wtorek, 16 lipca 2024

Małgorzata Starosta „Sprawa lorda Rosewortha” Ocena: 1/6

SPRAWA MAŁGORZATY S.

A pomyśleć, że gdyby nie moja słabość do angielskich ramotek detektywistycznych, nie byłoby afery.

To mogłaby być przeciętna recenzja na temat przeciętnej książki, którą przeciętni wydawcy sprzedają pod hasłem: kryminał w stylu Agathy Christie. Pochwaliłabym wtedy dobry styl, całkiem nieźle oddany klimat, dość wartko rozwijającą się akcję, skrytykowałabym doklejony na siłę epilog, który niczego do powieści nie wnosi.

Tak by było, gdybym nie czytała powieści „Dom zbrodni” Agathy Christie. Powiedzieć, że miałam po lekturze „Sprawy lorda Rosewortha” uczucie deja vu, to byłby grzeczny eufemizm. Proponuję zatem, abyście razem ze mną przeprowadzili śledztwo i pomogli mi odpowiedzieć na pytania, które muszę tutaj zadać:

  1. Jak daleko autor może posunąć się w zapożyczeniach od innego autora?
  2. Gdzie kończy się inspiracja, a zaczyna plagiat?

 Sprawa wygląda tak:

W obu powieściach akcja dzieje się w Anglii, mniej więcej w tym samym czasie (lata czterdzieste/pięćdziesiąte ubiegłego wieku). W porządku, na tym polegają powieści „w stylu”. Dalej, niestety, nie chodzi o styl.

I tu, i tu zostaje zamordowany stary, nie do końca angielski i nie do końca arystokrata, ale za to z całą pewnością milioner, który mieszka wraz z liczną rodziną w ogromnym pałacu. Milioner jest chytry, zaborczy, bezwzględny i wredny, i tak naprawdę każdy członek rodziny chętnie by się go pozbył, więc wszyscy się cieszą, że ktoś uwolnił ich od kłopotu.

Wnuczka milionera (u Starosty zamieniona na córkę) chcąc ratować honor rodziny, no bo przecież w porządnych rodzinach nie zdarzają się mordercy, prosi o pomoc detektywa, który ma wyjaśnić kto zabił. U Christie detektyw jest narzeczonym wnuczki, u Starosty – tylko udaje narzeczonego.

W obu przypadkach oficjalne śledztwo z ramienia Scotland Yardu prowadzi inspektor, który tak się składa, że jest ojcem wynajętego detektywa.

Ta sama jest przyczyna śmierci milionera – zostaje on otruty eseryną (lek), ale w grę wchodzi również przedawkowanie insuliny.

Po otwarciu testamentu milionera okazuje się, że tuż przed śmiercią ostatnia wola została diametralnie zmieniona, co oczywiście na tyle przetasowuje układy, że zleceniodawczyni śledztwa, największa beneficjentka testamentu, staje się osobą najbardziej podejrzaną. I tu, i tu, detektyw raczej w to nie wierzy.

Krąg najważniejszych osób dramatu jest idealnie symetryczny w obu powieściach: dużo młodsza, druga żona, która nienawidzi milionera i ma kochanka, ale nie ma pieniędzy, syn nieudacznik, który zostaje pozbawiony majątku i najwięcej traci, ciotka rezydentka – na utrzymaniu milionera, dwójka sprytnych nastolatków płci obojga (u Starosty dzieci milionera, u Christie wnuki). Plus kilka postaci drugoplanowych, które jakoś tam się różnią, chociaż czasem wykonują ten sam zawód (np. aktorki).

Nastoletnie dziewczynki są idealnymi kopiami. Uwielbiają powieści detektywistyczne, pochlebiają sobie, że mają takież zdolności, chcą pomagać detektywowi w prowadzeniu śledztwa, pełniąc rolę Watsona. Nastolatka u Christie odgrywa znacznie ważniejszą rolę, ale młoda detektywka u Starosty też się przydaje.

