czwartek, 17 października 2024

Grzegorz Dziedzic „Blady świt” Ocena: 2/6

KAŻDEMU BĘDZIE DANE TO, W CO WIERZY

Bardzo żałuję, że Grzegorzowi Dziedzicowi się nie udało. Skąd ten śmiały wniosek? „Blady świt” miał premierę cztery tygodnie temu, a na największym portalu czytelniczym tylko trzy recenzje sponsorowane (czytaj: oceniające książkę na 9-10 gwiazdek). Prawdziwi czytelnicy są bardziej powściągliwi w ocenach. Wydawnictwo Agora widać założyło, że nie ma co rozsyłać darmowych egzemplarzy, bo książka i tak się nie sprzeda.

Żałuję również, że autor, któremu tak bardzo kibicowałam po przeczytaniu pierwszego tomu trylogii chicagowskiej („Żadnych bogów, żadnych panów”) nie spełnił moich oczekiwań.

No nie, panie autorze, tak się nie pisze powieści sensacyjnych. Po słabej drugiej części ("Gangway") miałam nadzieję, że znajdzie się w wydawnictwie ktoś, kto zatroszczy się o część trzecią, zasugeruje poprawki. A gdzie tam!

W pierwszym rozdziale dowiadujemy się, co główny bohater uczyni trzy miesiące później. I prask! – nie ma żadnej tajemnicy. Sprawa jest mocna, kryminalna, o wiele ciekawiej by było, gdyby pojawiła się we właściwym czasie. A tak, gdy już przyjdzie co do czego – nie ma żadnej kulminacji, jest za to giga spoiler.

Drobne spojlery autor wrzuca regularnie, uprzedzając fakty. I po co informować, że będzie tajne spotkanie? Nie lepiej zacząć od spotkania i wyjaśnić, dlaczego jest tajne? Niestety, Grzegorz Dziedzic nie opanował zasad budowania napięcia.

Akcja się wlecze, nie ma punktów zwrotnych, brak dramaturgii. Opis spotkania gangsterów w Hot Springs równie pasjonujący, jak sprawozdanie korporacyjnego stażysty z konferencji sprzedawców nawozów sztucznych. Opisy Chicago na zasadzie: to było fajne miejsce, więc wrzucę, kiedy nie mam o czym pisać, i co z tego, że nie ma związku z fabułą.

Główni bohaterowie, którzy już w drugiej części zmienili się na gorsze, teraz są własnymi karykaturami. Roman, jako asystent swojej żony - hochsztaplerki przewidującej przyszłość, z przekonaniem głosi, że jesteśmy potomkami Atlantydów, którzy będą mogli wrócić na Ziemię i ocalić ludzkość przed zderzeniem z planetą Nibiru (!). Opis tego żenującego spektaklu zajmuje cały rozdział i oczywiście nie ma żadnego wpływu na akcję. Nie wiem, czy Roman jest totalnym idiotą czy jedynie żałosnym naciągaczem. Teo jest już tylko maszynką do zabijania, zastrzelenie człowieka to dla niego jak splunąć. A swoje kobiety traktuje tak: „Kim ty kurwa, jesteś, co? Powiem ci! Kurwą, zwykłą czarną szmatą.” Nie tylko nie da się lubić takich bohaterów, budzą pusty śmiech a nawet odrazę.

Postaci drugoplanowych jest zbyt wiele i wszystkie bezbarwne, nie do odróżnienia. Nawet Al Capone – zupełnie bez jaj.

Zakończenie… Wolałabym, żeby było zgodne z regułami gatunku, ale cóż, licentia poetica. Właściwie to nawet dobrze, że tak to się skończyło. Słyszałam gdzieś, że każdemu będzie dane to, w co wierzy. A jeśli ktoś nie wierzy w nic?

No trudno, nie jest to pierwszy autor, z którym trzeba się będzie pożegnać. Szkoda, bo po „Żadnych bogów, żadnych panów” miałam nadzieję, że zaprzyjaźnię się z pisarzem na dłużej.

Podobno każdy nosi w sobie pomysł na jedną książkę. Grzegorz Dziedzic napisał trzy, o dwie za dużo.

