PODOTYKAJMY SIĘ SIUSIAKAMI
Można by zacząć tak:
Szczygieł się starzeje, a ja
dziecinnieję.
Ale można też inaczej:
Szczygieł dziecinnieje, a ja się
starzeję.
Czytam. Odkładam. Wracam. Znów
odkładam. Zmuszam się, bo jak to? Przecież to Szczygieł. Coś ze mną nie tak?
Pierwszy tekst i od razu rewelacja.
Cieszę się. Szczygieł wkracza w nowe rejony. Już nie jest to zwykły reportaż,
tylko najprawdziwsza literatura. Poprzeczka została zawieszona wysoko. Niepotrzebnie
jednak już na samym początku, bo im dalej, tym gorzej. To, co tak urzekło w
rozważaniach o poetce, nie sprawdziło się w przypadku trochę bardziej
„zwyczajnych” ludzi. Forma przerosła treść.
Dlaczego tym razem Szczygieł do mnie nie dociera? Czego zabrakło, czego NIE MA? W każdym z tekstów brakuje czego
innego, ale chyba w większości brak tego, co było tak charakterystyczne dla autora: precyzyjnego przechodzenia od szczegółu do ogółu. Wychodząc od
historii jednego człowieka, dochodzimy do prawd, które są istotne dla
wszystkich. Szukam tych prawd i z trudem mi to przychodzi. Szukam
autentyczności, dawnej ciekawości świata i ludzi, a znajduję tezy, które autor
chce mi na siłę zaimplantować.
Historia o siostrach Woźnickich,
bliźniaczkach uratowanych z holokaustu. Ludwika - zapomniana pisarka, Zofia –
jeszcze bardziej zapomniana dziennikarka. Obie popełniły samobójstwa. Ich losy
przedstawione chaotycznie, poszatkowane licznymi dygresjami. Wśród nich – długa
opowieść Chavy, która o siostrach dorzuca kilka istotnych szczegółów, a potem,
niespodziewanie sama staje się bohaterką. Snuje długą opowieść o tym jak jej udało
się przeżyć wojnę i o swoich relacjach z matką. To dobry temat na osobny
reportaż, ale ile można pisać o żydowskich dzieciach uratowanych z holokaustu, więc
pewnie dlatego historia ta nie dostała własnej szansy. Gdyby taki zabieg wprowadził
debiutant, uznałabym, że to błąd, ale Szczygieł? Czy autor chciał mi przez to coś
powiedzieć? To o siostrach Woźnickich tekst, również o tym, że przeżyły wojnę dzięki
dobrym ludziom, czy muszę poznawać dramatyczny życiorys osoby tak słabo z nimi
związanej? Niezależnie od tego, czy jest to opowieść o dobrych czy o złych
Polakach (bardziej o dobrych), czuję się manipulowana i bardzo mi się to nie
podoba.
Antykwariat w Budapeszcie
przedstawiony jako sklep po umarłych. Prawda tak oczywista, że wypadało by ją
ubrać w jakąś anegdotę, ludzką historię wartą uwiecznienia. NIE MA. Za to znów pojawia
się teza i złote myśli, przed którymi przestrzega autora Hanna Krall, a których
nie powstydziłby się Coelho.
Ale to wszystko przecież
drobiazgi, ulotne, subiektywne odczucia, prywatne wątpliwości w żaden sposób
nie uzasadniające krytycznego podejścia wyrażonego tak niską oceną. W książce
jest przecież dużo więcej perełek, niż kiksów. Więc o co tej zołzie (mnie, znaczy)
chodzi? O tę symboliczną łyżkę dziegciu, która zepsuła całą beczkę miodu.
„Śliczny i posłuszny” to tekst o młodej
kobiecie, która zakatowała na śmierć kilkuletniego chłopca. Ja też (jak Donald
Tusk i Bronisław Komorowski) po lekturze nie mogłam w nocy spać, ale nie ze
względu na przedstawioną treść. Zarwałam noc przez rozmyślania, jak to możliwe,
że tak bardzo ceniony przeze mnie Mariusz Szczygieł mógł coś takiego zrobić. Popełnić
tekst propagandowy, na polityczne zamówienie (zanim się nie zgodzicie,
doczytajcie do końca). Jeśli autor zrobił coś takiego świadomie, to w moich
oczach całkowicie go dyskwalifikuje. Jeśli nieświadomie, to znaczy, że wykazał
się naiwnością, którą w przypadku człowieka, który trochę lat już przeżył na
tym świecie, należałoby nazwać o wiele dosadniej. Na pewno znajdziecie
najbardziej pasujące wam słowo.
