Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Koniecznie!. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Koniecznie!. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 czerwca 2025

Jean-Claude Izzo „Szurmo” Ocena: 5/6

 „NIE DA SIĘ ZMUSIĆ PRAWDY, ŻEBY WYSZŁA NA JAW” *

Izzo to kompletnie nieznany w Polsce autor; wydano u nas zaledwie trzy jego książki z serii „Trylogia marsylska” i można je dostać tylko w antykwariatach. Jeśli jednak lubicie ambitniejsze kryminały, warto poszperać w internetach albo w bibliotece.

Autor ujął mnie postacią detektywa. Fabio Montale jest Włochem z pochodzenia, i nie tylko to łączy go z komisarzem Montalbano – bohaterem cyklu powieści Camilleriego. Montale czyta Conrada, słucha jazzu, Brassensa i Brela, uwielbia dobrą kuchnię i wino („nie mam najmniejszego zaufania do ludzi, którzy jedzą mało i byle co”), jest czuły na kobiece wdzięki, nie ma oporów przed wymierzaniem sprawiedliwości na własną rękę i kocha swoje miasto – Marsylię („W Marsylii jesień zachowuje posmak lata niekiedy nawet do końca października. Wystarczy powiew wiatru, by znów zapachniało tymiankiem, miętą i bazylią”).

I cóż ja poradzę, że kocham takie klimaty? Że przemawia do mnie subtelne, ironiczne poczucie humoru („Uwielbiam tę facetkę! Jak umrę, to na pewno jej będzie mi brakować najbardziej. To znaczy, prędzej będzie odwrotnie, ale wolę o tym nie myśleć”).

Nie mogę sobie odmówić w tym miejscu dygresji. Czytając „Szurmo” od razu przypomniała mi się niedawno wymęczona „Biała gorączka” Ellroy’a. Tam zniechęciłam się do bohatera „od pierwszego wejrzenia”, tu jest dokładnie odwrotnie. Może również dlatego, że detektyw Montale traktuje z szacunkiem wszystkich ludzi, niezależnie od ich koloru skóry, wyznania czy orientacji seksualnej. Za takie zresztą podejście do podejrzanych został wyrzucony z policji, w której poziom korupcji dorównuje policji w Los Angeles opisywanej przez Ellroy’a. Dlaczego jednak w tej powieści zagęszczenie zła nie przeszkadzało, a w „Białej gorączce” uwierało nieznośnie? Odpowiedź dał mi Wiesław Myśliwski, kiedy niedawno przypadkiem trafiłam na rozmowę z autorem w jednej ze stacji telewizyjnych: „literatura ma prawo być tragiczna, ale nie ma prawa odbierać nadziei”. Izzo daje nadzieję.

Nie wyjaśnię co znaczy słowo szurmo, może namówię was, żebyście sami to sprawdzili. Ja już sobie zamawiam pozostałe tomy. „Szurmo” to druga część, która jest samodzielną całością, ale chyba lepiej czytać po kolei.

*cytat z książki

poniedziałek, 26 maja 2025

Robert McCammon „Bagno” Ocena 6/6

CHYTRY DWA RAZY TRACI*

Autor zachęcił mnie już przedmową. Napisał w niej, że kiedy był wziętym autorem popularnych horrorów, postanowił napisać zupełnie inną gatunkowo książkę. Niestety, ta nowa bardzo słabo się sprzedawała, więc kolejnej, „innej” nikt już nie chciał wydać. McCammon milczał przez 10 lat, ale się nie poddał. Wyjaśnił to tak:

„…pisanie wiele dla mnie znaczy. Nigdy nie tworzyłem wyłącznie dla pieniędzy. Nie potrafiłbym. Pewnego razu mój agent spojrzał na mnie ze złością i powiedział: „Rick, po prostu wykonaj swoją cholerną pracę!” No cóż – nie mogę, jeśli w nią nie wierzę. (…) „Bagno” to powrót z piekła do rajskiego ogrodu. Do nowego początku. Do miejsca, gdzie człowiek rodzi się na nowo.”

