Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ewentualnie.... Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ewentualnie.... Pokaż wszystkie posty

wtorek, 26 listopada 2024

Paula Hawkins „Błękitna godzina” Ocena: 3/6

ARS LONGA, VITA BREVIS

Mojemu pokoleniu nie trzeba było tłumaczyć tej łacińskiej sentencji (mówię o osobach z maturą). Dziś wydawca tej książki decyduje się przełożyć to czytelnikowi na polski i robi to łopatologicznie: „Życie krótkie, sztuka długa” (Hipokrates). Aż chciałoby się krzyknąć „o tempora, o mores!”, tylko kto to dzisiaj zrozumie?

Działalność wydawcy/tłumacza/redaktora/korektora w dziedzinie słowotwórstwa również zaskakuje. Czy wiecie, kto to jest galerzysta? Mnie by wystarczył stary, dobry marszand. Ale dajmy spokój wpadkom językowym, skoro powoli stają się normą.

Debiut Pauli Hawkins „Dziewczyna z pociągu” czytałam wiele lat temu, i pamiętam, że nawet mi się to podobało. Ale wtedy miałam mniejsze wymagania. Postanowiłam się przekonać, jak tę autorkę odbiorę dzisiaj.

Wrażenia mam mieszane. Doceniam wiarygodność psychologiczną postaci. Świetnie przedstawiona postać malarki i rzeźbiarki Vanessy Chapman i jej towarzyszki życia, przyjaciółki (nie kochanki) Grace, niemającej nic wspólnego ze sztuką.

Doceniam, że jest to piękna opowieść o samotności i alienacji, zarówno artystów, jak i osób, które próbują dzielić z nimi życie. Szkoda, że tak bardzo przegadana. Jest to również opowieść o sztuce, które będzie trwać wiecznie, jeśli tylko znajdzie się choć jedna osoba, dla której ta sztuka będzie ważna.

Na pewno jednak ta opowieść, a raczej trzy opowieści, bo tylu mamy narratorów, nie jest thrillerem. Zaciekawiło mnie w opisie, że akcja rozgrywa w samotnym domu na wyspie, która przez pół doby jest odcięta od świata. Jakie to pole do popisu dla stworzenia atmosfery grozy! Niestety, zupełnie nie zostało to wykorzystane. Jeśli w tej książce pojawia się jakiś „thrill” to dosłownie na ostatnich kilku stronach.

W zagadce kryminalnej chodzi o to, by wyjaśnić historię tajemniczego zniknięcia męża malarki (gdy rozgrywa się akcja, Vanessa już nie żyje, więc sięgamy głęboko w przeszłość). Tajemnicą jest również to, dlaczego artystka nie zapisała w testamencie swojej spuścizny najwierniejszej towarzyszce życia, tylko byłemu kochankowi, „galerzyście” (szkoda, że nie galernikowi), z którym kiedyś bardzo się poróżniła, z procesem sądowym włącznie. Te zagadki zostają nawet sensownie wyjaśnione, ale satysfakcja z takiego rozwiązania jest raczej letnia.

Dzieje się tak dlatego, że autorka nie mogła się zdecydować, czyją historię opowiada, więc opowiedziała trzy, każdej poświęcając tyle samo uwagi. Główną bohaterką może być zarówno Vanessa (opowieść o samotności artysty, dla którego najważniejsza jest jego sztuka), jak i Grace (opowieść o samotności towarzysza życia artysty, skupionego na własnej sztuce), a nawet Becker (kustosz muzeum, który jest kimś na kształt detektywa), ponieważ jego życie osobiste i fascynacja sztuką Vanessy odrywa w powieści niebagatelną rolę.

Tak naprawdę, to sztuka odgrywa w tej książkę główną rolę, a nie wiem, czy to jest dobra rekomendacja dla thrillera.

Zabrakło mi w tej książce odpowiednich proporcji: czegoś było za dużo, czegoś za mało, czegoś brak, więc końcowy efekt też taki sobie. No można przeczytać, ale…

poniedziałek, 2 września 2024

Maciej Klimarczyk „Prokuratorka” Ocena: 2+/6

CZY MOŻNA WIERZYĆ MORDERCY?