środa, 9 października 2024

Agnieszka Peszek „Je2bnik” Ocena: 1/6

WYBRAKOWANE

Odkrywanie nowych polskich autorów kryminałów, to zawsze jest ruletka.

Tym razem zaczęło się przeciętnie. Długi wstęp wprowadzający krótki wątek, który szybko się kończy i nie ma żadnego wpływu na akcję, nudni, sztampowi policjanci bez charakteru, którzy niczym się od siebie nie różnią, kilometrowe dialogi, z których nic nie wynika, okraszone dla ubarwienia akcji wtrętami o gotowaniu ryżu. Kiedy akcja wreszcie ruszy z miejsca, jakoś się to czyta, ponieważ autorka opanowała zasady dramaturgii i wie na czym polegają cliffhangery. Język też nie zgrzyta, jest poprawny, chociaż szkolny.

Przeczytałam w opisie na okładce, że każda część serii to zamknięta historia, co bardzo mnie zachęciło. Gdybym jednak sprawdziła, że w ciągu ostatnich trzech lat autorka wydała już jedenaście powieści, nie wiem, czy już tak chętnie zabrałabym się do lektury.

Agnieszka Peszek wydaje książki we własnym wydawnictwie i należy pogratulować jej odwagi. Rozumiem, że wszyscy oszczędzają, ale skoro autorki nie stać na porządną redakcję i korektę, a nie pamięta, co wcześniej napisała, to mogłaby chociaż przeczytać książkę przed oddaniem jej do druku i sama poprawić błędy. Oczywiście, jeśli chce traktować poważnie swoich czytelników. A tu mamy takie kwiatki: ofiara zabójstwa w siódmym rozdziale ma 19 lat i jest studentką prawa, a kilka rozdziałów dalej jest już po studiach i pracuje w biurze projektowania wnętrz; ochroniarz nie wiadomo jak wchodzi do zamkniętego domu, widzi mężczyznę, który kiwa się w stuporze na podłodze, a policja, która przyjeżdża na jego wezwanie kilka minut później, strzela do wybudzonego z osłupienia mężczyzny, nie mając kompletnie pojęcia po co i do kogo zostali wezwani. Nie wiedzą przecież, czy to porywacz, czy ofiara, zwykły włamywacz czy Bogu ducha winny właściciel. Może byli jasnowidzami? Szkoda czasu na wytykanie wszystkich błędów, bo za korektę na pewno mi nikt nie zapłaci.

Sama fabuła sensu większego nie ma. Co druga ważna postać (nie przesadzam) była maltretowana przez rodziców i z tego tytułu przeżywa ciężkie traumy w dorosłym życiu. Wszystko według tego samego, powtarzalnego do bólu schematu.

W powieści mamy dwa niezależne, niełączące się ze sobą główne wątki. Pierwszy - to porwanie i przetrzymywanie więźnia, drugi - to poszukiwanie seryjnego mordercy. Oba niewiarygodne. Człowiek przymocowany do krzesła, unieruchomiony, z rękami związanymi na plecach, po kilku godzinach w takiej pozie traci przytomność, taka jest fizjologia, a nasz więzień spokojnie wytrzymuje tak kilka dni, prowadzi z porywaczem miłe pogaduchy i nie podejmuje żadnych prób, żeby się uwolnić. Biorąc pod uwagę, że jest to komisarz policji, to się nie mieści w głowie. Opis sytuacji, która doprowadziła do porwania jest również wyssany z palca. Czy niepełnosprawny umysłowo chłopak poradziłby sobie z wyniesieniem z mieszkania w bloku ciała dużo większego mężczyzny i to jeszcze tak, by nikt tego nie zauważył? Końcówka – na zasadzie deus ex machina.

Wątek kryminalny jest ciekawy do momentu, kiedy na końcu wyjaśnia się, kto zabił. No niestety, nie ma takiej opcji, żeby to była ta osoba. Pomijam już zasadniczy błąd warsztatowy, polegający na tym, że morderca w ogóle nie pojawia się w czasie śledztwa i czytelnik nie ma żadnej możliwości, aby rozwiązywać zagadkę razem z detektywami. Mimo szczerych chęci nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogłoby się to odbywać, a już tym bardziej nie wierzę w takiego pomocnika, jakiego zaproponowała Agnieszka Peszek. No chyba, że wszyscy ludzie są psychopatami, co w pewnym sensie może i jest prawdą.