W obu powieściach mamy wątek kobiety śmiertelnie chorej, która jest gotowa na wszystko. Wie, że zostało jej kilka tygodni życia, czuje się bezkarna i może wreszcie zrobić to, na co w innej sytuacji nigdy by się nie odważyła.

Różnice między powieściami jednak są. Zakończenie u Christie jest, jak na swoje czasy, nietypowe, zaskakujące, łamiące schematy, nowatorskie. Nikt przed nią nie wymyślił takiego rozwiązania. Nie zdradzę na czym to polega, bo jeśli nie znacie tej książki, nie chcę odbierać przyjemności z lektury. Zakończenie u Starosty, na szczęście inne niż w „Domu zbrodni”, jest typowe, niezaskakujące, niełamiące schematów, wtórne. Jeśli pamiętacie „Morderstwo w Orient Expresie” powinniście się domyślić o co (niedokładnie) chodzi.

Jeżeli jeszcze widzieliście film „Na noże” cały ten powyższy opis również wam się wyda dziwnie znajomy. Jednak nie mam wątpliwości, że twórcy filmu tylko się inspirowali Agathą, bawili się konwencją (inny czas akcji, inne realia, inny detektyw, dużo więcej niż u Christie dowcipu, ironii, pomysły mistrzyni zostały wciągnięte, przemielone i przetworzone). W przypadku książki Starosty nie mam takiego wrażenia. Podobieństw jest zbyt wiele, aby mogły pojawić się przypadkiem. I nawet dodatkowy wątek dotyczący zmarłej żony detektywa tego nie zmieni. Doklejone na siłę zakończenie i sugestia w posłowiu, że prawdziwe wydarzenie było inspiracją do napisania książki, zupełnie mnie nie przekonuje.

Oceniam tę książkę najniżej jak można, ku przestrodze. Drodzy autorzy, nie przesadzajcie z inspiracjami. Zawsze się znajdzie ktoś, kto zobaczy więcej, niż byście chcieli. To byłaby przyzwoita książka, przyzwoicie „w stylu Agathy” napisana. Tylko, czy tak można? Czy można aż tak?

I co wy na to, drodzy czytelnicy? Co z tym fantem zrobić?

środa, 10 lipca 2024

S. J. Bennett „Zbrodnia w pałacu Buckingham” Ocena: 5/6

KRÓLOWA ZNÓW NA TROPIE ZBRODNI

Kolejna, po "Tajemnicy morderstwa w Windsorze", udana przygoda z agencją detektywistyczną Jej Wysokości Elżbiety II.

Początek wydaje się trochę wolno rozwijać, ale zachowajcie cierpliwość, wszystkie wydarzenia, nawet te z pozoru nieistotne, znalazły się tam w konkretnym celu.

Klimacik – jest.

Dopracowana intryga – jest.

Zagadka dla szarych komórek – jest.

Atmosfera królewskiego dworu – jest.

Sympatyczni bohaterowie – są.

Przemocy, wywlekania flaków, seksu, wulgaryzmów – nie ma.

I nie trzeba śledzić kolejności tomów w serii.

Na pewno przeczytam kolejną część, więc drogie Wydawnictwo Kobiece, tym razem tylko uprzejmie się oburzam, ale jak znowu znajdę takie kwiatki, to zwrócę mój egzemplarz książki jako wadliwy. No weźcie i nie żałujcie na korektę i redakcję. Tę książkę akurat czytają ludzie, którzy zwracają na takie szczegóły uwagę. Ja wiem, młodzieży się wydaje, że język angielski jest taki demokratyczny, bo do każdego, można się zwrócić „na ty”. Tylko, że „you” może mieć wiele znaczeń. Książę Filip na pewno nie zwróciłby się do urzędującej pani premier „weź i zrób”, podobnie jak pani premier nie ośmieliłaby się wyrazić w ten sposób w rozmowie z księciem. W tym wypadku „you” tłumaczy się „pani premier” albo „wasza wysokość”. No chyba, że znają się z piaskownicy, ale to raczej nie ten przypadek.

