niedziela, 22 grudnia 2019

Klaudia Morawa "Pułapka życia" Ocena 1/6


PANIE BOŻE, ZAGRZMIJ!
Kolejna książka zarekomendowana osobiście przez autorkę, która mimo ostrzeżeń, że ze mną nie ma taryfy ulgowej, zdecydowała się na rytualne seppuku, czyli przyjęcie na klatę „konstruktywnej krytyki”. Masochizm młodych autorów jednak nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

Z lektury „Pułapki życia” powinnam zrezygnować już po przeczytaniu zamieszczonej na wstępie przedmowy do „drogiego czytelnika”. Autorka na samym początku informuje nas, jak bardzo się napracowała pisząc tę powieść aż przez dwa lata, i jak to pisanie wzbogaciło jej osobowość. Ta nieznośna maniera jest, niestety, przywarą wielu pisarzy, więc przymykam oko. Ale Klaudia Morawa idzie dalej i wyjaśnia czytelnikowi, czego może się spodziewać po tej książce: „Nie znajdziesz w niej opisów przyrody ani miejsc akcji. Są w niej tylko wyrazy, które opisują środowisko bohaterów”. No, jeśli w powieści są „tylko wyrazy”, to równie dobrze mogłabym sięgnąć po książkę telefoniczną.

Autorka lojalnie uprzedza, co nas czeka: „Moi bohaterzy często wsiadają i wysiadają z samochodu, idą ulicą, piją kawę, uśmiechają się. Znajdziesz powtórzenia, bo każdego dnia wykonujemy te same czynności”. Już teraz powinnam rzucić czytnikiem w kąt, bo zawsze byłam przekonana, że konstruowanie powieści zupełnie na czym innym polega, a od fabuły wymagam trochę większego wyrafinowania, niż opisywanie bohaterów, którzy „często wsiadają i wysiadają z samochodu”. Obiecałam jednak recenzję, więc cóż robić, z uporem maniaka brnę dalej.

Autorka w przedmowie zdradza nam również przesłanie książki, słusznie podejrzewając, że skoro będziemy czytać „tylko wyrazy”, to niewiele uda nam się z treści załapać: „Nie zamierzam nikogo nawracać ani mówić mu jak ma żyć i co ma myśleć”. (Dzięki, dzięki, dzięki!) „Wątek homoseksualny pojawił się właśnie dlatego, że nie można pomijać osób nieheteronormatywnych. (Cóż za wzruszająca poprawność polityczna w słowotwórstwie!) „Jeśli masz negatywny stosunek do osób homoseksualnych są dwa wyjścia: albo pozbędziesz się tej książki, albo ją przeczytasz i zadasz sobie pytanie…”

Nie mam negatywnego stosunku do nieheteronormatywnych”, ale nie zamierzam zadawać sobie żadnego pytania, bo mój masochizm, w przeciwieństwie do masochizmu autorki ma jednak swoje granice. Można sobie pisać grafomańskie wypracowania na poziomie szkoły podstawowej, a nawet je publikować nazywając powieściami, z przekonaniem, że to wiekopomne dzieła przełamujące tabu, ale naprawdę, nie ma przymusu, aby takie wypociny czytać. Z poczucia obowiązku przebijam się więc przez kilka pierwszych rozdziałów, i dopiero wtedy rzucam czytnikiem w kąt.

Tego naprawdę nie da się czytać, uwierzcie, nie da się. Chyba, że ktoś ma mentalność polonisty-sadysty, który czerpie satysfakcję z podkreślania każdego zdania na czerwono. Składnia! Frazeologia! Interpunkcja! Styl! Dobrze, że nie korzystałam z papierowej wersji, bo gdybym miała długopis w dłoni, przy stawianiu tych wszystkich wykrzykników na marginesie, chyba przebiłabym kartkę na wylot!

Co trzecie zdanie z „Pułapki życia” (nie liczyłam, to hiperbola) nadaje się do umieszczenia w zbiorze „Humor zeszytów szkolnych”: „Promienie słoneczne, odbijające się od łysiny na czubku jego głowy, łagodziły rysy jego twarzy…” Nawet próbowałam to sobie wyobrazić, ale bez większych sukcesów. „Jako najstarszy w wydziale Rob Moore cieszył się poważaniem wśród detektywów. Jego niski wzrost był częstym tematem żartów policjantów”. No to chyba mieli go w tak zwanym głębokim poważaniu.

Klaudia Morawa posługuje się słownictwem ubożuchnym, jak u przedszkolaka. „Wstał, zamknął za nią drzwi i wrócił na swoje miejsce”. „Postawiła pudło na biurku i swobodnym krokiem przeszła do biura kapitana i stanęła w drzwiach”. Stawanie w drzwiach, oprócz zaanonsowanego wcześniej wychodzenia z samochodów, to ulubione sformułowanie autorki. Synonimy? A co to jest synonim?

Błąd na błędzie błędem pogania. Autorka nie ma pojęcia, jak poprawnie posługiwać się językiem polskim. Rozpoczyna narrację w czasie teraźniejszym, a potem, ni z gruchy, ni z pietruchy, w środku zdania przechodzi sobie na czas przeszły. Nie potrafi zbudować zdania podrzędnie złożonego, nie rozumie, co to jest ciąg przyczynowo-skutkowy w zdaniu. A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że na liście płac figuruje - wystawcie sobie – redaktor, Jacek Żybura. Panie Jacku, nie wstyd panu?! Autor ma prawo być przekonany, że popełnił wiekopomne dzieło, ale obowiązkiem redaktora jest poprawianie jego błędów. I niech się pan nie tłumaczy, że nic się z tym nie dało zrobić. Wiem. Trzeba było nie redagować, a jak już pan musiał na tym „utworze” zarobić, to przynajmniej mógł się pan nie podpisywać.

Dialogi w tej książce są tak drewniane, że można na nich połamać zęby:
- Jest najlepszym detektywem – powiedział – ale przeżyła ciężkie momenty. Musisz jej wybaczyć.
- Chyba nie mam wyjścia.
- Zatrudniłem cię, bo wierzę, że dasz sobie radę – dodał, otwierając przed nią drzwi.”