Historia sprzed trzydziestu lat:
młoda nauczycielka katuje na śmierć syna swojego partnera. Zbrodnia potworna,
nie ma najmniejszych wątpliwości. Chłopiec bity był przez nią już wcześniej, co
również jest ze wszech miar naganne, ale wskazuje też na to, że może tym razem
kobieta przeholowała, a więc mógł to być wypadek. Wezwała przecież do dziecka
mieszkającą w tym domu lekarkę i pogotowie.
Zabójczynię skazano na piętnaście
lat więzienia (wyszła po dziesięciu za dobre sprawowanie). Wyrok był tak niski,
ponieważ w sądzie udowodniono, że kobieta sama była w dzieciństwie maltretowana
fizycznie i psychicznie przez rodziców, więc nie mając innych wzorców
przeniosła swoje doświadczenia na dziecko, które miała pod opieką. „Skazana nie
rozumiała, że stawianym przez nią wymogom kilkuletnie dziecko nie było w stanie
sprostać” – wyjaśnia sędzia, która wydała wyrok. „Stosowane wobec chłopca kary,
w tym cielesne, miały – jej zdaniem – jedynie go dyscyplinować”.
Kobieta została ukarana,
odpokutowała winę i chyba zrozumiała swój błąd, bo nigdy więcej nie popełniła
ani podobnego, ani żadnego innego przestępstwa. Dziesięć lat po wyjściu z
więzienia odbyło się zatarcie skazania, więc zgodnie z polskim prawem obywatel
ma prawo do nowego życia, bez piętna mordercy. Dlaczego więc Szczygieł odgrzewa
tę sprawę po tylu latach? Ponieważ kobieta zatrudniona jest jako nauczycielka i
ekspert ministerstwa do spraw mianowania nauczycieli dyplomowanych. Morderczyni
ma uczyć nasze dzieci? Do tej pory ciągle jeszcze próbuję stać po stronie
autora, chociaż jego argumenty coraz mniej trafiają mi do przekonania.
Zastanawiam się, jaki sens ma
przytaczanie cytatów szanowanych przodków kobiety, z którymi łączą ją tylko
słabe więzy krwi? Żeby pokazać, że w dobrych rodzinach z tradycjami też się
zdarzają patologie? To doskonale wiemy. Szczygieł sam się tłumaczy, że to
trochę jak szukanie dziadka w Wehrmachcie. Nie trochę, tylko dokładnie to samo.
A więc zdaje sobie sprawę z manipulacji, a jednak pisze.
Co mają wspólnego teologiczne
fascynacje bohaterki z nauczaniem matematyki, skoro na lekcjach kompletnie do
nich nie nawiązuje? Żeby pokazać, że żarliwy katolik też może być mordercą? To
również nic nowego.
Metody bohaterki na
dyscyplinowanie uczniów są bezwzględne i mogą się nie podobać (choć akurat nie
widzę niczego zdrożnego w tym, że uczniowie muszą przebywać w klasie w
bezwzględnej ciszy, a uszkodzenie czegokolwiek w sali uczeń musi naprawić na
własny koszt), ale przynoszą efekty. Uczniowie doskonale opanowują matematykę i
dobrze zdają egzaminy. Nie wiem, co lepsze - przyjazny pedagog, który niczego
nie potrafi nauczyć, czy tyran-despota, który jest skuteczny. Najlepszy byłby
oczywiście nauczyciel i przyjazny, i skuteczny, ale jesteśmy w Polsce i nie
mówimy teraz o ideałach. Gdyby Szczygłowi zechciało się zagłębić w polski
system oświaty odkryłby ze zdziwieniem, że podobni nauczyciele, bazujący na
sadystycznej wręcz dyscyplinie, są w naszych szkołach powszechnym zjawiskiem, ale
często nie są skuteczni. Ręka w górę, kto nie miał w szkole nauczyciela tyrana.