Dodam jeszcze, że okładka, co zapewne było niezamierzone, bardzo mnie rozśmieszyła. Pomijając drobiazg, że ten facet nijak się ma do treści (ale pewnie zdjęcie było za darmo), to w tytule grafik jeszcze mocniej zaszalał. Kiedy już wasz umysł załapie, po krótkiej chwili, że cyfrę „2” należy czytać jak „dwa” jest ok. Jednak spróbujcie „sfotografować” to słowo pierwszym, nieuważnym spojrzeniem, tak jak się spogląda na okładki skrolowane w zestawieniach. Jak to przeczytaliście? Miałam dużą pokusę, żeby tak właśnie, bez dwójki, zatytułować tę recenzję, ale staram się nie używać brzydkich wyrazów.

Niezmiennie mnie też bawi, jak autorzy potrafią „podkładać się” w posłowiach. Tu autorka składa podziękowania mężowi, który: „po nocach siedzi i wyłapuje moje potknięcia i mocno się nie wścieka, że nie dostaje pełnej powieści. Zazwyczaj jest bez zakończenia i z błędami. Może kiedyś przeczyta [mąż] taką niewybrakowaną, czego serdecznie mu życzę.” A ja serdecznie życzę pani Agnieszce Peszek, żeby jej czytelnicy również otrzymywali niewybrakowane powieści. Bez błędów i z sensownymi zakończeniami. Ale moje życzenia nigdy się nie spełniają.

czwartek, 3 października 2024

Richard Osman, cykl: „Czwartkowy klub zbrodni” Ocena: 5/6

CZWORO MUSZKIETERÓW

Na Richarda Osmana zwróciłam uwagę, gdy pierwsza część jego serii nosiła jeszcze polski tytuł „Morderców tropimy w czwartki” i została wydana przez Muzę. Książka się chyba „nie przyjęła”, pewnie dlatego, że wydawnictwo źle wycelowało w target. Reklamowało powieść przy pomocy Jacka Galińskiego - autora komedii kryminalnych, którego czytelnicy preferują humor tak daleko odbiegający od poczucia humoru Richarda Osmana, że to nie mogło się udać. To mniej więcej tak, gdyby ktoś wielbicieli Benny’ego Hilla chciał przekonać do dowcipów Latającego Cyrku Monty Pythona. A tutaj humor jest lekki, czasem wręcz niezauważalny na pierwszy rzut oka, a bywa, że jest to nawet śmiech przez łzy.

Na szczęście, autora przejęło wydawnictwo Agora i pod nowym szyldem wydało całą serię. O dzięki ci, Agoro, że zadbałaś również o czytelników, których nie bawi naśmiewanie się z wrednych, głupich staruszków nietrzymających moczu, czytelników, którzy docenią, że ze starych ludzi można jednocześnie żartować i pisać o nich z szacunkiem. [Uwaga! Pierwszy raz na moim blogu chwalę wydawnictwo Agora. Zapiszcie to kredą w kominie, bo drugi raz to się może nie powtórzyć.]

Powiem szczerze – pierwsza część cyklu spodobała mi się średnio (początek bardzo się dłużył), ale po rozstaniu z królową Elżbietą w roli detektywa (S.J. Bennett „Morderstwo po królewsku”) odczułam przymus zanurzenia się w podobne klimaty. Przypomniałam więc sobie o Osmanie i zaryzykowałam. Opłaciło się.

W kolejnych tomach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęły wszystkie słabości. Akcja (w każdej z trzech kolejnych części) od początku rusza z kopyta i trzyma w napięciu do końca. Intrygi za każdym razem są bardzo dobrze przemyślane i nic w nich nie zgrzyta. Lepiej czytać w kolejności, ponieważ drobne wątki drugoplanowe, głównie osobiste, przewijają się we wszystkich częściach, ale nic się nie stanie, jeśli przypadkowo zaczniecie od środka. A jak już zaczniecie, i przebrniecie przez przydługą i lekko przekombinowaną pierwszą część, dalej już będzie tylko lepiej. Może się nawet zdarzyć, że wpadniecie w nałóg i następne tomy, tak jak ja, przeczytacie ciurkiem.