Postanowiłam sprawdzić, co autor miał na myśli, i nie zawiodłam się.

„Bagno” jest mieszanką kilku gatunków: klasycznego thrillera, modelu „uciekający i ścigani” z nieustannymi zwrotami akcji, i z końcówką z zupełnie innej bajki, „ku pokrzepieniu serc”. O dziwo, wszystko to działa perfekcyjnie, ze względu na idealnie wymierzone proporcje. To książka totalnie zakręcona i maksymalnie odleciana. Mimo, że nieprawdopodobne wydarzenia gonią jeszcze bardziej nieprawdopodobne, to wszystkie są wiarygodne, ponieważ autor z żelazną konsekwencją pilnuje następstwa zdarzeń i związków przyczynowo-skutkowych. Intryga jest precyzyjna jak szwajcarski zegarek.

Bohaterowie są tak oryginalni, że nie zastanawiajcie się nawet, czy zgromadzenie tylu odjechanych postaci w tym samym miejscu i czasie jest możliwe. Tak, jest możliwe, jeśli się przyjmie taką konwencję. Ja tę konwencję kupuję, podobnie jak trafia do mnie poczucie humoru autora w montypythonowskim stylu.

Ze względu na zwariowany klimat i motyw ucieczki, „Bagno” przypomina mi trochę książkę „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona. Tam jednak była czysta rozrywka, tu mamy jeszcze do czynienia z wartością dodaną. Główny bohater – Dan Lambert, na którego spadają wszystkie nieszczęścia świata – to weteran z Wietnamu. Ten wątek jest bardzo istotny i sprawia, że ta książka to nie tylko „śmichy-chichy”, ale również powód do refleksji nad ludzką naturą i marnością tego świata.

Robert McCammon tak mnie tą książką zauroczył, że natychmiast postanowiłam się rzucić na inne jego powieści. Nie ma tak łatwo. Wydawnictwo Vesper, które wydaje McCammona, stosuje dziwną politykę. Albo są zachłanni i chcą za dużo zarobić, albo próbują zniechęcić polskiego czytelnika do tego autora. Nie ma ebooków ani audiobooków, średnia cena książek papierowych, wydawanych wyłącznie w twardej oprawie to około 60 złotych. Za to na słynnym portalu z gryzoniem w nazwie jest ponad tysiąc miejsc, gdzie odpalając skromną dolę gryzoniowi, można sobie pobrać książki autora prawie za friko. O ile, oczywiście, sumienie komuś na to pozwala.

Chytry dwa razy traci. Przemyślcie ten biznes, wydawcy i dystrybutorzy. Na moim niegdyś ulubionym portalu abonamentowym z ebookami pozostały jedynie jakieś selfpublishingi. Jeśli wyszpera się przypadkiem coś ciekawego (bo w nowościach promowane są głównie głupoty), to też trzeba płacić.

Chyba się przeproszę z biblioteką.

*ludowe

środa, 16 kwietnia 2025

Ranpo Edogawa „Demon z samotnej wyspy” Ocena: 5/6

LUDZIE LUDZIOM ZGOTOWALI TEN LOS*

Niesamowita historia!

Kiedy przeczytałam, że akcja tej powieści rozgrywa się w Japonii w 1925 roku od razu postanowiłam się dowiedzieć, czy to współczesna stylizacja czy oryginał z epoki. Język i styl był zupełnie nieodbiegający od dzisiejszych standardów. Okazało się, że to zasługa świetnego tłumaczenia Andrzeja Świrkowskiego, który dodatkowo opatrzył tekst z początków dwudziestego wieku przypisami, a do tego napisał wyczerpujące posłowie, wprowadzające w japońskie realia tamtych czasów.