piątek, 28 czerwca 2024

Małgorzata i Michał Kuźmińscy „Ruiny” Ocena: 2/6

ŚCIEŻYNA DO PIEKŁA

Myślałam, że nie dam rady tej książce. „Autostradę do piekła” Górskiego połknęłam w trzy noce (patrz: niżej), z „Ruinami” męczyłam się prawie miesiąc. Żadnej motywacji do czytania. Żadnego napięcia. Dłużyzny niemiłosierne. Żadnej interakcji z bohaterkami, które tylko smęcą.

Doczytałam, no bo przecież to Kuźmińscy. Wszystkie moje poprzednie lektury tej pary autorów były trafione. Może jak dojdę do końca okaże się, że warto było czekać? Niestety, nikt nie jest doskonały.

Kiedy w kryminale „nic się nie dzieje” zawsze mam nadzieję, że jest tak po coś. Że będą przynajmniej interesujący bohaterowie, ważny temat, świetne tło obyczajowe albo jakieś walory edukacyjne czy przesłanie. Tutaj tego nie znajduję. Są za to smętne wywody, które starają się sprawiać wrażenie literatury wyższych lotów. Oczywiście, można pisać o teatrze eksperymentalnym i przekraczaniu granic sztuki w inscenizacjach teatralnych, ale nie tego oczekuję po literaturze kryminalnej.

Bohaterki – detektywki, jak sklonowane. Obydwie z takimi samymi problemami dotyczącymi byłych przyjaciółek, które zmarły tragicznie. Obydwie obwiniają się (bezpodstawnie) o ich śmierć i bardziej im zależy na rozwiązaniu własnych problemów emocjonalnych niż na prowadzeniu śledztwa. Spokojnie wystarczyłaby taka jedna. To nużące czytać dwa razy o tym samym, chociaż w różnych wariantach.

Dwie śmierci, które niby się łączą, ale czy mają ze sobą coś wspólnego? I znów – mamy materiał na dwie odrębnie opowiedziane historie. Może nabrałoby to jakiejś dynamiki. Tylko, że wtedy trzeba by wymyślić wydarzenia popychające akcję do przodu, a nie watować objętość cytatami z Szekspira. Wszyscy wiedzą, że wielkim pisarzem był, nie trzeba o tym na każdym kroku przypominać. Kupiłam kryminał, a nie wybór sztuk teatralnych. Te stoją na półce, i jak będę chciała, to po nie sięgnę, nie muszę przypominać sobie obszernych fragmentów z „Otella” czy „Hamleta” w przerwach między poszukiwaniem zabójców. Cytatów jest mnóstwo i nie mają żadnego wpływu na przebieg akcji. Naprawdę trudno uwierzyć, że znalazły się w „Ruinach” z innego powodu, niż dobicie do wymaganej kontraktem liczby znaków.

Zakończenie przekombinowane. Jak już nie ma się innego pomysłu, zawsze można wcisnąć pseudosatanistyczne rytuały wyjaśniane przez sztuczną inteligencję (to nie ja na to wpadłam, to autorzy). To niewiarygodne, że nastolatkowie słuchający heavy metalu mogli tworzyć i traktować na poważnie teksty na poziomie abstrakcji sięgającej wyżyn Tybetu (czytaj: postmodernistyczny bełkot). Satanizm – owszem, ale nie podany tekstem niezrozumiałym nawet dla absolwentów filozofii.

Ostatnia akcja detektywek – absurdalna. I co? Pan prokurator zgodził się na włamanie? Nie zauważył? A może jeszcze wydał nakaz? Odjechali nam tu autorzy.

