, ale polski czytelnik może zareagować na dwa sposoby: dojrzały powie – no nie, przecież ja o tym wszystkim dobrze wiem, a młodszy może zaprotestować – mnie to niewiele obchodzi. Jakkolwiek by nie było, czasem lepiej wiedzieć więcej, niż mniej, więc dość już bajania na ten temat, pora na konkrety.

Intryga powieści jest bardzo dobrze skonstruowana. Dochodzenie prowadzone jest równolegle przez prywatnego detektywa (bardzo oryginalna i ciekawa postać radzieckiego Mulata) oraz parę policjantów z Ukrainy. Ich śledztwa najpierw wzajemnie się uzupełniają, a potem łączą.

Audicowi dobrze udaje się wyprowadzić czytelnika w pole: kiedy już-już wydaje się, że wyjaśnienie sprawy jest przesądzone, okazuje się, że chodziło o coś zupełnie innego.

Zakończenie zaskakuje i porusza, choć oczywiście, wolelibyśmy, żeby sprawy przyjęły zupełnie inny obrót.

Myślę, że warto obserwować autora i poczekać, co jeszcze będzie miał nam do zaoferowania (jeśli wydawnictwo zdecyduje się na kontynuację współpracy z pisarzem). Ciekawa jestem jakie Audic wymyśli historie z francuskiego poletka. Wprawdzie stylistycznie daleko mu do mojego ulubionego Lemaitre’a czy Fred Vargas, ale potencjał ma spory. I może trafi na lepszego tłumacza lub redaktora. A najlepiej na obydwóch. 

 

 * „De bonnes raisons de mourir” – tytuł oryginalny “Jaskółek z Czarnobyla”. Francuzi uznali, że to wystarczy, nasi postanowili podkręcić, żeby lepiej się sprzedawało. Chyba wolę „Jaskółki…” bardziej konkretne. „Dobre powody…” oddają treść, ale pasowałyby właściwie do każdego kryminału. Co sądzicie?