To, co mnie najbardziej do tych książek przekonało, to barwni bohaterowie, których polubiłam od pierwszego wejrzenia. Mamy oto czwórkę przyjaciół w wieku lat około osiemdziesięciu, zamieszkujących w osiedlu dla emerytów (Południowa Anglia, okolice Brighton), którzy z nudów, dla rozruszania szarych komórek, zakładają Czwartkowy Klub Zbrodni, gdzie rozwiązują hipotetyczne zagadki kryminalne. Szybko okazuje się, że są równie skuteczni, gdy w grę wchodzą prawdziwe morderstwa. Klub to zasadniczo: Elizabeth – była agentka MI6, liderka grupy, Joyce – była pielęgniarka, z pozoru naiwna, ale nie wierzcie w to, Ron – były działacz związkowy i Ibrahim – psychoterapeuta. W tym zespole panie mają więcej do powiedzenia niż panowie.

Ekipę wspiera dwójka miejscowych policjantów: młoda posterunkowa Donna i jej szef Chris oraz Bogdan (akcent polski) – wytatuowany od stóp do głów budowlaniec, który pełni rolę „człowieka do specjalnych poruczeń”. Wszyscy oni tworzą stale powiększającą się grupę naprawdę zgranych przyjaciół, wkraczamy również w ich życie osobiste. Tak duża liczba bohaterów nie powoduje jednak chaosu, autor doskonale panuje nad treścią i potrafi zachować odpowiednie proporcje.

Barwne postaci tworzą klimat opowieści. Autor opisuje świat, w którym czytelnik chciałby, jeśli nie zamieszkać, to chociaż pobyć przez chwilę, zanurzyć się w tę atmosferę, pomóc bohaterom w rozwiązywaniu zagadek i dołączyć do ich klubu.

Oczywiście, ktoś mógłby zarzucić, że te wszystkie przygody naszych staruszków są trochę podkoloryzowane. No bo kto z emerytów bierze udział w wojnach gangów narkotykowych, aferach szpiegowskich, kradzieży diamentów? Czy policjanci tak łatwo zdradzają służbowe tajemnice? Ja jednak to kupuję. Wszystko jest prawdopodobne w ramach przyjętej konwencji. A konwencja jest taka, że tam, gdzie samotny detektyw by nie sprostał, czwórka na pewno sobie poradzi. Stara zasada: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” zyskuje nowy wymiar, podobnie jak inna: „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”.

Zapiszcie się do tego klubu, moi drodzy, nawet jeśli macie mniej niż osiemdziesiąt lat. Zwłaszcza wtedy. Warto się z góry przygotować na to, co nas czeka.

czwartek, 26 września 2024

Petra Klabouchová „Źródła Wełtawy” Ocena: 6/6

CZESKIE TAJEMNICE

Przeczytałam świetną powieść i powinnam się cieszyć, ale się smucę.

„Źródła Wełtawy” to książka doskonała w swoim gatunku. Dawno nie czytałam kryminału tak oryginalnego i pomysłowego, zarówno pod względem budowania postaci głównego bohatera jak i sposobu prowadzenia narracji.

Wszystko jest dopracowane i zapięte na ostatni guzik. Mamy więc precyzyjnie obmyśloną, wielowątkową intrygę, w której każdy element opowieści jest ważny i powiązany z główną historią. Fabuła jest skomplikowana, ale bez obaw, nie ma chaosu, wystarczy odrobina skupienia i mimo odwróconej chronologii będziecie ją śledzić bez wysiłku.