Chociaż nowoczesny język i styl mógłby wprowadzić w błąd współczesnego czytelnika, to jednak konstrukcja powieści jest wyraźnie niedzisiejsza. Autor stosuje narrację w pierwszej osobie, a narrator jest wszechwiedzący. I to się sprawdza, ponieważ historia opowiadana jest po latach, kiedy narrator już wie, jak się skończyła. Nikt dzisiaj nie używa w kryminałach takiej conradowskiej formy narracji, ani też nie wprowadza zagadek zamkniętego pokoju, które dawno wyszły z mody.

Staromodna jest również metoda budowania napięcia. Ranpo używa charakterystycznej dla przełomu XIX i XX wieku metody „gdybym to ja wiedział”. Ale, o dziwo, to wciąż działa.

Wydało mi się również ryzykowne zdradzenie personaliów dwóch zamordowanych osób już na samym początku - dzisiejszym autorom bardziej zależy, aby zaskakiwać czytelnika – ale znów, ku mojemu zaskoczeniu, zupełnie to nie przeszkadzało.

Te wszystkie wątpliwości okazały się niepotrzebne, ponieważ, jak napisałam w pierwszym zdaniu – sama historia jest niesamowita.

To jest opowieść dla ludzi o mocnych nerwach. Napisana została w czasach, kiedy w napisach końcowych filmów nie pojawiały się informacje, że w trakcie realizacji filmu nie ucierpiało żadne zwierzę. Cierpią więc zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie, którym inni ludzie zgotowali ten los. Autor nie epatuje jednak naturalistycznymi opisami, ponieważ wie, że prawdziwe zło tkwi we wnętrzu człowieka.

Ciężko zdradzić więcej z fabuły, żeby nie zepsuć przyjemności z lektury. Zapewnić mogę, że jeśli lubicie wkraczać na nowe literackie lądy, to kontakt z Japonią z początków dwudziestego wieku przyniesie wam wiele satysfakcji. Jeszcze bardziej ciekawe będzie porównywanie realiów tamtych czasów z dzisiejszymi. Jednym z głównych bohaterów jest na przykład homoseksualista. Jak się dowiedziałam z posłowia tłumacza, miłość męsko-męska była w tamtych czasach w Japonii akceptowana, chociaż rzecz jasna, tak jak dzisiaj, nie przez wszystkich.

To historia z gatunku tych, które lubię najbardziej: ciekawa fabuła jest pretekstem do zdobywania wiedzy, którą wchłaniamy przy okazji i zupełnie bezboleśnie. Dlaczego dziś nie pisze się takich książek? Pytanie, oczywiście, retoryczne.

*motto z książki „Medaliony” Zofii Nałkowskiej

środa, 5 lutego 2025

Otto Penzler „Świąteczne tajemnice. Najlepsze świąteczne opowieści kryminalne” Ocena: 5/6

ZRÓB SOBIE PREZENT

To wielka gratka dla wielbicieli kryminałów.

Sześćdziesiąt osiem opowiadań kryminalnych zamkniętych w dwóch opasłych, bardzo solidnie wydanych tomach, które wybrał dla czytelników amerykański wydawca i redaktor Otto Penzler. Bardzo dobrze wybrał.

Wyśledziłam te dwie książki po lekturze innego zbioru opowiadań, dokonanego przez tego samego redaktora: „Wielka księga opowieści kryminalnych. Zbrodnie pozornie niemożliwe”. Wtedy to odkryłam, że wydawnictwo „Familium” okroiło tę księgę z dwóch trzecich zawartości angielskiego oryginału. Wydawnictwo Zysk i S-ka na szczęście wydało całość i można wszystko, w dwóch tomach, kupić za dużo mniej niż mocno okrojoną, jednotomową wersję z zagadkami zamkniętego pokoju.