Trudno też uwierzyć, że w dzisiejszych czasach można kogoś zniszczyć jedną krytyczną recenzją w internecie. Moją recenzją przecież też nikt się nie przejmie, bo nawet jej nie zauważy. Gdyby jednak jakimś cudem wpadła wam w oko, to przynajmniej będziecie wiedzieli, że ostrzegałam.

Ocena dopuszczajaca, bo doceniam, że autorzy chcieli przemycić jakieś przesłanie. Niestety, zaginęło w morzu niepotrzebnych słów.

poniedziałek, 17 czerwca 2024

Piotr Górski „Autostrada do piekła” Ocena: 4/6

ALE…

A tylko zajrzę jak to się zaczyna. Czytać nie będę, bo nie mam czasu. I co? Trzy zarwane noce, robota nie zając, nie uciekła. Moja wina. Przecież powinnam wiedzieć, że jak się zacznie czytać Górskiego, to nie można się oderwać.

Wyrzucony z Policji komisarz Kruk zostaje zatrudniony do pomocy w śledztwie w roli „konsultanta”, dzięki specjalnej protekcji pani prokurator, które oskarżała go o wszystkie ciemne sprawki, których dopuścił się w poprzedniej części („Pułapka na szczury”). Sprawa jest poważna, bo dwoje prokuratorów zostało w spektakularny sposób zamordowanych, a na swoją kolejną ofiarę zabójca wyznaczył właśnie naszą panią prokurator. No chyba, że zostanie uwolniony inny morderca oczekujący na proces. Na takie ultimatum polski wymiar sprawiedliwości nie może się zgodzić, ale śledztwo utknęło w martwym punkcie. Obawiająca się o swoje życie prokurator liczy na to, że pomóc może Kruk ze swoimi „niekonwencjonalnymi” metodami.

Akcja nie zwalnia nawet na minutę, przez cały czas czujemy atmosferę zagrożenia. Pojawiają się nowe wątki i nawet komisarz Kruk popełnia błędy.

Intryga jest bardzo mocno zapętlona, wszystko ładnie się łączy i wyjaśnia na końcu. Ale…

Kiedyś czytałam książki, odkładałam, i albo mi coś zostało w głowie, albo nie. Odkąd zaczęłam prowadzić zapiski na blogu, wyostrzyło mi się spojrzenie. Próbuję dociec, co autor chciał powiedzieć i czy mu się to udało, żeby to przekazać czytelnikom. I tym razem mam wątpliwości. Chociaż intryga jest precyzyjna jak szwajcarski zegarek, to nie znajduję odpowiedzi na pytanie: „dlaczego?”. Po co osoba odpowiedzialna za serię morderstw wymyśliła aż tak spektakularne widowisko? Niestety, nie ufam wyjaśnieniom autora. Ten sam efekt można było osiągnąć banalnymi, konwencjonalnymi metodami. Przekupienie lub zastraszenie świadka albo prokuratora było o niebo łatwiejsze. Dlaczego więc nie zadziałała brzytwa Ockhama?

Nie tylko detektywi popełniają błędy, autorom również się to zdarza i tym razem trafiło na Piotra Górskiego. Nie dopracował do końca postaci zleceniodawcy. Pokazał postać, która ma satysfakcję z tego, że robi wokół siebie zamieszanie, pokazuje, jaka jest wielka, bo może bezkarnie zabijać przy świadkach i drwić z wymiaru sprawiedliwości. Ale w końcówce widzimy tego gościa zupełnie inaczej, jako skromną osobę, której obcy jest blichtr i epatowanie bogactwem, a więc brak u niej cech tak charakterystycznych dla ludzi prowadzących mafijne interesy. To są dwie różne osobowości. Żądza sławy nie idzie w parze ze skromnością, więc takie rozwiązanie mnie nie przekonuje.