Detektyw prowadzący śledztwo jest nietuzinkową postacią, i to z dwóch powodów. Gdy autorka opisuje akcję z jego punktu widzenia, widzimy zwykłego policjanta, który kiedyś popełnił błąd, został wykorzystany i teraz ma szansę, żeby wreszcie się wykazać. Kiedy jednak jego historię opowiada inny narrator, zaczynamy się zastanawiać, kto tu naprawdę ma rację, i z tą niepewnością pozostajemy aż do końca, kiedy, na szczęście, wszystko się wyjaśnia. Niepokój wynikający z wątpliwości co do osoby głównego bohatera, jest naprawdę nieszablonową metodą na podkręcanie suspensu. Drugim śmiałym pomysłem dotyczącym detektywa jest zabieg, dzięki któremu poznajemy go również w innej roli. Więcej nie mogę zdradzić, musicie więc sprawdzić sami.

„Źródła Wełtawy” to nie tylko świetny kryminał. Nie wystawiłabym tej książce najwyższej oceny, gdybym nie znalazła w niej mojej ulubionej „wartości dodanej”. W tym przypadku to nawiązania do tragicznych i pogmatwanych losów mieszkańców Szumawy, górskiego regionu na pograniczu Czech i Niemiec, którego porównanie z naszym Dolnym Śląskiem i jego skomplikowaną historią nasunęło mi się samo.

Klabouchová umiejętnie łączy fakty historyczne z kryminalną intrygą. Punkt wyjścia, czyli zabójstwo dziewczynki i podrzucenie jej ciała ubranego w obozowy pasiak z gwiazdą Dawida w miejscu, gdzie w czasie II wojny światowej dokonywano masowych egzekucji, daje pretekst do przypomnienia o zbrodniach, o których większość chciałaby zapomnieć.

Wątek historyczny, chociaż ważny i bardzo solidnie w treści śledztwa umocowany, jak większość elementów tej książki ma również swoje drugie dno. W pewnym momencie wydaje się, że jest to klasyczny fałszywy trop, który ma nas odwieść od rozwiązania zagadki, a potem okazuje się, że jednak nie do końca, że zmyła jest podwójna.

Takich sytuacji, gdy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, a potem okazuje się jak podstępnie byliśmy wprowadzani w błąd, jest w książce wiele. Dzięki temu zakończenie naprawdę zaskakuje. Gdy docieramy do końca dochodzimy do konkluzji, że przecież dostawaliśmy niezbędne sygnały i mogliśmy próbować rozwiązać tę zagadkę sami, a jednak autorka okazała się sprytniejsza. Ja akurat bardzo to lubię.

To teraz, dlaczego się smucę. Powody są dwa.

Jest to jedyna książka tej autorki wydana w Polsce.

To już trzecia niedawno odkryta przeze mnie czeska autorka kryminałów, która pisze książki, które uważam za mistrzowskie w swoim gatunku (wcześniej były Klevisová i Procházková). Próbowałam odnaleźć taką trójcę polskich autorek kryminałów. No nie da się. Więc się smucę. Ale może za słabo szukałam.

poniedziałek, 16 września 2024

S.J. Bennett „Morderstwo po królewsku” Ocena: 5/6

NAWET KRÓLOWE POPEŁNIAJĄ BŁĘDY

Tak jak kiedyś z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego odcinka serialu „The Crown”, tak teraz rzucam się natychmiast na nowe przygody królowej Elżbiety w roli detektywa.

S.J. Bennett znów stanęła na wysokości zadania, co niezwykle mnie cieszy. Jest inteligentnie, klimatycznie, z poczuciem humoru. Królowa tym razem ma więcej okazji, żeby śledztwo prowadzić samodzielnie. Zbrodnia dotyczy osoby z grona jej bliskich znajomych, z posiadłości sąsiadującej z jej dobrami i rezydencją w Sandringham.

Zanurzamy się w świat brytyjskiej arystokracji, gdzie namiętności buzują, pieniądze się kończą, a konwenanse bywają ważniejsze niż zdrowy rozsądek. I nawet królowej o tym zdrowym rozsądku zdarza się czasem zapomnieć.

Czytać, nie zwlekać. Kolejność w zasadzie dowolna, chociaż w pierwszej części („Tajemnica morderstwa w Windsorze”) zostają lepiej przedstawione postaci drugoplanowe. Jeżeli ktoś jest miłośnikiem uporządkowania, niech czyta od początku. Kolejność czytania drugiej i trzeciej części nie ma już żadnego znaczenia.