Jeśli czytacie moje recenzje, to wiecie, że staram się nie używać epitetów, szczególnie gdy piszę o książkach debiutantów, ale poprawność polityczna musi kończyć się tam, gdzie zaczyna się szkodliwość społeczna. Pierwszy raz, odkąd prowadzę te zapiski, trafiłam na tak fatalnie napisaną książkę. Świat już naprawdę schodzi na psy, skoro można publikować takie potworki i jeszcze kazać ludziom za to płacić. To powinno być prawnie zakazane. Przecież nie każdy zorientuje się, że to grafomania, a wręcz pomyśli, że skoro ktoś to opublikował, to może znaczy, że to jest dobre? Może dojdzie do wniosku, że takie są dzisiaj standardy? Że to jest właśnie poprawna polszczyzna? Że można publikować koślawe zdania albo „tylko wyrazy” i nazywać to powieścią? I to jest właśnie szkodliwość społeczna. Jeśli nie protestujemy, że ukazują się takie książki, sami sobie wychowujemy kolejne pokolenia grafomanów.

Ja protestuję! Panie Boże, widzisz i nie grzmisz!?

Pani Klaudio, straciła pani te dwa lata na wyprodukowanie wyrobu literaturopodobnego, który tylko dla pani ma jakąś wartość. I może jeszcze dla pani bliskich, ale tylko dlatego, że potrafią docenić, ile wysiłku pani w to włożyła. Życzę przedświątecznie, aby nie marnowała pani następnych lat swojego życia. Poważnie. To nie jest złośliwość ani ironia. Naprawdę, lepiej spełniać inne marzenia.

sobota, 14 grudnia 2019

Małgorzata J. Kursa „Malwina i Eliza na tropie. Szczęśliwa nieboszczka” Ocena: 3/6


GDZIE KUCHAREK SZEŚĆ…
Na tle innych, wydawanych ostatnio powieści kryminalnych o humorystycznym zabarwieniu „Szczęśliwa nieboszczka” wyróżnia się pozytywnie tym, że jej bohaterki potrafią posługiwać się jak należy szarymi komórkami. Autorka, na szczęście, oparła się modnym od jakiegoś czasu trendom, wedle których najbardziej śmieszne jest to, że detektyw jest idiotą.

Książkę czyta się bez bólu (postaci sympatyczne, intryga poprawna, akcja jakoś się rozwija), ale też bez większych uniesień. Letniość – tym słowem najlepiej można opisać to, co najbardziej przeszkadza w odbiorze. Przyczyna bierze się stąd, że w powieści jest zbyt wiele osób, które pretendują do miana detektywa. Imiona Malwiny i Elizy zapamiętałam tylko dlatego, że zaistniały w tytule, pozostałe postaci rozmazały mi się w tle: synowa jednej z tytułowych bohaterek, dwóch policjantów (jeden również z drugą detektywką skoligacony), ich szef i prokurator. Malwina i Eliza praktycznie niczym się nie różnią (aż się prosi, jeśli już mają być dwie, żeby jedna była Sherlockiem, a druga Watsonem; od razu uprzedzam protesty autorki, że przecież tak miało być – może i miało, ale nie jest). Policjanci również są tacy sami nijacy: uprzejmi, zdyscyplinowani, średnio rozgarnięci.

Czytać, nie czytać? No, niby nic nie stoi na przeszkodzie, ale czy naprawdę trzeba?

piątek, 6 grudnia 2019

Arturo Pérez-Reverte „Falcó” Ocena 2/6


ŻAL
Ech… a jeszcze nie tak dawno Pérez-Reverte pisał takie fajne książki…

Dzisiaj, po lekturze „Falcó” mogłabym właściwie skopiować moją opinię o „Dziewczynie o czterech palcach” Marka Krajewskiego (recenzja z 7 listopada 2019). Mam wrażenie, że hiszpańskiemu autorowi, tak samo jak naszemu, już bardzo nie chce się pisać książek i rozmienia się na drobne. Jedynym plusem tej powieści są dobrze oddane realia czasów wojny domowej w Hiszpanii. Wszystko inne leży.

Główny bohater – to nieudolna kopia Jamesa Bonda, tylko w historycznym kostiumie. Nudziarz, uwodziciel, najemnik bez charakteru, któremu wszystko jedno, czy pracuje dla czarnych czy czerwonych, a zabić człowieka, to jak splunąć – jego losy nic mnie nie obchodzą.

Postaci drugoplanowych, a w szczególności mocnego przeciwnika – brak. Jest za to masę bezbarwnych bohaterów epizodycznych, o których wiemy zbyt mało, żeby budziły jakiekolwiek emocje. Pojawiają się, znikają, nie mają wpływu na los bohatera.

Nuda, nuda, nuda. Wątła fabuła ciągnie się jak papier toaletowy: żadnych zwrotów akcji, cliffhangerów, fałszywych tropów, żadnej tajemnicy, za to mnóstwo niepotrzebnych opisów, które na rozwój fabuły nie mają żadnego wpływu, i pełno dialogów, w których rozmawia się o niczym.

Autor, jak niedouczony debiutant spoileruje sobie praktycznie każdą scenę. Najpierw zapowiada, co się ma wydarzyć, a potem po kolei to opisuje. Nie ma lepszej metody, żeby zanudzić czytelnika.

Wielkie rozczarowanie. Szkoda.

poniedziałek, 2 grudnia 2019

Louise Penny „Martwa natura” Ocena: 4/6


KANADA JAK STARA ANGLIA
O mały włos w ogóle bym tej książki nie przeczytała. Nie wiem kto wpadł na pomysł, autorka, czy wydawnictwo, żeby już na samym początku zamieścić podziękowania, bez których niektórzy pisarze obejść nie mogą. Ociekały one taką ilością wazeliny i lukru, że zamiast zachęcić do lektury, wywołały mdłości. Zdołałam jednak jakoś się przemóc, i dobrze, bo na szczęście sama książka jest dużo lepsza, niż przedmowa.