To błąd naprawdę małego kalibru i bardzo prosty do wyeliminowania, przy pomocy kilku machnięć piórem, na przykład przy opisie rezydencji mafioza. Autor sam by wpadł, że coś tu się nie zgadza, ale pewnie wydawnictwo szybko przechwyciło książkę, nie dając mu szans na przemyślenia. Wyciągam takie śmiałe, niepoparte żadną wiedzą wnioski również dlatego, że redakcja jest na trochę słabszym poziomie. Górski dobrze pisze, więc redaktor przysnął albo się spieszył. W paru miejscach można było lepiej się postarać. Drobiazgów się nie czepiam, ale nawet po zapowiedzianej reformie ortografii, z kieszeni chyba nadal będziemy wyciągać (kogo? co?) smartfon, a nie smartfona. Nie było napisać telefon? Póki co nikomu nie przyszłoby do głowy wyciągać z kieszeni telefona.

środa, 5 czerwca 2024

Patryk Jurek „Pomarlisko” Ocena: 2/6

SNY NA JAWIE

No nie, panie autorze. Takich numerów się nie robi czytelnikowi.

Dobrze zacząć, wciągnąć, a na koniec pokazać środkowy palec? Ha, ha, ale was nabrałem! Myśleliście, że co? Będziecie mieć jakąś satysfakcję z lektury? A figa! To wszystko była ściema.

Rzecz jasna, zgodnie z zasadami sztuki, do tego, co mnie najbardziej wkurzyło dojdę na końcu. Najpierw o zaletach.

Bez dwóch zdań, tak oryginalnego tematu i bohatera nie było w polskiej literaturze od lat. Pracownik szpitalnego prosektorium, z wykształcenia ratownik medyczny, po godzinach dorabia sobie wykopując z cmentarzy świeże zwłoki, które potem służą jako pomoce naukowe studentom medycyny, bo brakuje dawców. No niby, można przyjąć, że to poświęcenie w służbie nauki, ale nie ma ani słowa o tym, że po lekcji anatomii poszatkowane ciała wracają do grobów, więc sprawa jest jednak wątpliwa moralnie. Ale dylemat bohatera zasygnalizowano, więc czytam uważnie, licząc, że coś z tego jeszcze wyniknie.

Bohater budzi emocje, nie do końca pozytywne, ale mimo wszystko mu kibicujemy. Nie było mu w życiu łatwo, wreszcie znalazł dziewczynę, z którą może ułożyć sobie życie, ma szansę wrócić do normalności, zamiast codziennie ocierać się o śmierć, na którą już zupełnie zobojętniał, może wrócić do ratowania życia. Bardzo chcemy, żeby coś wreszcie mu się udało.

Wielką zaletą są również świetnie oddane realia pracy ratowników medycznych i klimat szpitalnego prosektorium. Wyczuwam w tym więcej niż dobry research. Takie rzeczy trzeba albo przeżyć na własnej skórze, albo mieć bardzo rzetelnych i zaufanych informatorów.

I tu kończą się zalety, bo co z tego, że temat i bohater w porządku, kiedy cała reszta kuleje.

Kuleje przede wszystkim dramaturgia. Przez pół książki niewiele się dzieje, poznajemy tylko nowe aspekty życia bohatera, historia ma wyłącznie charakter obyczajowy, dużo w niej niewnoszących niczego nowego powtórek.

Bardzo mi też przeszkadzają pojawiające się w zbyt dużym zagęszczeniu sny bohatera. Za pierwszym razem czytam uważnie, bo sen jest realistyczny. Szybko jednak dowiaduję się, że taki rozwój wydarzeń, to tylko senna mara. Za drugim razem, gdy coś dzieje się nie tak, domyślam się, że to tylko ściema, więc czytam na przyspieszonych obrotach. Kolejne sny po prostu omijam, bo nie interesują mnie alternatywne, nierzeczywiste wersje wydarzeń, niemające wpływu na akcję i niedające szansy czytelnikowi na samodzielne rozwiązanie zagadki. To tylko zapychacze. Przypominam, że książka sprzedawana jest z półki thriller/kryminał.