Nie wiem czy autor sam wpadł na tytuł „Prokuratorka” czy wydawca to zasugerował, ale nie podejrzewam, że zwiększy to sprzedaż książki. Połowa czytelników przyklaśnie, druga połowa się zbulwersuje i taki tytuł ominie. Nie lepiej było poszukać czegoś bardziej neutralnego? Chociaż, biorąc pod uwagę, że bohaterka zachowuje się czasem nie jak prokurator, tylko jak blondynka, to może ma to jakiś ukryty sens?

Ale poważnie. Maciej Klimarczyk potrafi pisać. Stylistycznie niczego mu nie można zarzucić. Jego opis polskiej rzeczywistości politycznej jest bardzo trafny i prawdopodobny. Nie to co u Kościelnego w „Wybranym”, gdzie miałam wrażenie, że akcja rozgrywa się na Księżycu. U Klimarczyka nie ma żadnej wątpliwości, że opisuje nasze, polskie bagienko, dobrze zdokumentował temat i za to należą się pochwały. Gorzej, niestety, z budowaniem postaci i dramaturgią.

Prokurator Alicja Zakliczyńska, po kilkunastu latach pracy w zawodzie, zachowuje się jak stażystka po studiach, której wydaje się, że bezkompromisowością można zmieniać świat, tak jakby nie wiedziała w jakim świecie żyje. Wali co myśli, prosto z mostu, wchodzi w konflikty z przełożonymi i dziwi się, że jest za to karana. Nie ma żadnego instynktu samozachowawczego i chyba jednak brakuje jej inteligencji, skoro wali głową w mur, zamiast skorzystać z prostej zasady Machiavellego: „jeżeli nie możesz być lwem, bądź lisem” (niedosłownie).

Druga istotna postać kobieca, przyjaciółka Alicji, psychiatra Dorota Drecka również nie grzeszy rozumem. Nie widzi nic dziwnego w tym, że szef, którą ją nienawidzi z wzajemnością, nagle proponuje jej awans, pod warunkiem, że udzieli wywiadu reżimowej telewizji. Nie przyjdzie jej do głowy, że telewizja kłamie, a już po wszystkim, zamiast ujawnić mistyfikację kładzie ogon pod siebie i tylko pluje sobie w brodę. Drecka nie ma też żadnych obaw, żeby własnego pacjenta, u którego sama stwierdziła chorobę psychiczną, prosić o przysługę, za którą oboje mogą trafić do więzienia. Znów, jakby nie miała wieloletniego doświadczenia i nie wiedziała, że ludzie chorzy psychiczne mogą być nieobliczalni. Wystarczy, że przestaną brać leki. I nie ma, że to „zwykła dwubiegunówka”, wszystkiego nie da się w kilka dni zdiagnozować.

Dramaturgia w tej powieści praktycznie nie istnieje. Nie ma zwrotów akcji, nie ma mylnych tropów, właściwie nie ma śledztwa. Od razu dowiadujemy się, że syn wiceministra sprawiedliwości zostaje oskarżony o morderstwo, a tatuś ratuje synka używając wszelkich środków, aby przekonać wszystkich, że syn jest chory psychicznie i chciał popełnić samobójstwo rozszerzone. Kiedy, dość szybko (40%) poznajemy przeszłość synka i dowiadujemy się, co z niego było za ziółko, już nie ma żadnej tajemnicy do rozwiązania.

Dalej mamy tylko na okrągło mataczenia ministra i smęcenie o nudnym życiu pani prokurator zesłanej za niesubordynację do Pucka. Jeżeli niepokoimy się o bohaterkę w tym rzekomym thrillerze, to jedynie w sytuacji, gdy w autobusie bardzo chce jej się siusiu i nie wiemy, czy dotrzyma do stacji końcowej (naprawdę, tym razem nie żartuję). Niepotrzebny jest wątek z rzeźbiarzem, bo nie ma na zasadniczą akcję żadnego wpływu (no chyba, że dla kogoś z czytelników, tak jak dla naszej „prokuratorki” odkryciem na miarę Nobla będzie fakt, że kler i prawicowi politycy to jedna klika i ręka rękę myje).