Mój pierwszy kanadyjski kryminał, choć jego akcja rozgrywa się współcześnie, przywiódł mi na myśl sielsko-anielską atmosferę St. Mary Mead, gdzie wszyscy się znają, a zło czai się wszędzie. Detektyw nie jest wprawdzie dziarską staruszką o nazwisku Marple, tylko zwyczajnym policjantem, ale zdecydowanie, zwolennicy klimatów w stylu królowej Agathy nie powinni być tą książką zawiedzeni. Świetnie odmalowana kanadyjska prowincja (z frankofońskimi smaczkami, bo rzecz dzieje się w Quebecu), barwne, wiarygodne pod względem psychologicznym postaci, dobrze zaplątana intryga i akcja, która nie pędzi na łeb na szyję, tylko idealnie wpasuje się w niespieszne, prowincjonalne tempo życia. Do tego zakończenie, które wprawdzie braliśmy pod uwagę, ale tylko jako jeden z wariantów, więc satysfakcja z samodzielnego dochodzenia – kto zabił – również nas nie ominie.

Ja tam lubię takie oldschoolowe klimaty. Będę wracać do autorki, żeby odsapnąć.

środa, 20 listopada 2019

Jakub Szamałek „Kimkolwiek jesteś”


NIE CZYTAJCIE TEGO
Przynajmniej na razie.

Nie oceniam tej książki, ponieważ za takie numery, to ja zwykle autorom daję pałę.

Ta książka nie ma wprawdzie uroku „pierwszej świeżości”, tak jak „Cokolwiek wybierzesz” (recenzja z 25.01.2019), ale nie zasługuje również na to, aby potępić ją w czambuł. Niestety, bardzo się na niej zawiodłam. Świetnie napisana, poruszająca ważne tematy, interesujący bohaterowie, akcja pędzi, tylko… kończy się w połowie! I teraz czekaj sobie, drogi czytelniku przynajmniej pół roku (sprawdzić, czy nie Mróz), aż autor dopisze zakończenie.

Pierwsza część serii była ładnie zamkniętą całością, która aż się prosiła o ciąg dalszy. Ciąg dalszy nastąpił, ale wciąż trwa.

Po takim numerze, nie zamierzam czytać kolejnej książki z tej serii (nie tylko z przekory, ale po prostu szkoda mi będzie czasu na przypominanie sobie, co było w drugiej części), ale wy, moi drodzy czytelnicy jeszcze macie szansę, o ile wstrzymacie się z lekturą, dopóki nie ukaże się cześć trzecia. Wtedy być może obejdzie się bez bólu.

Nie przeczytam następnego tomu jeszcze z jednego powodu. Mam uzasadnione obawy, że wiem, jak dalej się to wszystko potoczy.

Julita stoczy walkę z X1, którą oczywiście wygra, bo jakże by inaczej. W życiu uczuciowym będzie się miotać między Jankiem (większe zaangażowanie) a Leonem (w drugiej części został zmarginalizowany, więc może dostanie jeszcze swoje pięć minut). Właściwie, nie obchodzi mnie, którego z nich wybierze. Równie dobrze może to być ktoś trzeci.

Wadim będzie polować na Julitę. Bezskutecznie. Być może, dla podkręcenia emocji, autor pozwoli na odstrzelenie któregoś z drugoplanowych bohaterów. W grę wchodzi też jakiś szantaż, porwanie kogoś, na kim Julicie zależy. Albo jej samej. Bez znaczenia.

Olega nie wywalą z Facebooka, bo wypłynie nowa afera, w której jego umiejętności i wiedza bardzo się przydadzą. A taki człowiek w oku cyklonu jest bardzo pożyteczny dla prowadzenia akcji. Nawet jeśli go wywalą, to i tak bardzo się przyda. Pochodzi przecież z Białorusi, a ze względu na narodowość głównego, czarnego charakteru, dobrze będzie przynajmniej na jakiś czas przenieść akcję za wschodnią granicę.

Aneta z nowym, bułgarskim paszportem i niepospolitymi zdolnościami na pewno jeszcze wypłynie na szerokie wody. Bardzo możliwe, że również stanie na drodze X1. A może nawet przejdzie na ciemną stronę mocy? Terroryści islamscy mile widziani. Za grubo? Wystarczą rosyjscy mafiozi.

Bardzo chciałabym się mylić w moich przewidywaniach. Ponieważ sama się o tym nie przekonam, proszę, dajcie znać, jak już przeczytacie kolejny tom. J e ś l i  przeczytacie.

A mogło być tak pięknie. Żal.

czwartek, 7 listopada 2019

Marek Krajewski „Dziewczyna o czterech palcach” Ocena: 2/6


FAREWELL*
Ależ mi się to dłużyło!
To ma być powieść sensacyjna? A gdzie zwroty akcji? A gdzie dygot serca o los bohatera? A gdzie efektowne cliffhangery i niepokój, co będzie dalej? U Mroza (żarcik – kosmonaucik).

No cóż, znów się narażam, ale twórczość Marka Krajewskiego w kwestii absurdalności fabuły coraz bardziej zmierza w kierunku trendów wyznaczanych przez najpłodniejszego. Na szczęście w kwestii języka i wiernego odwzorowania historycznych realiów na Krajewskiego wciąż można liczyć, ale to za mało, żeby stworzyć wciągającą opowieść.

Jeśli nie jest to powieść sensacyjna, to jaka? Mam kilka pomysłów.

Podręcznik dla szpiegów nieudaczników.
Wszyscy szpiedzy, nasi i obcy (z Popielskim włącznie) to patałachy. Popełniają karygodne błędy, dają się wciągać w zasadzki, wodzić za nos, i wymyślają skomplikowane intrygi, które nie mają prawa się udać. No to się nie udają.

Powieść krajoznawcza.
Popielski podróżuje sobie między Lwowem, Równem, rumuńską granicą, Warszawą, Gdańskiem, Sopotem i podziwia co się da.

Powieść dla tych, którzy przysypiali na lekcjach historii.
Jeśli ktoś nie zapamiętał ze szkoły, kim był Eligiusz Niewiadomski i nie wie w którym roku i w jaki sposób zmarł Józef Piłsudski, to może zakończenie go zaskoczy.