Akcja następnej powieści przeniesie nas w lata pięćdziesiąte. Oj, jak się nie mogę doczekać.

wtorek, 10 września 2024

Paola Barbato „Na złej drodze” Ocena: 4/6

PECHOWIEC W TARAPATACH

I to się nazywa thriller.

Już na początku zostajemy zaintrygowani niecodziennym wydarzeniem, potem akcja zwalnia, bo przecież trzeba przedstawić postaci, a potem znów rusza z kopyta i trzyma w napięciu aż do samego końca. Wszystko to dzieje się zaledwie w ciągu kilku godzin.

Giosciua - główny bohater, który niespodziewanie odkrywa, że w przesyłce, którą ma dostarczyć znajduje się coś, co absolutnie nie powinno się tam znaleźć, przy pierwszym spotkaniu wydaje się mało interesujący, ale z biegiem czasu musimy zmienić na jego temat zdanie. Może i nie jest superbłyskotliwy, a momentami wręcz irytuje popełnianymi błędami i zdolnościami do pakowania się w kłopoty, ale dzięki temu bardziej trzymamy za niego kciuki i zastanawiamy się jak wybrnie z kryzysowej sytuacji.

Akcja prowadzona jest równolegle, z punktu widzenia naszego biedaka i policji, oraz innych przeciwników, którzy depczą mu po piętach, zagrożenie rośnie z minuty na minutę, więc nie ma czasu na nudę.

Doceniam oryginalność fabuły, odwagę w stworzeniu antybohatera, umiejętność gry na emocjach czytelnika i pomysł na zakończenie. Dla mnie była w tym jakaś świeżość. Jeśli jednak wyznajecie zasadę: „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”, to czytajcie Cobena.

To pierwsza książka Paoli Barbato wydana w Polsce. Chętnie bym coś jeszcze przeczytała.

poniedziałek, 2 września 2024

Maciej Klimarczyk „Prokuratorka” Ocena: 2+/6

CZY MOŻNA WIERZYĆ MORDERCY?

Nie wiem czy autor sam wpadł na tytuł „Prokuratorka” czy wydawca to zasugerował, ale nie podejrzewam, że zwiększy to sprzedaż książki. Połowa czytelników przyklaśnie, druga połowa się zbulwersuje i taki tytuł ominie. Nie lepiej było poszukać czegoś bardziej neutralnego? Chociaż, biorąc pod uwagę, że bohaterka zachowuje się czasem nie jak prokurator, tylko jak blondynka, to może ma to jakiś ukryty sens?

Ale poważnie. Maciej Klimarczyk potrafi pisać. Stylistycznie niczego mu nie można zarzucić. Jego opis polskiej rzeczywistości politycznej jest bardzo trafny i prawdopodobny. Nie to co u Kościelnego w „Wybranym”, gdzie miałam wrażenie, że akcja rozgrywa się na Księżycu. U Klimarczyka nie ma żadnej wątpliwości, że opisuje nasze, polskie bagienko, dobrze zdokumentował temat i za to należą się pochwały. Gorzej, niestety, z budowaniem postaci i dramaturgią.

Prokurator Alicja Zakliczyńska, po kilkunastu latach pracy w zawodzie, zachowuje się jak stażystka po studiach, której wydaje się, że bezkompromisowością można zmieniać świat, tak jakby nie wiedziała w jakim świecie żyje. Wali co myśli, prosto z mostu, wchodzi w konflikty z przełożonymi i dziwi się, że jest za to karana. Nie ma żadnego instynktu samozachowawczego i chyba jednak brakuje jej inteligencji, skoro wali głową w mur, zamiast skorzystać z prostej zasady Machiavellego: „jeżeli nie możesz być lwem, bądź lisem” (niedosłownie).