Nie usprawiedliwiam metod pracy bohaterki, ale jeśli chodzi o tę kwestię, idealnie
się mieści się ona w statystykach: połowa nauczycieli w państwowych szkołach
jest w porządku, druga połowa powinna zmienić zawód.
Największym jednak, niewybaczalnym błędem tego tekstu jest
jego jednostronność, brak obiektywizmu i przedstawienia stanowiska drugiej
strony. Dlatego właśnie uważam, że to tekst propagandowy.
I tylko nie mówcie, że autor
napisał maila do bohaterki tekstu, a ona odmówiła spotkania. To oczywiste, że
nie chciała wracać do przeszłości. Ale, czy na tym polega dociekliwość
dziennikarska? Zwróciliście uwagę ile wysiłku włożył autor, aby się
skontaktować z „fałszywą kuzynką” pani Müllerovej w reportażu „Gwiazda
wszystkich willi”? Mail do galerii, telefon do brata, telefon do kuzynki, chęć
wyjazdu do wioski na północy Włoch, do Pragi, do Mediolanu, żeby tylko się z
nią zobaczyć. Kilka maili, telefonów, odmów, żeby w końcu spotkać się w Rzymie.
Można było? Można.
Tym razem, żeby porozmawiać z
bohaterką, nie trzeba było lecieć do Rzymu. Wiadomo było, gdzie mieszka, gdzie
pracuje. Wystarczyło poczekać pod szkołą i zagadać. Ale autor założył, że przecież
to potwór, więc nie warto. Szkoda, bo to by było najciekawsze dla dziennikarza
i czytelnika – jak ona teraz patrzy na swoje życie. Łatwiej było jeszcze raz dokonać
egzekucji na tej kobiecie, kojarzonej z niepopularną w kręgach pewnej gazety
opcją polityczną, bo takie było zamówienie (uwaga!: zupełnie nie chodzi tu o
opcję – gdyby była inna, napisałabym dokładnie to samo). Autor uznał, że
kobieta jest zła i udowodnił wszystko, co chciał. Mnie jednak zupełnie nie
przekonał.
To prawda, mój gniew spowodowany
lekturą tego reportażu zaważył na ocenie całości. Wszystkie inne teksty, lepsze
lub gorsze przestały się nagle liczyć. Początkowo chciałam okiełznać emocje i
nie wystawiać oceny tej książce. Z wybitnymi autorami jest przecież trochę tak,
jak z osobami zmarłymi: wypada o nich mówić albo dobrze, albo wcale. Przeczytałam
reportaż „Śliczny i posłuszny” jeszcze raz i zarwałam kolejną noc, bo zjadały
mnie wyrzuty sumienia. Skoro jednak autor dał sobie prawo, aby upublicznić ten
tekst, ponieważ nie mógł „przeboleć” (to jego słowo), że bohaterka pracowała
dla ministerstwa, to ja dam sobie prawo wystawienia mu pały, bo nie mogę
przeboleć, że bez skrupułów zniszczył człowieka.
Szczygieł tłumaczy się, że
reportaż pełni rolę służebną, ma wpływać na rzeczywistość i „ma prawo do
żerowania na cudzych nędzach” (cytuje Kąkolewskiego). No to i ja sobie
pożerowałam. A teraz żeruję jeszcze raz, bo Mariusz Szczygieł podłożył mi się
koncertowo.
Rozzłościł mnie Remigiusz Mróz, kiedy
nazwał Wiesława Myśliwskiego jegomościem (recenzja z 13 grudnia 2018), ale Mróz
jest jeszcze młody i wielu rzeczy może się nauczyć. W pewnym wieku należałoby
jednak mieć większą świadomość, czego nie wypada. W reportażu „Wiele męskich
scen” Szczygieł cytuje „odważnego” ojca swojego bohatera – rzeźbiarza Tomasza
Górnickiego: „faceci muszą raz na jakiś czas wejść razem do sauny i podotykać
się siusiakami”.
Chyba naprawdę się starzeję.
Tagi:
Nagroda Nike 2019, Nike 2019
Mariusz
Szczygieł "Nie ma", Szczygieł "Nie ma" recenzja, Szczygieł "Nie ma"
opinie, Szczygieł "Śliczny i posłuszny", Szczygieł opinie