Powieść dla pechowców.
Będą podbudowani. Popielskiemu nic się w tej książce nie udaje, a nawet jak mu się coś uda, to satysfakcji ma z tego niewiele, co jednak nie przeszkodzi mu w przyszłości zostać słynnym detektywem.

Powieść dla erotomanów teoretyków.
Popielski co chwila zastanawia się, jak by tu wychędożyć jakąś panienkę. O wiele częściej się zastanawia, niż to robi.

No, bardzo mi przykro, ale po „Ludzkim zoo” (recenzja z 18 listopada 2018) natrafiam na kolejny niewypał Krajewskiego.
Farewell mister Marek, farewell.*

Niniejszym odwieszam szlaban na czytanie polskich debiutów kryminalnych. Debiutanci może i są nieporadni, ale przynajmniej chce im się chcieć.

*Farewell miss Iza, farewell.
Jak ktoś nie rozpoznał cytatu, to niech sobie wygugluje.

piątek, 25 października 2019

Robert Harris „Konklawe” Ocena: 4/6


TRZEBA WIEDZIEĆ JAK KOŃCZYĆ
Jak to dobrze, że są autorzy, na których zawsze można polegać.

Przeczytałam „Konklawe” z dużym poślizgiem. Wysłuchałam właściwie, odkrywając bardzo dobrego, nowego lektora (Marcin Popczyński). Odczucia były różne.

Najpierw trochę mi się dłużyło. Umiera papież, okoliczności niejasne, coś powinno zacząć się dziać. Dzieje się niewiele. Obserwujemy sytuację z kilku punktów widzenia, co nie sprzyja koncentracji. Gdy narrację przejmuje dziekan, robi się lepiej.

I znów mieszane uczucia. Z jednej strony doceniam pieczołowitość w oddaniu realiów, z drugiej – zaczyna mnie to nużyć. W końcu, ile razy można powtarzać ten sam tekst kardynalskiej przysięgi? Zamiast śledzić przebieg wątłej akcji zastanawiam się, na ile autor jest wiarygodny. Pod tym względem Robert Harris nigdy nie zawodził, więc i tym razem daję mu kredyt zaufania. I słusznie: w posłowiu autor wyjaśnia, że zdobył zgodę Watykanu na odwiedzenie wszystkich opisywanych miejsc i podaje wiele wiarygodnych źródeł, dzięki którym mógł poznać kulisy konklawe, co przecież wcale nie jest łatwe.

Jeżeli ktoś zastanawiał się, czy ta powieść nie obraża uczuć religijnych uspokajam, że nie ma powodów do obaw. Mimo, że autor opowiada o ciemnych stronach Watykanu, do sfery czysto religijnej podchodzi z dużym szacunkiem i taktem. Wydawcy na pewno byli zawiedzeni. Gdyby Harris porządnie zamieszał, liczni poobrażani natychmiast zrobiliby książce bezpłatną reklamę.

No i wreszcie końcówka, która sprawiła, że mimo początkowych mieszanych uczuć, wystawiam jednak tak wysoką ocenę. Już, już wydaje się, że wszystko wiemy, że dzieje się tak, jak przewidzieliśmy, aż tu nagle okazuje się, że zostaliśmy zrobieni w bambuko. Okazuje się, że można napisać zakończenie które naprawdę zaskoczy, ale nie będzie wyciągnięte, jak królik z kapelusza.

Szacun, panie Harris.

piątek, 11 października 2019

Elena Ferrante SAGA NEAPOLITAŃSKA: „Genialna przyjaciółka”, „Historia nowego nazwiska”, „Historia ucieczki”, „Historia zaginionej dziewczynki” Ocena: 6/6

ICH ŚWIAT, NASZ ŚWIAT
Te książki zasysają jak odkurzacz Dyson.

Jeśli jesteś kobietą, nie masz szans się oprzeć. Jeśli jesteś mężczyzną – możesz, ale po co się stawiać? Daj się wciągnąć.

Piszę o wszystkich czterech powieściach razem, bo jak już się raz zostanie zassanym, to uwolnić się od tego można tylko przez odcięcie od prądu.
 
Pod względem intensywności oferowanych doznań, przenikliwości w opisywaniu świata i znajomości ludzkiej psychiki można Ferrante porównać do Wiesława Myśliwskiego. Włoska pisarka nie dorównuje naszemu Mistrzowi bogactwem języka, ale nikt nie jest doskonały. Ważne, że w niemniejszym stopniu dopisuje jej pamięć.

Ferrante opisuje wydarzenia rozgrywające się we Włoszech, począwszy od lat 50-tych ubiegłego stulecia tak, jakby wszystko działo się wczoraj. Zostajemy wciągnięci w tamten świat i nie mamy żadnych wątpliwości, że tak było naprawdę, że oprócz doznań literackich i emocjonalnych, otrzymujemy również solidną dawkę faktów.

Powieści Ferrante nie mają jednak w sobie nic z edukacyjności, broń Boże. Wielu współczesnych autorów umieszcza akcję swoich powieści w czasach, o których nie mają bladego pojęcia i kształtują obraz epoki według własnych, często mylnych wyobrażeń. Czynią więcej szkody, niż pożytku, gdyż zdecydowana większość czytelników bierze ich wizje za prawdę. Ferrante, podobnie jak Myśliwski, może służyć niemal za historyczne źródło.

Niestety, nie mogę tego powiedzieć o pracy tłumaczki lub redaktorów trzech ostatnich tomów (nie wiem czyj to pomysł), którzy postanowili również „przetłumaczyć” na polski system edukacji we Włoszech. Tłumaczka pierwszego tomu (inna niż pozostałych trzech) nie zmienia rzeczywistości. Dzieci chodzą do 5-letniej podstawówki (zaczynają od szóstego roku życia), potem jest trzyletnie gimnazjum, a potem pięcioletnie liceum (albo zawodówka) i w rezultacie kończą średnią edukację w tym samym, co dzieci polskie wieku. W trzech kolejnych tomach wydaje nam się, że włoski system nagle się zmienił i jest taki sam jak do niedawna w Polsce: 6 + 3 + 3. Jest to o tyle istotne, że naprawdę robi różnicę, czy dziecko przerwa naukę po podstawówce w wieku dziesięciu lat i państwo mu na to pozwala, czy musi uczyć się do szesnastego roku życia, bo taki jest obowiązek. Mnie takie niechlujstwo faktograficzne uwiera, wystarczyło po prostu wyjaśnić wszystko w przypisie.