Opowiadania łączy temat świąt Bożego Narodzenia, ale bardzo nienachalnie. Nie są to bynajmniej historie, które mają nas wprowadzić w dobry klimat i przybliżyć „magię świąt”, no bo w końcu to kryminały. Ja zabrałam się za nie dawno po świętach i zupełnie mi to nie przeszkadzało. Można sobie czytać, odkładać i znów czytać, dawkować przyjemność powoli. Opowiadania są krótkie, nie trzeba śledzić z uwagą wszystkich wątków, aby wiedzieć o co chodzi.

Oczywiście, wśród tych opowiadań są lepsze i gorsze, ale Penzler bardzo się starał by tych lepszych było więcej i żeby były one naprawdę różnorodne: i zabawne, i klasyczne, i sensacyjne, i niesamowite. Mnie najbardziej rozbawiło „Świąteczne straszydło” Pata Franka, ze względu na akcent polski.

Mamy tu całą plejadę angielskojęzycznych autorów, od połowy XIX wieku po czasy prawie współczesne (większość tych starszych, co mnie akurat nie przeszkadza), kilkadziesiąt nazwisk, które, chociaż naprawdę kryminałów sporo czytam, nawet nie obiły mi się o uszy. Po prostu, ci autorzy nigdy nie byli u nas wydawani.

Takich opasłych tomów z wyborem opowiadań kryminalnych Otto Penzler wydał jeszcze kilkanaście. Szkoda, że nasi wydawcy nie kwapią się, aby je zaprezentować polskiemu czytelnikowi. Chętnie bym, na przykład, przeczytała wybór poświęcony kobietom detektywom albo opowiadania kryminalne, które zainspirowały filmowców. Ale to marzenia ściętej głowy. Czy to się dzisiaj sprzeda?

Jeżeli jesteście bardzo zapobiegliwi i chcecie zrobić przyjemność wielbicielom kryminałów, to możecie już teraz kupić te dwie książki z przeznaczeniem na gwiazdkowy prezent. Na niegwiazdkowy też się nadaje. A prezent dla siebie, to już w ogóle, bez dwóch zdań.

piątek, 15 listopada 2024

Izabela Szylko „Łyżeczka” Ocena: 5/6

„PRZECZYTAJ, ZANIM ZABIJESZ SWOJĄ MATKĘ” *

Długo broniłam się przed tą książką. Izabela Szylko ani razu nie zawiodła mojego zaufania, więc nie miałam obaw, że powieść będzie słaba. Obawiałam się tematu. Nie lubię damskich obyczajówek i unikam jak ognia książek będących wiwisekcją toksycznych relacji międzyludzkich, bo zgadzam się z zasadą przypisywaną Marii Skłodowskiej-Curie: „Smutne książki można wytrzymać, tylko kiedy się jest młodym”.

Moje obawy okazały się nieuzasadnione. Izabela Szylko potrafi poruszać trudne tematy w lekkiej formie, ba!, niektóre sceny są tak komediowe, że od razu przypominają się wszystkie dowcipy o teściowych. Sęk w tym, że kiedy przychodzi do zakończenia, śmiech zastyga wam w gardle i dochodzicie do wniosku, że życie może i bywa farsą, ale lepiej w takim spektaklu nie odgrywać głównej roli.

W skrócie: to opowieść o matce, która próbuje zawłaszczyć życie córki, stosując szantaż emocjonalny, i o córce, która próbuje się przed tym bronić, ale bardzo ciężko jej to idzie, bo walczy nie tylko z matką, lecz również z własnym poczuciem odpowiedzialności. Słowa autorki lepiej oddadzą istotę problemu niż moje komentarze:

„To dokładnie tak, jakby twój najlepszy towarzysz broni, który stał zawsze przy twoim boku, i na którego mogłeś liczyć w absolutnie każdej, nawet wymagającej poświęcenia życia sytuacji, niespodziewanie wyciągnął broń i zaczął strzelać do ciebie. Najpierw, oczywiście, w to nie wierzysz. Pomyłka, przypadek, zbieg okoliczności, on przecież nie mógł tego zrobić. Ale on znowu do ciebie strzela. Krzyczysz – „Przestań, to przecież ja, nie widzisz!?”. Nie pomaga, on dobrze wie, do kogo strzela. Ukrywasz się przed gąszczem kul, ciągle mając nadzieję, że to jakiś zły sen, chwilowa niepoczytalność, która zaraz minie. Ale on znajduje cię w twojej kryjówce i dalej strzela. I wtedy zdajesz sobie sprawę, że ty również musisz sięgnąć po broń. I masz tylko jedno wyjście – musisz strzelić, żeby samemu przeżyć. Co robisz?”