Podwyższam ocenę za dobre intencje i zaskakujący pomysł na zakończenie. Dlaczego tylko pomysł? Bo znów zawiodło wykonanie. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby ten zwrot akcji pojawił się nie na końcu, a w połowie książki, i wtedy powinno się zacząć prawdziwe śledztwo. Alicja mogłaby się wreszcie wykazać jako prokurator, zamiast snuć się po Pucku i okolicach, wstrzymując mocz, pijąc wino i popadając w obłęd. Może wtedy doszłaby do wniosku, że morderca kłamie. Bo nasza niezłomna i podobno świetna „prokuratorka” uwierzyła mordercy. Moim zdaniem – to błąd. Cóż, być może spowodowany tym, że przeżyła załamanie nerwowe i była na prochach? [na marginesie: w tej książce wszyscy biorą leki na depresję: morderca, prokuratorzy, psychiatrzy, o pacjentach nie wspominając; czy to reklama antydepresantów?]

Ja w zeznanie mordercy kompletnie nie wierzę. Tym razem to syn mataczy. Tak wynika z jego portretu psychologicznego przedstawionego przez autora - to człowiek, który notorycznie kłamie, oszukuje nawet samego siebie. Ojciec wiceminister - to dla odmiany facet kuty na cztery nogi, cyniczny, stosujący zasadę ograniczonego zaufania, przynajmniej wedle opisu autora. Taki gość nie pozwoliłby sobie na popełnienie tak kardynalnego błędu (nie wchodzę w szczegóły, żeby za wiele nie zdradzać), a nawet gdyby, to inaczej by tę sprawę rozwiązał. Nie zaufałby takiemu synowi.

W końcowych podziękowaniach Maciej Klimarczyk przytacza komplement wydawcy, Waldemara Popka, po przeczytaniu książki: „Teraz jest pan pisarzem, nie autorem”. Dla równowagi wyrażę zdanie odrębne. Proszę w to nie wierzyć. Pisarzem to jest Wiesław Myśliwski. Żeby zasłużyć na to miano będzie pan jeszcze musiał sporo popracować.

Chętnie przeczytam kolejną książkę, żeby się przekonać, czy się to udało.

poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Jarosław Molenda „Przy stoliku w Czytelniku” Ocena: 3/6

NA ŚLIZGAWCE

Ta książka pozostawiła mnie z uczuciem niedosytu.

Nie można nie docenić ogromu pracy, jaki autor włożył w jej przygotowanie. Ponad trzysta książek i artykułów w bibliografii, osiemset czterdzieści przypisów – to imponujące dane. Wystarczyłoby tego na dwa doktoraty. A jednak efekt nie zachwyca. Powodem wcale jednak nie jest nadmiar informacji czy ich „naukowość”.

Długo nie mogłam dojść dlaczego mi to nie leży, aż w końcu z pomocą przyszedł Antoni Słonimski. We wstępie do „Alfabetu wspomnień” o porządkowaniu pamięci pisze tak: „Musimy poddać się albo zasadom chronologii, albo prawom kompozycji. (…) Bieg zdarzeń widziany być powinien z perspektywy czasu i oddany możliwie wiernie. Inaczej rzecz się ma, gdy chodzi o wspominanie ludzi. Mamy prawo wyboru.”

Słonimski zdecydował się na publikację swych wspomnień wedle klucza osób, w kolejności alfabetycznej. Jarosław Molenda nie miał żadnego klucza na uporządkowanie zebranego materiału: do literackiego wora wrzucił wszystko, co udało mu się znaleźć.

Stosunkowo najlepiej sprawdzają się rozdziały, w których na pierwszy plan wychodzi chronologia. Autor zaczyna od tradycji „kawiarni literackich” wywodzącej się jeszcze z czasów sprzed pierwszej wojny, przypomina okres międzywojenny opisując stoliki Skamandrytów czy Gombrowicza; wczesny okres powojenny przedstawiony jest z perspektywy twórcy „Czytelnika”, Jerzego Borejszy. Jest jednak sporo powtórzeń. Co z tego, że wypowiadają się różne osoby, skoro nie mają nic nowego do powiedzenia?