Przeczytałam wszystkie powieści sagi jeszcze w wakacje, ale ich treść nie uleciała z mojej pamięci. Z głównymi bohaterkami zaprzyjaźniłam się tak mocno, że nawet jeśli zapomnę niektóre epizody z ich życia, zawsze będzie mnie z nimi łączyła silna, emocjonalna więź.

Będę też pamiętać refleksje, do których mnie Ferrante zmusiła, nawet pewnie nie przypuszczając, że dla kogoś w innej części Europy włoskie realia mogą być powodem do takich właśnie rozważań. Zaczęłam się pod jej wpływem zastanawiać, czy już nie pora, aby spojrzeć na okres komunizmu w Polsce z trochę innej perspektywy? Czy już można pozwolić sobie na to, żeby widzieć również pozytywne strony?

Wiem, narażam się. Wiem, minusów było tak wiele, że skutecznie przesłoniły plusy. Ale przecież plusy również były. Czy ktoś zaprzeczy, że błędem była powszechna, darmowa edukacja? Dla wszystkich, jeśli tylko ktoś tego chciał. Lila, genialna dziewczynka z Neapolu, skończyła naukę na szkole podstawowej. Nie mogła się uczyć dalej, ponieważ rodziców nie było na to stać, ale również dlatego, że była dziewczynką. Gdyby była chłopcem, rodzice być może stanęliby na głowie, żeby znaleźć fundusze na naukę tak zdolnego syna.

Czy błędem było równouprawnienie kobiet? „Kobiety na traktory” to może i przesada, ale czy właśnie nie dzięki takim hasłom kobiety uzyskały przeświadczenie, że naprawdę nie są gorsze i wszystko mogą? [tu kolejna dygresja, i to wszystko dzięki Ferrante: gdy komuniści dokonali przewrotu w Afganistanie, to kobiety na tym najwięcej zyskały, na krótko, niestety]. Potem z równouprawnieniem było różnie i teraz mamy parytety, ale czy trochę w tym nie pomogły tamte traktory?

Jestem przekonana, że czytając Ferrante, każdy z was będzie zadawać sobie własne pytania, również te najbardziej osobiste. Pytania, które będą drążyć wasz umysł, dopóki nie znajdziecie odpowiedzi. Tak się dzieje tylko w przypadku genialnej literatury.

Czytajcie.

piątek, 4 października 2019

Małgorzata Oliwia Sobczak „Kolory zła. Czerwień.” Ocena: 2/6


TRZY KOLORY: BLADY
Niniejszym przepraszam autorkę, że czytam zbyt dużo polskich kryminałów, co skutecznie uniemożliwia mi zachwyty nad jej książką.

Jedyne, co wyróżnia „Czerwień” wśród dziesiątek publikacji wydanych w ostatnim roku, to wysiłek jaki włożyło wydawnictwo w promocję tej książki. Dlaczego akurat tej? Chyba zgodnie z zasadą inżyniera Mamonia: „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.

Nie ma w tym winy autorki. Napisała, jak potrafiła. Gdyby wydała tę książkę sama lub w niszowym wydawnictwie (jak dwie poprzednie), pewnie nikt by jej nie zauważył. Ale tym razem machina promocyjna ruszyła i padłam jej ofiarą. Muszę więc odreagować politykę wydawnictwa, które sprzedaje mi kostkę szarego mydła w złotym opakowaniu, sugerując, że to najlepsza francuska perfuma (purystów językowych uspokajam, że archaiczna forma „perfuma”, to tylko środek stylistyczny).

Na tle tego, co się obecnie w tym gatunku w Polsce publikuje „Czerwień” prezentuje się bardzo blado. To nawet nie jest róż, tylko biel zabarwiona odrobiną pigmentu (swoją drogą, ciekawe, czy następne kolory serii to będą niebieski i biały?). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prawie każdy wątek już pojawił się w jakiejś innej powieści, każda z postaci z kimś mi się kojarzy.

No dobrze – powiecie – ale przecież kryminał, to powieść schematyczna. Wiadomo, że musi składać się z oczywistych elementów. Tylko dlaczego w innych książkach to jakoś mniej przeszkadza, a tutaj bardzo? Bo zazwyczaj początkujący autorzy przynajmniej się starają zaskoczyć nas czymś oryginalnym: tematem, bohaterem, miejscem akcji. Jeśli Małgorzata Sobczak czymś mnie zaskoczyła, tylko przewidywalnością akcji, absurdalnością zakończenia i nieporadnie skonstruowaną fabułą. Dostaję jakiś sygnał i zaraz wiem, w jakim pojawia się celu. Cały czas liczę na to, że może jednak nie, że to tylko była zmyła i coś mnie zaskoczy, ale wszystko rozgrywa się zgodnie z moimi przewidywaniami, czyli zgodnie z najbardziej wytartymi i najłatwiejszymi schematami.

Załóżmy przez chwilę, że gatunkowe klisze nie będą większości czytelników przeszkadzać, bo ich po prostu nie zauważą. Pewnie jeszcze nie raz ktoś napisze kryminał, który rozpocznie się od tego, że pies znajduje zwłoki wyrzucone na bałtycką plażę i uczyni bohaterem kochliwego prokuratora, który w stosunku do przestępców będzie miał nieposkromione skłonności do przemocy. Tępi przełożeni, którzy zabraniają prowadzić śledztwo w słusznym kierunku, bo wolą iść na skróty, to też jeden z ulubionych motywów polskich autorów. I zawsze się potem okazuje, że nie mieli racji (przełożeni, nie autorzy). Małgorzata Sobczak nie ustrzegła się jednak klasycznych błędów, na które powinni zwrócić uwagę redaktorzy przed publikacją, zamiast narażać dziewczynę na to, że padnie ofiarą żądnych krwi recenzentów.