Słuchałam tej książki w formie audiobooka, który jest mini-słuchowiskiem, z muzyką i podziałem na role. Grażyna Barszczewska interpretuje postać matki koncertowo. Niesamowite, jak wiele można osiągnąć tylko głosem. To postać, która owszem, irytuje, ale również budzi współczucie. Można ją zrozumieć, choć niekoniecznie wybaczyć. Na jej tle Małgorzata Buczkowska w roli córki wypada raczej blado, a Ksawery Szlenkier w roli męża jest tylko figurantem. Ale mąż w ogóle mało ma w tej książce do powiedzenia, więc może taki był zamysł. Ale nawet, dla samej Barszczewskiej warto tę książkę przyswoić w formie dźwiękowej, albo przerzucać się na e-book, od czasu do czasu, bo nakład papierowy już dawno wyczerpany.

Tę powieść najbardziej docenią osoby, które będą w jakiś sposób identyfikować się z główną bohaterką i jej problemami. Jeżeli jednak wasze relacje z rodzicielkami były lub wciąż są świetne, albo tylko poprawne, ta lektura może nie zrobić na was piorunującego wrażenia. Naprawdę, są takie matki? – możecie zapytać z niedowierzaniem. Naprawdę, tak trudno się od nich uwolnić? Z tego co przeczytałam we wcześniejszych recenzjach – tak, naprawdę. Co chwila któraś z recenzentek przyznaje się: to ja, to o mnie i mojej matce ta historia, to mnie moja matka w ten sposób zniszczyła życie.

Dobrze, że są takie książki. Może dzięki nim czytelniczki, które biernie godzą się na to, aby matki ingerowały ich życie, sięgną po broń i strzelą. Oczywiście umownie. Chodzi przecież o to, żeby zdobyć się na odwagę, skorzystać z doświadczeń innych i uwolnić się, póki jest jeszcze na to czas.

*hasło z okładki książki

czwartek, 3 października 2024

Richard Osman, cykl: „Czwartkowy klub zbrodni” Ocena: 5/6

CZWORO MUSZKIETERÓW

Na Richarda Osmana zwróciłam uwagę, gdy pierwsza część jego serii nosiła jeszcze polski tytuł „Morderców tropimy w czwartki” i została wydana przez Muzę. Książka się chyba „nie przyjęła”, pewnie dlatego, że wydawnictwo źle wycelowało w target. Reklamowało powieść przy pomocy Jacka Galińskiego - autora komedii kryminalnych, którego czytelnicy preferują humor tak daleko odbiegający od poczucia humoru Richarda Osmana, że to nie mogło się udać. To mniej więcej tak, gdyby ktoś wielbicieli Benny’ego Hilla chciał przekonać do dowcipów Latającego Cyrku Monty Pythona. A tutaj humor jest lekki, czasem wręcz niezauważalny na pierwszy rzut oka, a bywa, że jest to nawet śmiech przez łzy.

Na szczęście, autora przejęło wydawnictwo Agora i pod nowym szyldem wydało całą serię. O dzięki ci, Agoro, że zadbałaś również o czytelników, których nie bawi naśmiewanie się z wrednych, głupich staruszków nietrzymających moczu, czytelników, którzy docenią, że ze starych ludzi można jednocześnie żartować i pisać o nich z szacunkiem. [Uwaga! Pierwszy raz na moim blogu chwalę wydawnictwo Agora. Zapiszcie to kredą w kominie, bo drugi raz to się może nie powtórzyć.]