Kiedy Jarosław Molenda przedstawia konkretne, przełomowe wydarzenia (list 34, wyrzucenie Kołakowskiego z partii, zdjęcie z afisza „Dziadów” Dejmka, wydarzenia marca 68) mam wrażenie, że tylko ślizga się po tematach. Kiedy bierze się za konkretne postaci – jest lepiej lub gorzej. Nie bardzo wiadomo, dlaczego ktoś zasłużył na więcej lub mniej uwagi. Himilsbach z „Czytelnikiem” kontakty miał wątłe, ale anegdoty o nim można czytać w nieskończoność, więc pewnie dlatego poświęcono mu cały rozdział. Tyle samo miejsca otrzymał Andrzej Łapicki, o wiele bardziej „zasłużony” dla stolika. Inne postaci ważne dla „Czytelnika” (Kazimierz Kutz, Janusz Głowacki, Krystyna Kofta, Antoni Słonimski) przewijają się gdzieś w tle, bez konkretnego pomysłu na ich przedstawienie, zaś postaci najważniejsze (Tadeusz Konwicki bardziej niż Gustaw Holoubek) przewijają się na pierwszym planie, praktycznie gdzie się da.

Im bliżej końca, tym większa entropia. W rozdziale poświęconym, zasadniczo, „wojnie epistolograficznej” (w latach 70-tych ludzie kultury pisali do władzy wiele listów protestacyjnych), nie wiadomo dlaczego pojawia się przytoczone w całości satyryczne opowiadanie Tadeusza Rossa, rzekomo zainspirowane jedną z klientek kawiarni), a na końcu pojawia się Janusz Głowacki jako naczelny playboy tamtych czasów.

Szkoda, że dopiero prawie na samym końcu pojawia się bardzo ważny rozdział o uwikłaniach elity literackiej we współpracę z władzą ludową, ale dużo bardziej szkoda, że ten temat został potraktowany po macoszemu. Ten motyw od początku przewija się w tle, znakomita większość opisywanych w książce osób należała do PZPR i jakoś tam kolaborowała z reżimem, oczywiście domyślamy się dlaczego, ale gdy nie znamy tła, patrzymy na nich z pewną ambiwalencją. Nie wszyscy czytelnicy tej książki czasy komuny będą pamiętać z autopsji, wyjaśnienie tych zawiłości na początku książki (niektórzy, przynajmniej przed socrealizmem, robili to z powodów ideowych), pomogłoby w odbiorze.

Najbardziej jednak brak mi w tym wszystkim autorskiej interpretacji faktów. Słonimski we wspomnianym „Alfabecie wspomnień” przyznawał się bez oporów: „Pisząc o innych oczywiście biorę pod uwagę przede wszystkim samego siebie”. Rzecz jasna, nie wymagam od Jarosława Molendy, żeby pisał o sobie, ale żeby w ogóle coś napisał, skomentował, wyraził własne zdanie, podsumował, a nie tylko dawał dojść do głosu innym.

Książka składa się prawie z samych cytatów, gdyby podliczyć to, co autor napisał samodzielnie, stanowiłoby to może dziesięć procent, a i tak są to w większości uwagi w stylu: „Jacek Żakowski uważa, że…”, „Maria Iwaszkiewicz twierdzi…”. Obszerny, trzyczęściowy artykuł Jacka Żakowskiego pod tytułem „Przy stoliku w Czytelniku”, jest w tej książce dziełem bardzo często cytowanym. Wolałabym wiedzieć, co nowego pan Molenda ma na ten temat do powiedzenia, bo opinie Jacka Żakowskiego mogę odnaleźć w jego artykule.

Po lekturze tej mniej lub bardziej uporządkowanej kompilacji mam wrażenie, że nie jest to książka Jarosława Molendy „Przy stoliku w Czytelniku”, tylko wybór cytatów, który powinien być opatrzony adnotacją „pod redakcją Jarosława Molendy”.