Najpoważniejszy błąd to uczynienie postacią pierwszoplanową osoby, która nie ma prawie żadnego wpływu na przebieg akcji. Poznajemy sędzię Bogucką dużo lepiej, niż postać detektywa (w tej roli prokurator Leopold Bilski). Dowiadujemy się o niej wszystkiego, począwszy od tego, jakie miała relacje z rodzicami, w kim się kochała na studiach, jak przeżywała poród i jak czuła się w roli matki, jak zdradzała męża i jak się z nim rozwiodła, poznajemy jej przemyślenia na temat spraw, które prowadzi w sądzie. To, owszem, buduje mocny psychologiczny portret kobiety i sprawdziłoby się w powieści obyczajowej o trudnych relacjach matki z córką, ale w kryminale jest opowieścią z zupełnie innej bajki. Usunięcia połowy scen z udziałem sędzi nawet nikt by nie zauważył. Jeśli byłaby mordercą i wyjaśniałoby to motywy jej działania – wtedy miałoby sens, aby poznać ją lepiej, ale życiowa rola Boguckiej w tej powieści ogranicza się do odkrycia paprotki w basenie kochanka. Gdyby była lepszą żoną i matką, jej córka też by została zamordowana, bo przecież zginęła tylko dlatego, że miała pecha i spotkała niewłaściwą osobę na swojej drodze.

Książka jest źle skonstruowana pod względem dramaturgicznym. Dobrze, że przynajmniej na początku pada trup, bo przynajmniej wiemy, że to ma być kryminał. Potem akcja niemiłosiernie zwalnia, bo retrospekcje pojawiają się o wiele za wcześnie i zajmują zbyt dużo miejsca. Nie wiemy jeszcze przecież kto jest kim i jaki opisywane kobiety mają związek ze śledztwem, więc mało zwracamy uwagę na ich losy. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby epizody z przeszłości pojawiały się jako efekt prowadzonego śledztwa i były ujawniane stopniowo. Autorka sama wkłada w usta swojego bohatera takie zdanie: „taktyka selektywnego ujawniania dowodów sprawdza się najlepiej”, ale niestety nie potrafi zastosować tej zasady w swoim tekście.

Najgorsze jest jednak to, że Małgorzata Sobczak zdradza mordercę gdy czytnik pokazuje dopiero 70% (niemiłosiernie złośliwe są te przedmioty martwe). Właśnie w tym momencie miałam odruch: nie to niemożliwe, że już teraz się o tym dowiaduję, że to może jakaś podpucha. Sprawdzam jeszcze raz. No jest. Dobrze przeczytałam. Dowód jest tak ewidentny, że tylko bardzo nieuważny czytelnik, który przeoczyłby ten akapit, nie domyśliłby się że…  [i tutaj pora wreszcie na spoilery, więc jeśli zamierzacie jednak sięgnąć po tę książkę, radzę w tym momencie przestać czytać]…

… że patolog, który podczas sekcji wycina martwej kobiecie wargi (tak samo okaleczone były poprzednie ofiary) musi mieć coś wspólnego z wcześniejszymi zbrodniami. Od razu też domyślam się, dlaczego autorka zastosowała taki zabieg – ponieważ postanowiła, że teraz czytelnik otrzyma dawkę thrillera, że będziemy drżeć o życie naszych bohaterów. Ja jednak nie drżę, ponieważ widzę, że skoro autorka tak bardzo trzyma się schematów, to przecież zgodnie z regułami gatunku wszystko musi zakończyć się szczęśliwie.

Nie mogę patrzeć z pobłażaniem na kolejny ulubiony chwyt niedoświadczonych autorów. Rozsądna do tej pory dziewczyna, wystawiona na przynętę dla mordercy, nagle staje się totalną idiotką i sama pcha się w ręce tego mordercy, wysyłając swojemu obrońcy zaledwie SMSa. Obrońca oczywiście nie odczytuje wiadomości w porę i życie dziewczyny wisi na włosku. W mniemaniu autorki, oczywiście, bo czytelnik przecież dobrze wie, że nic jej się nie może stać i dzielny obrońca nadciągnie w ostatniej chwili.

Pomysł, że morderców było dwóch może i byłby ciekawy, gdyby został solidnie psychologicznie uzasadniony. Sytuacja, w której wariat ojciec szkoli w morderczym fachu wariata syna może i mogłaby się zdarzyć, ale jest tak mało prawdopodobna, że trzeba by talentu na miarę Trumana Capote, żeby z tak trudnego tematu wyjść obronną ręką.

Ciężko mi również uwierzyć w to, że patolog zamordował aż tyle kobiet i nikt się o tym nie dowiedział. Jeśli wybierał prostytutki cudzoziemki, samotne, żeby ich los nikogo nie zainteresował, to musiał najpierw nieźle się takich naszukać. Nie ma możliwości, żeby ktoś go nie zapamiętał. A już alfonsi z pewnością zauważyliby brak źródeł przychodów. Udałoby mu się może raz, trzy razy, ale przy tej skali (kilkadziesiąt!) to zupełna ściema.

No i jeszcze kwestia motywu sprawcy. Ostatnio czepiałam się tego samego przy okazji „Rany” starego wyjadacza, Chmielarza (nikt nie jest doskonały). Dlaczego morderca zabija? Bo taki już jest, coś mu się poprzestawiało w głowie. Jakie to proste.

„Czerwień” jakieś tam zalety jednak ma. Widać, że autorka solidnie przyłożyła się do researchu w dziedzinie kryminalistyki i swobodnie operuje językiem. To jednak za mało, żebym skusiła się na lekturę kolejnych tomów. Nawet jeśli nie będą to „Biały” ani „Niebieski”, tylko czarny i zielony.

czwartek, 26 września 2019

Wojciech Chmielarz „Rana” Ocena 2/6


NA KOLANIE
Wojciech Chmielarz napisał powieść obyczajową. No cóż, żadna to ujma na honorze. Tylko dlaczego wydawnictwo próbuje wmówić mi, że to thriller? To pytanie retoryczne, oczywiście. Dobrze wiem dlaczego, i wy też wiecie.