Powiem szczerze – pierwsza część cyklu spodobała mi się średnio (początek bardzo się dłużył), ale po rozstaniu z królową Elżbietą w roli detektywa (S.J. Bennett „Morderstwo po królewsku”) odczułam przymus zanurzenia się w podobne klimaty. Przypomniałam więc sobie o Osmanie i zaryzykowałam. Opłaciło się.

W kolejnych tomach, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zniknęły wszystkie słabości. Akcja (w każdej z trzech kolejnych części) od początku rusza z kopyta i trzyma w napięciu do końca. Intrygi za każdym razem są bardzo dobrze przemyślane i nic w nich nie zgrzyta. Lepiej czytać w kolejności, ponieważ drobne wątki drugoplanowe, głównie osobiste, przewijają się we wszystkich częściach, ale nic się nie stanie, jeśli przypadkowo zaczniecie od środka. A jak już zaczniecie, i przebrniecie przez przydługą i lekko przekombinowaną pierwszą część, dalej już będzie tylko lepiej. Może się nawet zdarzyć, że wpadniecie w nałóg i następne tomy, tak jak ja, przeczytacie ciurkiem.

To, co mnie najbardziej do tych książek przekonało, to barwni bohaterowie, których polubiłam od pierwszego wejrzenia. Mamy oto czwórkę przyjaciół w wieku lat około osiemdziesięciu, zamieszkujących w osiedlu dla emerytów (Południowa Anglia, okolice Brighton), którzy z nudów, dla rozruszania szarych komórek, zakładają Czwartkowy Klub Zbrodni, gdzie rozwiązują hipotetyczne zagadki kryminalne. Szybko okazuje się, że są równie skuteczni, gdy w grę wchodzą prawdziwe morderstwa. Klub to zasadniczo: Elizabeth – była agentka MI6, liderka grupy, Joyce – była pielęgniarka, z pozoru naiwna, ale nie wierzcie w to, Ron – były działacz związkowy i Ibrahim – psychoterapeuta. W tym zespole panie mają więcej do powiedzenia niż panowie.

Ekipę wspiera dwójka miejscowych policjantów: młoda posterunkowa Donna i jej szef Chris oraz Bogdan (akcent polski) – wytatuowany od stóp do głów budowlaniec, który pełni rolę „człowieka do specjalnych poruczeń”. Wszyscy oni tworzą stale powiększającą się grupę naprawdę zgranych przyjaciół, wkraczamy również w ich życie osobiste. Tak duża liczba bohaterów nie powoduje jednak chaosu, autor doskonale panuje nad treścią i potrafi zachować odpowiednie proporcje.

Barwne postaci tworzą klimat opowieści. Autor opisuje świat, w którym czytelnik chciałby, jeśli nie zamieszkać, to chociaż pobyć przez chwilę, zanurzyć się w tę atmosferę, pomóc bohaterom w rozwiązywaniu zagadek i dołączyć do ich klubu.

Oczywiście, ktoś mógłby zarzucić, że te wszystkie przygody naszych staruszków są trochę podkoloryzowane. No bo kto z emerytów bierze udział w wojnach gangów narkotykowych, aferach szpiegowskich, kradzieży diamentów? Czy policjanci tak łatwo zdradzają służbowe tajemnice? Ja jednak to kupuję. Wszystko jest prawdopodobne w ramach przyjętej konwencji. A konwencja jest taka, że tam, gdzie samotny detektyw by nie sprostał, czwórka na pewno sobie poradzi. Stara zasada: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” zyskuje nowy wymiar, podobnie jak inna: „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”.

Zapiszcie się do tego klubu, moi drodzy, nawet jeśli macie mniej niż osiemdziesiąt lat. Zwłaszcza wtedy. Warto się z góry przygotować na to, co nas czeka.

czwartek, 26 września 2024

Petra Klabouchová „Źródła Wełtawy” Ocena: 6/6

CZESKIE TAJEMNICE

Przeczytałam świetną powieść i powinnam się cieszyć, ale się smucę.