Druga istotna postać kobieca, przyjaciółka Alicji, psychiatra Dorota Drecka również nie grzeszy rozumem. Nie widzi nic dziwnego w tym, że szef, którą ją nienawidzi z wzajemnością, nagle proponuje jej awans, pod warunkiem, że udzieli wywiadu reżimowej telewizji. Nie przyjdzie jej do głowy, że telewizja kłamie, a już po wszystkim, zamiast ujawnić mistyfikację kładzie ogon pod siebie i tylko pluje sobie w brodę. Drecka nie ma też żadnych obaw, żeby własnego pacjenta, u którego sama stwierdziła chorobę psychiczną, prosić o przysługę, za którą oboje mogą trafić do więzienia. Znów, jakby nie miała wieloletniego doświadczenia i nie wiedziała, że ludzie chorzy psychiczne mogą być nieobliczalni. Wystarczy, że przestaną brać leki. I nie ma, że to „zwykła dwubiegunówka”, wszystkiego nie da się w kilka dni zdiagnozować.

Dramaturgia w tej powieści praktycznie nie istnieje. Nie ma zwrotów akcji, nie ma mylnych tropów, właściwie nie ma śledztwa. Od razu dowiadujemy się, że syn wiceministra sprawiedliwości zostaje oskarżony o morderstwo, a tatuś ratuje synka używając wszelkich środków, aby przekonać wszystkich, że syn jest chory psychicznie i chciał popełnić samobójstwo rozszerzone. Kiedy, dość szybko (40%) poznajemy przeszłość synka i dowiadujemy się, co z niego było za ziółko, już nie ma żadnej tajemnicy do rozwiązania.

Dalej mamy tylko na okrągło mataczenia ministra i smęcenie o nudnym życiu pani prokurator zesłanej za niesubordynację do Pucka. Jeżeli niepokoimy się o bohaterkę w tym rzekomym thrillerze, to jedynie w sytuacji, gdy w autobusie bardzo chce jej się siusiu i nie wiemy, czy dotrzyma do stacji końcowej (naprawdę, tym razem nie żartuję). Niepotrzebny jest wątek z rzeźbiarzem, bo nie ma na zasadniczą akcję żadnego wpływu (no chyba, że dla kogoś z czytelników, tak jak dla naszej „prokuratorki” odkryciem na miarę Nobla będzie fakt, że kler i prawicowi politycy to jedna klika i ręka rękę myje).

Podwyższam ocenę za dobre intencje i zaskakujący pomysł na zakończenie. Dlaczego tylko pomysł? Bo znów zawiodło wykonanie. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby ten zwrot akcji pojawił się nie na końcu, a w połowie książki, i wtedy powinno się zacząć prawdziwe śledztwo. Alicja mogłaby się wreszcie wykazać jako prokurator, zamiast snuć się po Pucku i okolicach, wstrzymując mocz, pijąc wino i popadając w obłęd. Może wtedy doszłaby do wniosku, że morderca kłamie. Bo nasza niezłomna i podobno świetna „prokuratorka” uwierzyła mordercy. Moim zdaniem – to błąd. Cóż, być może spowodowany tym, że przeżyła załamanie nerwowe i była na prochach? [na marginesie: w tej książce wszyscy biorą leki na depresję: morderca, prokuratorzy, psychiatrzy, o pacjentach nie wspominając; czy to reklama antydepresantów?]

Ja w zeznanie mordercy kompletnie nie wierzę. Tym razem to syn mataczy. Tak wynika z jego portretu psychologicznego przedstawionego przez autora - to człowiek, który notorycznie kłamie, oszukuje nawet samego siebie. Ojciec wiceminister - to dla odmiany facet kuty na cztery nogi, cyniczny, stosujący zasadę ograniczonego zaufania, przynajmniej wedle opisu autora. Taki gość nie pozwoliłby sobie na popełnienie tak kardynalnego błędu (nie wchodzę w szczegóły, żeby za wiele nie zdradzać), a nawet gdyby, to inaczej by tę sprawę rozwiązał. Nie zaufałby takiemu synowi.

W końcowych podziękowaniach Maciej Klimarczyk przytacza komplement wydawcy, Waldemara Popka, po przeczytaniu książki: „Teraz jest pan pisarzem, nie autorem”. Dla równowagi wyrażę zdanie odrębne. Proszę w to nie wierzyć. Pisarzem to jest Wiesław Myśliwski. Żeby zasłużyć na to miano będzie pan jeszcze musiał sporo popracować.

Chętnie przeczytam kolejną książkę, żeby się przekonać, czy się to udało.