Większości czytelników nie będzie to przeszkadzało, o ile skupią się na śledzeniu anegdot i nie będą się domagać sensownego obrazu epoki. Inna sprawa, że często są to historyjki znane skądinąd, wielokrotnie powtarzane. Słynny tekst Himilsbacha: „Inteligencja, wypie*dalać” i reakcja Holoubka „Nie wiem jak państwo, ale ja wypie*dalam”, został nawet przytoczony dwa razy.

Nie mnie dywagować, co autora do takiej asekuranckiej formy skłoniło. Kiedy Jacek Żakowski w 1993 roku opublikował swój artykuł „Przy stoliku w czytelniku” odbiło się to szerokim echem i przyniosło nieoczekiwane reperkusje. Tadeusz Konwicki się na stolik w Czytelniku „obraził” i przeniósł razem z przyjaciółmi (Holoubkiem i Łapickim) do kawiarni Bliklego. Dzisiaj już nikt się nie obrazi, bo prawie wszyscy opisywani bywalcy już nie żyją.

Czytajcie tę książkę, jeśli nie znajdziecie nic innego pod ręką, chociaż… może bardziej się przyda etykieta na butelce wody mineralnej.*

*”Nie mogę zasnąć, nim oczu nie zmęczę jakąś lekturą. Janka [żona] ulitowała się nade mną i dała mi do czytania napis na pudełku zapałek „Swan”, a ja odwdzięczyłem się jej proponując jako lekturę etykietę na butelce wody mineralnej.”

Antoni Słonimski „Alfabet wspomnień” s. 64.

poniedziałek, 22 stycznia 2024

Jacek Roy „Czarny koń zabija nocą” Ocena: 3/6

KIEDY LICEALISTA SIĘ STARZEJE...

Pamiętam, że gdy czytałam tę książkę w liceum, zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie. Chyba nawet przeczytałam ją dwa razy. Gdy odnalazłam „Czarnego konia…” w mojej aplikacji czytelniczej, postanowiłam zaktualizować wspomnienia. Lepiej było tego nie robić.

To, co kiedyś wydawało się tak świetne, ledwo się mieści w moich dzisiejszych standardach. Chyba niepotrzebnie tak dużo czytam, doświadczenie życiowe też przeszkadza. Teraz widzę wszystkie błędy i absurdy, które kiedyś zupełnie mi umykały. Nie dlatego, że ich nie było, nie miałam po prostu pojęcia, że jakieś są.

Akcja toczy się w Świnoujściu, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Prywatny detektyw Arystoteles Bax wyręcza milicję obywatelską w prowadzeniu śledztwa w sprawie morderstwa, które w tym samym pensjonacie przydarza się drugi raz. W przypadku pierwszego zabójstwa sprzed roku, milicjanci w ogóle do niczego nie doszli, za drugim razem, odpuścili sprawę (nawet nie zebrali śladów), żeby nasz detektyw, niczym Herkules Poirot, mógł sobie działać sam. W realiach socjalistycznych – rzecz kompletnie nie do pomyślenia. Po pierwsze, nie było wtedy w Polsce prywatnych detektywów, po drugie, milicja nigdy by nie zezwoliła na takie praktyki, zwłaszcza, że w sprawę zamieszani byli cudzoziemcy.

Detektyw kiedyś wydał mi się sprytny, a dzisiaj widzę, że do bystrości mu daleko. Zupełnie go nie dziwi, że dokładnie to samo towarzystwo z różnych zakątków świata spotyka się znów w tym samym pensjonacie, w którym przed rokiem, w ich obecności popełniono morderstwo. To oczywiste, że mają w tym jakiś cel, bo kto by chciał spędzać urlop w miejscu, które wiąże się z tak przykrymi wspomnieniami. Dojście do tej prawdy zajmuje detektywowi dużo więcej czasu niż doświadczonemu czytelnikowi (licealiście to nie przeszkadzało).

Prowadzący śledztwo, właśnie jak gdyby był licealistą, a nie słynnym detektywem, ujawnia swoje teorie na prawo i lewo, przez co naraża życie swoje i mieszkańców pensjonatu oraz pakuje się w kłopoty. Licealista, rzecz jasna, wczuwa się w rolę detektywa i na jego głupkowate paplanie nie zwraca uwagi. I tak dalej, i tak dalej… Dowodów indolencji pana Baxa jest znacznie więcej, nie warto nawet tego przytaczać.

