TRZY KOLORY: BLADY
Niniejszym przepraszam autorkę, że czytam zbyt dużo
polskich kryminałów, co skutecznie uniemożliwia mi zachwyty nad jej książką.
Jedyne, co wyróżnia „Czerwień” wśród dziesiątek
publikacji wydanych w ostatnim roku, to wysiłek jaki włożyło wydawnictwo w
promocję tej książki. Dlaczego akurat tej? Chyba zgodnie z zasadą inżyniera
Mamonia: „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.
Nie ma w tym winy autorki. Napisała, jak potrafiła.
Gdyby wydała tę książkę sama lub w niszowym wydawnictwie (jak dwie poprzednie),
pewnie nikt by jej nie zauważył. Ale tym razem machina promocyjna ruszyła i
padłam jej ofiarą. Muszę więc odreagować politykę wydawnictwa, które sprzedaje
mi kostkę szarego mydła w złotym opakowaniu, sugerując, że to najlepsza
francuska perfuma (purystów językowych uspokajam, że archaiczna forma
„perfuma”, to tylko środek stylistyczny).
Na tle tego, co się obecnie w tym gatunku w Polsce
publikuje „Czerwień” prezentuje się bardzo blado. To nawet nie jest róż, tylko biel
zabarwiona odrobiną pigmentu (swoją drogą, ciekawe, czy następne kolory serii to
będą niebieski i biały?). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prawie każdy wątek
już pojawił się w jakiejś innej powieści, każda z postaci z kimś mi się kojarzy.
No dobrze – powiecie – ale przecież kryminał, to
powieść schematyczna. Wiadomo, że musi składać się z oczywistych elementów.
Tylko dlaczego w innych książkach to jakoś mniej przeszkadza, a tutaj bardzo? Bo
zazwyczaj początkujący autorzy przynajmniej się starają zaskoczyć nas czymś
oryginalnym: tematem, bohaterem, miejscem akcji. Jeśli Małgorzata Sobczak czymś
mnie zaskoczyła, tylko przewidywalnością akcji, absurdalnością zakończenia i nieporadnie
skonstruowaną fabułą. Dostaję jakiś sygnał i zaraz wiem, w jakim pojawia się
celu. Cały czas liczę na to, że może jednak nie, że to tylko była zmyła i coś
mnie zaskoczy, ale wszystko rozgrywa się zgodnie z moimi przewidywaniami, czyli
zgodnie z najbardziej wytartymi i najłatwiejszymi schematami.
Załóżmy przez chwilę, że gatunkowe klisze nie będą
większości czytelników przeszkadzać, bo ich po prostu nie zauważą. Pewnie
jeszcze nie raz ktoś napisze kryminał, który rozpocznie się od tego, że pies
znajduje zwłoki wyrzucone na bałtycką plażę i uczyni bohaterem kochliwego
prokuratora, który w stosunku do przestępców będzie miał nieposkromione
skłonności do przemocy. Tępi przełożeni, którzy zabraniają prowadzić śledztwo w
słusznym kierunku, bo wolą iść na skróty, to też jeden z ulubionych motywów
polskich autorów. I zawsze się potem okazuje, że nie mieli racji (przełożeni,
nie autorzy). Małgorzata Sobczak nie ustrzegła się jednak klasycznych błędów,
na które powinni zwrócić uwagę redaktorzy przed publikacją, zamiast narażać
dziewczynę na to, że padnie ofiarą żądnych krwi recenzentów.
Najpoważniejszy błąd to uczynienie postacią
pierwszoplanową osoby, która nie ma prawie żadnego wpływu na przebieg akcji.
Poznajemy sędzię Bogucką dużo lepiej, niż postać detektywa (w tej roli
prokurator Leopold Bilski). Dowiadujemy się o niej wszystkiego, począwszy od
tego, jakie miała relacje z rodzicami, w kim się kochała na studiach, jak
przeżywała poród i jak czuła się w roli matki, jak zdradzała męża i jak się z
nim rozwiodła, poznajemy jej przemyślenia na temat spraw, które prowadzi w
sądzie. To, owszem, buduje mocny psychologiczny portret kobiety i sprawdziłoby
się w powieści obyczajowej o trudnych relacjach matki z córką, ale w kryminale jest
opowieścią z zupełnie innej bajki. Usunięcia połowy scen z udziałem sędzi nawet
nikt by nie zauważył. Jeśli byłaby mordercą i wyjaśniałoby to motywy jej działania
– wtedy miałoby sens, aby poznać ją lepiej, ale życiowa rola Boguckiej w tej
powieści ogranicza się do odkrycia paprotki w basenie kochanka. Gdyby była
lepszą żoną i matką, jej córka też by została zamordowana, bo przecież zginęła
tylko dlatego, że miała pecha i spotkała niewłaściwą osobę na swojej drodze.