Kiedy wreszcie pojawia się zwrot fabularny (bohater otrzymuje bardzo nietypowe zlecenie, które się komplikuje), akcja przyspiesza, historia zaczyna robić się bardziej kryminalna i nawet trzyma w napięciu. Czytam z zainteresowaniem, bo chcę się dowiedzieć, do czego to wszystko doprowadzi. No i kiedy dochodzi do finału niespodziewanie wybucha bomba, która mnie zabija.

Patryk Jurek nie ukrywa inspiracji książką „Fight Club” (ten tytuł pojawia się na kartach powieści). Jeśli czytaliście, może zaczniecie w tym momencie przeczuwać pismo nosem. Tylko, że Palahniuk nie robi z nietypowości bohatera żadnej tajemnicy i dzięki temu ta postać jest wielowymiarowa i uzasadniona psychologicznie (nie wiem, niestety, jak to było w filmie, ponieważ nie zdzierżyłam wylewającej się zewsząd przemocy i przestałam oglądać w połowie). U Jurka o wszystkim dowiadujmy się na samym końcu. Cała ta, jak by się wydawało, precyzyjnie zapętlona fabuła okazuje się bez sensu, ponieważ…

Tu chciałam, jak zwykle, wrzucić paskudny spoiler, ale po namyśle zrezygnowałam. W tej historii coś jednak jest, chociaż przede wszystkim jest zmarnowany potencjał. „Pomarlisko” to debiut literacki autora. Może niepotrzebnie rzucił się na tak trudny temat, nie wiedział jak skończyć i poszedł na łatwiznę? A może od początku miał pomysł na taki finał, bo uznał, że czytelnicy wolą być zaskakiwani królikami wyciąganymi z kapelusza niż usatysfakcjonowani logiką zakończenia? Nie wiem. Niezależnie od intencji – nie wyszło. Jak dla mnie. A wy zawsze możecie mieć własne zdanie.

niedziela, 26 maja 2024

Iva Procházková „Zagraj mi na drogę” Ocena: 4/6

„PLAY IT AGAIN, SAM” *

„Zagraj mi na drogę” – trzeci i ostatni wydany w Polsce kryminał Procházkovej – nie ma już takiej siły rażenia jak „Mężczyzna na dnie” czy „Roznegliżowane”, ale to wciąż bardzo przyzwoita powieść kryminalna.

Tym razem wszystko rozgrywa się „klasycznie”. Trup pada na pierwszych stronach, policja od razu wkracza do akcji i początkowo tylko miota się niemrawo, bo wszystko jest bardzo skomplikowane. Nie ma, niestety, tak charakterystycznego dla wcześniejszych kryminałów Procházkovej perfekcyjnego tła obyczajowego i drobiazgowego przedstawienia osób dramatu w różny sposób powiązanych z morderstwem, w pierwszej części powieści. Nie znaczy to, że książka jest zła, tamte po prostu były doskonałe, a ta jest tylko dobra.

Akcja rozgrywa się w środowisku muzyków słynnej praskiej orkiestry symfonicznej, której siedziba mieści się w gmachu zwanym… Rudolfinum (powinnam chyba podwyższyć ocenę za ten miły akcent, ha, ha). Pojawia się nawet polski wątek w postaci młodej klarnecistki, która ma swój udział w sprawie bardzo zagadkowej śmierci innej młodej, dla równowagi, czeskiej klarnecistki. Podejrzanych mamy sporo, śledzimy akcję uzyskując wcześniej niż detektywi informacje o morderstwie, możemy więc sami bawić się w prowadzenie śledztwa.

Rozwiązanie zagadki trochę mnie rozczarowuje. Mimo, że wszystko okazuje się spójne, logiczne i dopracowane (wielka zaleta w dzisiejszych powieściach kryminalnych), to jednak osoba zabójcy i powody jego działania należą do motywów najczęściej eksploatowanych przez współczesnych autorów, bo to najłatwiejsze rozwiązanie. Więcej nie zdradzę, żeby nie spoilerować. Jeśli zaglądacie czasem do moich recenzji i tak będziecie wiedzieli o co mi chodzi.