„Źródła Wełtawy” to książka doskonała w swoim gatunku. Dawno nie czytałam kryminału tak oryginalnego i pomysłowego, zarówno pod względem budowania postaci głównego bohatera jak i sposobu prowadzenia narracji.

Wszystko jest dopracowane i zapięte na ostatni guzik. Mamy więc precyzyjnie obmyśloną, wielowątkową intrygę, w której każdy element opowieści jest ważny i powiązany z główną historią. Fabuła jest skomplikowana, ale bez obaw, nie ma chaosu, wystarczy odrobina skupienia i mimo odwróconej chronologii będziecie ją śledzić bez wysiłku.

Detektyw prowadzący śledztwo jest nietuzinkową postacią, i to z dwóch powodów. Gdy autorka opisuje akcję z jego punktu widzenia, widzimy zwykłego policjanta, który kiedyś popełnił błąd, został wykorzystany i teraz ma szansę, żeby wreszcie się wykazać. Kiedy jednak jego historię opowiada inny narrator, zaczynamy się zastanawiać, kto tu naprawdę ma rację, i z tą niepewnością pozostajemy aż do końca, kiedy, na szczęście, wszystko się wyjaśnia. Niepokój wynikający z wątpliwości co do osoby głównego bohatera, jest naprawdę nieszablonową metodą na podkręcanie suspensu. Drugim śmiałym pomysłem dotyczącym detektywa jest zabieg, dzięki któremu poznajemy go również w innej roli. Więcej nie mogę zdradzić, musicie więc sprawdzić sami.

„Źródła Wełtawy” to nie tylko świetny kryminał. Nie wystawiłabym tej książce najwyższej oceny, gdybym nie znalazła w niej mojej ulubionej „wartości dodanej”. W tym przypadku to nawiązania do tragicznych i pogmatwanych losów mieszkańców Szumawy, górskiego regionu na pograniczu Czech i Niemiec, którego porównanie z naszym Dolnym Śląskiem i jego skomplikowaną historią nasunęło mi się samo.

Klabouchová umiejętnie łączy fakty historyczne z kryminalną intrygą. Punkt wyjścia, czyli zabójstwo dziewczynki i podrzucenie jej ciała ubranego w obozowy pasiak z gwiazdą Dawida w miejscu, gdzie w czasie II wojny światowej dokonywano masowych egzekucji, daje pretekst do przypomnienia o zbrodniach, o których większość chciałaby zapomnieć.

Wątek historyczny, chociaż ważny i bardzo solidnie w treści śledztwa umocowany, jak większość elementów tej książki ma również swoje drugie dno. W pewnym momencie wydaje się, że jest to klasyczny fałszywy trop, który ma nas odwieść od rozwiązania zagadki, a potem okazuje się, że jednak nie do końca, że zmyła jest podwójna.

Takich sytuacji, gdy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, a potem okazuje się jak podstępnie byliśmy wprowadzani w błąd, jest w książce wiele. Dzięki temu zakończenie naprawdę zaskakuje. Gdy docieramy do końca dochodzimy do konkluzji, że przecież dostawaliśmy niezbędne sygnały i mogliśmy próbować rozwiązać tę zagadkę sami, a jednak autorka okazała się sprytniejsza. Ja akurat bardzo to lubię.

To teraz, dlaczego się smucę. Powody są dwa.

Jest to jedyna książka tej autorki wydana w Polsce.

To już trzecia niedawno odkryta przeze mnie czeska autorka kryminałów, która pisze książki, które uważam za mistrzowskie w swoim gatunku (wcześniej były Klevisová i Procházková). Próbowałam odnaleźć taką trójcę polskich autorek kryminałów. No nie da się. Więc się smucę. Ale może za słabo szukałam.