Treść treścią, można machnąć ręką na dziurawą intrygę, ale jedna konstatacja, zupełnie z innej bajki, która pojawiła się dzięki tej lekturze, dużo bardziej mnie zmartwiła. Kiedyś, zindoktrynowana przez władzę ludową (nie migajcie się, każdy jakoś tam był) byłam usatysfakcjonowana tym, że „skarb” w końcu przeszedł na własność państwa. Dziś szczerze się oburzam, że nie trafił, zgodnie z ostatnią wolą spisaną w testamencie, do rąk prawowitych spadkobiorców.

Wniosek? Polskie kryminały powinni czytać wyłącznie licealiści. Wtedy wszystko wszystkim będzie się podobało.

Przy okazji próbowałam rozwiązać jeszcze jedną zagadkę: kto jest prawdziwym autorem tej książki, bo Jacek Roy to oczywiście pseudonim, podobnie jak Joe Alex (Słomczyński) czy Umberto Pesco (Iredyński). Śledztwo nie przyniosło jednak żadnych rezultatów. Gdybyście przypadkiem wpadli na trop – dajcie znać.

poniedziałek, 17 kwietnia 2023

Małgorzata Starosta „Nie słyszę cię, kochanie” Ocena: 3/6

ŚCIEMA DO WYBACZENIA  

Małgorzata Starosta pozytywnie mnie zaskoczyła. Zaczęłam kiedyś czytać jakąś jej komedię kryminalną i szybko zrezygnowałam. Na pierwszych kilkunastu stronach nie znalazłam niczego, co by mnie zachęciło do dalszej lektury. Odniosłam wrażenie, że w tym słowotoku chodzi tylko o to, żeby popisać się umiejętnością tworzenia grepsów, które w stosowane bez umiaru mają skutecznie zamaskować brak treści.

Z „Nie słyszę cię, kochanie” było inaczej - książka wciągnęła mnie od pierwszej strony. Sięgnęłam po nią, bo spodobał mi się opis, w którym bohaterka „budzi się i nagle uświadamia, że straciła słuch. I że nie pamięta, co stało się w jej domu poprzedniego wieczoru. Zaraz potem w jej życiu rozgrywają się dziwne zdarzenia (…)

Fabuła logiczna, intryga precyzyjnie obmyślona, dramaturgia nie siada, przez cały czas kibicujemy bohaterce. Zagadka coraz bardziej się komplikuje, ale w końcu zostaje sensownie wyjaśniona i zaskakuje tak jak trzeba. Zakończenie może odrobinę przekombinowane, ale daje się przełknąć. Postaci wiarygodne psychologicznie, na tyle, na ile to jest potrzebne w thrillerze. Autorka nie skupia się wyłącznie na tym „żeby było śmiesznie”, tylko żeby trzymać nas w napięciu i to wychodzi książce na dobre.

Jest tylko jedna rzecz, która mnie drażni, a ponieważ wymagam od autorów, żeby książki były przemyślane w każdym calu, muszę obniżyć ocenę. Małgorzata Starosta nie popracowała wystarczająco nad formą i odpuściła sobie wiarygodność na bardzo ważnym polu. Bohaterka po utracie słuchu porozumiewa się z otoczeniem przy pomocy pisanych ręcznie karteczek. To wielka uciążliwość. W takich sytuacjach pisze się krótkie, kilkuwyrazowe komunikaty, a nie wielostronicowe wypracowania. Nikt na dłuższą metę by tego nie wytrzymał, nie wspominając już, że taka konwersacja zajęłaby zbyt dużo czasu. A wszyscy nasi bohaterowie muszą sobie z tym dawać radę, przez całą powieść, bo im autorka tak przykazała.

Jeśli więc przymkniecie oko na tę ściemę, będziecie mieć całkiem przyjemną lekturę. A mnie, jak zwykle szkoda, że mogło być bardzo dobrze, a wyszło tak sobie.