Książka jest źle skonstruowana pod względem
dramaturgicznym. Dobrze, że przynajmniej na początku pada trup, bo przynajmniej
wiemy, że to ma być kryminał. Potem akcja niemiłosiernie zwalnia, bo retrospekcje
pojawiają się o wiele za wcześnie i zajmują zbyt dużo miejsca. Nie wiemy jeszcze
przecież kto jest kim i jaki opisywane kobiety mają związek ze śledztwem, więc
mało zwracamy uwagę na ich losy. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby epizody z
przeszłości pojawiały się jako efekt prowadzonego śledztwa i były ujawniane
stopniowo. Autorka sama wkłada w usta swojego bohatera takie zdanie: „taktyka
selektywnego ujawniania dowodów sprawdza się najlepiej”, ale niestety nie
potrafi zastosować tej zasady w swoim tekście.
Najgorsze jest jednak to, że Małgorzata Sobczak
zdradza mordercę gdy czytnik pokazuje dopiero 70% (niemiłosiernie złośliwe są
te przedmioty martwe). Właśnie w tym momencie miałam odruch: nie to niemożliwe,
że już teraz się o tym dowiaduję, że to może jakaś podpucha. Sprawdzam jeszcze
raz. No jest. Dobrze przeczytałam. Dowód jest tak ewidentny, że tylko bardzo
nieuważny czytelnik, który przeoczyłby ten akapit, nie domyśliłby się że… [i tutaj pora wreszcie na spoilery, więc
jeśli zamierzacie jednak sięgnąć po tę książkę, radzę w tym momencie przestać
czytać]…
… że patolog, który podczas sekcji wycina martwej
kobiecie wargi (tak samo okaleczone były poprzednie ofiary) musi mieć coś
wspólnego z wcześniejszymi zbrodniami. Od razu też domyślam się, dlaczego
autorka zastosowała taki zabieg – ponieważ postanowiła, że teraz czytelnik
otrzyma dawkę thrillera, że będziemy drżeć o życie naszych bohaterów. Ja jednak
nie drżę, ponieważ widzę, że skoro autorka tak bardzo trzyma się schematów, to
przecież zgodnie z regułami gatunku wszystko musi zakończyć się szczęśliwie.
Nie mogę patrzeć z pobłażaniem na kolejny ulubiony
chwyt niedoświadczonych autorów. Rozsądna do tej pory dziewczyna, wystawiona na
przynętę dla mordercy, nagle staje się totalną idiotką i sama pcha się w ręce
tego mordercy, wysyłając swojemu obrońcy zaledwie SMSa. Obrońca oczywiście nie
odczytuje wiadomości w porę i życie dziewczyny wisi na włosku. W mniemaniu
autorki, oczywiście, bo czytelnik przecież dobrze wie, że nic jej się nie może
stać i dzielny obrońca nadciągnie w ostatniej chwili.
Pomysł, że morderców było dwóch może i byłby
ciekawy, gdyby został solidnie psychologicznie uzasadniony. Sytuacja, w której
wariat ojciec szkoli w morderczym fachu wariata syna może i mogłaby się
zdarzyć, ale jest tak mało prawdopodobna, że trzeba by talentu na miarę Trumana
Capote, żeby z tak trudnego tematu wyjść obronną ręką.
Ciężko mi również uwierzyć w to, że patolog
zamordował aż tyle kobiet i nikt się o tym nie dowiedział. Jeśli wybierał
prostytutki cudzoziemki, samotne, żeby ich los nikogo nie zainteresował, to
musiał najpierw nieźle się takich naszukać. Nie ma możliwości, żeby ktoś go nie
zapamiętał. A już alfonsi z pewnością zauważyliby brak źródeł przychodów. Udałoby
mu się może raz, trzy razy, ale przy tej skali (kilkadziesiąt!) to zupełna
ściema.
No i jeszcze kwestia motywu sprawcy. Ostatnio
czepiałam się tego samego przy okazji „Rany” starego wyjadacza, Chmielarza
(nikt nie jest doskonały). Dlaczego morderca zabija? Bo taki już jest, coś mu
się poprzestawiało w głowie. Jakie to proste.
„Czerwień” jakieś tam zalety jednak ma. Widać, że
autorka solidnie przyłożyła się do researchu w dziedzinie kryminalistyki i
swobodnie operuje językiem. To jednak za mało, żebym skusiła się na lekturę
kolejnych tomów. Nawet jeśli nie będą to „Biały” ani „Niebieski”, tylko czarny
i zielony.