Gdyby to nie był Chmielarz, porzuciłabym lekturę po kilkudziesięciu stronach. Dopiero gdzieś w połowie wreszcie coś zaczyna się dziać, ale nadal się nie klaruje, o co w tym wszystkim może chodzić. Autor zmusza nas tylko do poznawania kolejnych osób dramatu, nie podrzucając nawet jednego tropu, dlaczego właściwie nam tę historię opowiada.

„Rana” zupełnie nie sprawdza się w roli powieści obyczajowej. Co chwila pojawiają się nowe postaci i jest ich tak wiele, że aż to zaczyna irytować. Żadnej nie mamy okazji przyjrzeć się bliżej. Wszystkie sprawiają wrażenie postaci pierwszoplanowych, ponieważ każda z nich ma bardzo poważny problem, i to nie jeden. Jeżeli tych problemów jest kilkanaście (Eli, jej męża, dyrektorki, jej męża, jej córki, Klementyny, Marysi, Sławka, Gniewka, Mirka i jego żony), to tak, jakby nie było żadnego. Nie jesteśmy w stanie przejąć się losami bohaterów na poważnie, bo ich problemy tylko zostały zasygnalizowane i giną w masie. Relacje między bohaterami siłą rzeczy, ze względu na objętość książki (nie jest to saga), muszą być potraktowane powierzchownie. To trochę tak jak z postami znajomych spamujących na fejsbuku, którzy zarzucają nas setkami czasem nawet istotnych tematów. Skrolujemy je tylko, nie zwracając większej uwagi.

Nie przejmujemy się losami bohaterów, ponieważ żadnego z nich nie poznajemy wystarczająco dobrze, ale również dlatego, że każda z postaci sprawia wrażenie karykatury, i to zbudowanej według tego samego schematu. Wszyscy dorośli są odrażający i źli (w mniejszym lub większym stopniu), wszystkie dzieci są ofiarami tych okropnych dorosłych, którzy w ogóle nie potrafią się nimi zająć (rodzice, szkoła). Tylko postać Klementyny ma jakiś potencjał, tu mogłaby się rozegrać walka dobra ze złem, ale autor zbyt wcześnie zdradza nam jej sekret. Zapewne znajdzie się wielu czytelników, którzy nie dostrzegą w tej postaci inspiracji bohaterką głośnego reportażu Mariusza Szczygła, więc przeszłość nauczycielki mogłaby być dla nich zaskoczeniem. 

Powieść nie jest też kryminałem (choć trupy padają), bo nieudolne próby bohaterów, by odkryć sprawcę zabójstwa naprawdę trudno nazwać śledztwem, nie jest również thrillerem, bo suspensu w niej nie uświadczysz. Dzieje się tak dlatego, że Chmielarz popełnia klasyczne błędy debiutantów. Przedstawia kilka razy te same sytuacje z różnej perspektywy, nie wiadomo w jakim celu, bo druga perspektywa nie wnosi niczego nowego. Po co opisywać dylematy męża, postaci ewidentnie drugorzędnej, który wylewa żale, że żona go porzuciła, skoro czytelnik doskonale wie, że wcale go nie porzuciła, tylko nie żyje? Albo: jeśli dobrze wiemy co dzieje się z zaginionym chłopakiem, to gdzie jest thrill w jego poszukiwaniach?  Autor dorzuca jeszcze, jakby za mało było grzybków w tym barszczu, aferę reprywatyzacyjną, chociaż na przebieg akcji nie ma ona żadnego wpływu. To wszystko są zapchajdziury. 

Zakończenie pod względem psychologicznym (tylko decyzja Klementyny) nawet mi nie przeszkadza.  Jednak wymyślając motyw działania mordercy, autor poszedł najbardziej uczęszczanym i najłatwiejszym szlakiem, takim, który wybierają początkujący autorzy, gdy nie potrafią znaleźć lepszego rozwiązania. Chmielarz zasadniczo potrafi, ale tym razem poszedł na skróty. Nie mogę też powstrzymać się przed pytaniem: i co, policja naprawdę da się nabrać na takie numery? Zupełnie nie wierzę.

„Rana” sprawia wrażenie, jakby była pisana na kolanie. Jakby wydawca naciskał, domagał się kolejnego bestsellera, więc autor szybko napisał, zapominając o wszystkim tym, co do tej pory było jego największym atutem. No i bestseller jest, bo wierni czytelnicy książkę kupili, a że mocno się rozczarowali? Kogo to obchodzi? Może jednak trochę obejdzie samego autora, który powinien jednak wiedzieć, że jego czytelnicy mają trochę wyższe wymagania, niż fani Remigiusza Mroza, i może bardziej się przyłoży do następnej książki?

Taką mam nadzieję. Bo zawsze też można osiąść na laurach.

Tagi: 
Wojciech Chmielarz „Rana”, Chmielarz „Rana” opinie, Wojciech Chmielarz „Rana” recenzja

poniedziałek, 23 września 2019

Pierre Lemaitre „Do zobaczenia w zaświatach” Ocena: 2/6


FRANCUZ POLAK DWA BRATANKI
Długo broniłam się przed tą powieścią Lemaitre’a, chociaż przeczytałam wszystkie inne jego książki. Chyba intuicja, no bo cóż?

Powieść otrzymała nagrodę Goncourtów, najważniejsze wyróżnienie literackie we Francji i to chyba wzbudziło moje obawy. Kiedy pisarz doskonale odnajdujący się w literaturze popularnej próbuje czegoś więcej, efekty mogą być różne.

Chyba wiem, co w tej książce zachwyciło jurorów, bo mocna wymowa antywojenna, to trochę za mało: krytyczny stosunek autora do świętości narodowych, pokazanie Francuzów (to nic, że historycznych, bo akcja dzieje się tuż po I Wojnie Światowej) jako zachłannych dupków, którzy albo bezczelnie wkręcają innych, albo sami są na tyle głupi, że dają się wkręcić. Gdyby tylko zamienić Francuzów na Polaków, nagrodę Nike miałby autor zapewnioną.