Tak czy inaczej, szkoda, że pozostałych kryminałów Procházkowej już po polsku nie przeczytamy. No cóż, chyba należy się przyzwyczajać, że zagraniczni autorzy będą mogli liczyć na wydanie w Polsce jedynie takich książek, które spodobają się niewymagającemu odbiorcy. No chyba, że otrzymają nagrodę Nobla.

* „Play It Again, Sam” czyli „Zagraj to jeszcze raz, Sam” – tytuł sztuki teatralnej i filmu Woody’ego Allena nawiązującego do motywu z filmu „Casablanca”.

poniedziałek, 6 maja 2024

S.J. Bennett „Tajemnica morderstwa w Windsorze” Ocena: 4/6

I JAK TU NIE KOCHAĆ KRÓLOWEJ ELŻBIETY?

Pierwszy raz od nie wiem kiedy trafiam na uczciwą polecajkę na okładce. Czytam: „Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo. Połączenie Panny Marple i The Crown” i – wyobraźcie sobie – nie ma w tym żadnej ściemy! Agathą Christie bezprawnie podpierali się w reklamach wydawcy słabiutkiego „Morderstwa w księgarni” Merryn Allingham czy marnego zbioru opowiadań „Panna Marple. 12 nowych historii” według Agathy Christie. A tym razem takie porównanie jest zupełnie uzasadnione.

Przyznam, że mocno powątpiewałam w efekty śledztwa prowadzonego przez Jej Królewską Mość, no bo jak niby miałoby się to odbywać? Przecież królowa nie będzie biegać po mieście i przesłuchiwać podejrzanych. Na szczęście autorka bardzo sprytnie ten problem rozwiązała. Elżbieta prowadzi coś na kształt agencji detektywistycznej, w której główną rolę odgrywa Rozie - asystentka osobistego sekretarza królowej (bardzo ciekawa postać, dziewczyna o afrykańskich korzeniach, po służbie wojskowej) oraz były szef ochrony. Sama królowa jest mózgiem tej grupy i podobnie jak panna Marple używa szarych komórek do wyciągania wniosków na podstawie informacji zdobytych przez innych na jej zlecenie.

Intryga jest bardzo zręcznie poprowadzona, zakończenie nieoczywiste i logicznie uzasadnione. Klimat życia na zamku Windsor oddany bardzo wiernie; autorka albo ma osobiste doświadczenia z tym związane albo włożyła dużo pracy w solidną dokumentację tematu. I tu, niestety, muszę trochę ponarzekać. Informacje związane z kuluarami życia na królewskim dworze dla wielbicieli monarchii są niewątpliwie bardzo ciekawe, ale wielbicieli kryminałów mogą lekko wynudzić. Ile w końcu można czytać o dworskich rytuałach?

Wybaczam jednak debiutującej kryminalnie autorce ten błąd, spowodowany zapewne dobrymi chęciami, i z niecierpliwością czekam na kolejną część, licząc, że skoro w tym tomie na temat królewskiej służby powiedziała już wszystko, to w kolejnym bardziej się skupi na wątku detektywistycznym. Elżbieta II sprawdziła się w roli detektywa doskonale, ale nie można zapomnieć, że jest również monarchą. Zakończenie sprawia, że wielbiciele królowej będą ją kochać jeszcze bardziej.

Tak więc, jeśli jesteście fanami serialu „The Crown” i tęsknicie za panną Marple, tej książki nie wolno wam przegapić. Kupujcie tę książkę kochani, bo jak u nas królowa detektywka się nie przyjmie, to wydawnictwo sobie odpuści wydawanie kolejnych części. A jak do tej pory w Wielkiej Brytanii ukazały się już cztery i chciałabym je wszystkie przeczytać.