Czytelnik, który jednak dobrze wie, że takie jest po prostu życie (nieważne, czy we Francji czy w Polsce), i który ma gdzieś aktualne trendy społeczne i poprawność polityczną dostosowaną do kręgów powiązanych z… (tu każdy uzupełnia według własnych potrzeb), nie widzi w tym żadnych rewelacji. Widzi natomiast brak suspensu, brak bohaterów, z którymi można by odnaleźć cokolwiek wspólnego, wlokącą się niemiłosiernie akcję i zakończenie, które nie przynosi żadnej satysfakcji. Czytelnik bowiem instynktownie przeczuwa, że przy tak prowadzonej intrydze, prawdopodobne może być tylko jedno rozwiązanie. I ono właśnie nadchodzi.

Zmuszałam się do czytania tej książki (po kilkanaście stron dziennie) tylko z sympatii do autora. Jeżeli nie macie do Lemaitre’a podobnego jak ja stosunku emocjonalnego, i nie jesteście gotowi na uciążliwości czytelnicze (to taki pokrętny eufemizm, żeby nie napisać: nuda, nuda, nuda), tę akurat powieść możecie sobie darować.

poniedziałek, 16 września 2019

Piotr Górski „Krewni” Ocena 4/6


BEZ LANSU
Komisarz Kruk powrócił po raz trzeci i po raz trzeci nie zawiódł.

Hołdując zasadzie – do trzech razy sztuka – nie mam wyjścia. Muszę przyznać, że trzecia udana książka z rzędu, to już nie może być przypadek. Jednak z wygłaszaniem opinii, że mamy kolejnego, naprawdę dobrego autora kryminałów, jeszcze się powstrzymam. Obawiam się, że gdyby moja wypowiedź dotarła jakimś cudem do mainstreamu, mogłabym tylko zdolnemu pisarzowi zaszkodzić.

O Piotrze Górskim pisałam pochlebnie już przy okazji jego poprzednich powieści z serii o komisarzu Kruku, więc żeby się nie powtarzać, nie będę tym razem wystawiać zasłużonej laurki. Ufam, że uda mu się napisać jeszcze kilka dobrych książek, zanim ktoś nie wpadnie na pomysł, żeby go wylansować. Jeszcze się bowiem nie zdarzyło, aby lans wpłynął konstruktywnie na wenę twórczą. Niejeden polski autor przecież bardzo dobrze się zapowiadał, a kiedy już przestał się zapowiadać i został wypchnięty na szerokie wody, zaczął się w nich topić. Przyczyny pewnie są różne: a to terminy gonią, a to wydawnictwo domaga się nowych bestsellerów, a to presja, żeby być ciągle lepszym, bo już nie wystarczy utrzymywać ten sam poziom, a to rosnące przekonanie o własnej genialności. Efekty zawsze są takie same - o autorze jest wszędzie głośno, sprzedaje coraz więcej książek, tylko poziom tych książek systematycznie spada. Przepraszam za tę przydługą dygresję, tylko pozornie odbiegającą od tematu.

A teraz ad rem. Czytając „Krewnych” odczuwałam lekkie zmęczenie autora swoim bohaterem. Intryga nadal precyzyjnie przemyślana, dramaturgia nie zawodzi, jesteśmy zręcznie prowadzeni na manowce. Przez cały czas mamy wrażenie, że przecież już wszystko wiemy, że rozwiązanie będzie oczywiste, a okazuje się, że jednak daliśmy się zaskoczyć. I tylko ten Kruk taki jakiś coraz bardziej wypalony, coraz mniej wyrazisty. Przydałaby się facetowi w życiu jakaś pozytywna zmiana.

Z niecierpliwością czekam na kolejną powieść Piotra Górskiego.

piątek, 6 września 2019

Guillaume Musso „Zjazd absolwentów” Ocena: 3/6


ZAMIAST PLAŻY W ANTIBES
I po wakacjach, więc trzeba powrócić do zapisków, żeby nie zapomnieć, co się przeczytało. W przypadku tego autora przydarzyła mi się właśnie taka przygoda. Wydawało mi się, że sięgam po książkę nieznanego mi pisarza, a tymczasem po odświeżeniu archiwum pamięci okazało się, że Guillaumem Musso już miałam do czynienia. Umknął mi jednak i tytuł, i treść powieści, więc chyba specjalnie nie było o czym pamiętać.

„Zjazd absolwentów” bardzo dobrze się czyta, akcja wciąga, intryga jest nieźle zapętlona, chociaż może nawet trochę za bardzo, a zakończenie zaskakuje. Co do prawdopodobieństwa niektórych zdarzeń można mieć zastrzeżenia. Mnie na przykład ciężko uwierzyć, że narrator nie miał pojęcia o długotrwałym romansie tak bliskiej mu osoby. Nawet jeśli on sam mieszkał za granicą, to jego przyjaciel musiał przecież odwiedzać dom ojca od czasu do czasu. Ale niech tam. To niezobowiązująca lektura, akurat dobra na lato, więc po co się czepiać? Pewnie znów wypadnie z głowy zaraz po przeczytaniu.

Na plus zaliczam dobrze oddany klimacik Lazurowego Wybrzeża. Jeśli nie macie w najbliższych planach wyprawy na plażę w Antibes, to możecie przynajmniej sobie o tym poczytać.

Całość bez specjalnych uniesień, ale też bez bólu. Zamiast plaży – jak znalazł.

piątek, 16 sierpnia 2019

Joanna Szwechłowicz „ Ostatnia wola” Ocena: 2/6


POCZĄTEK I KONIEC
Kolejny tytuł, który odnotowuję tylko dla porządku, żeby nie zapomnieć, że poznałam nowego polskiego autora.

„Ostatnia wola” świetnie się zaczyna i całkiem nieźle kończy, natomiast wszystko, co dzieje się pomiędzy pozostawia wiele do życzenia.

Ekscentryczna, złośliwa i nieprzyzwoicie bogata arystokratka zaprasza do swego pałacu starannie wyselekcjonowanych krewnych, aby ogłosić, kto z nich przejmie po niej spadek. Staruszka zamierza popełnić spektakularne samobójstwo. Jest śmiertelnie chora i chce odejść na swoich zasadach. Zwołuje rodzinny zjazd aby osiągnąć pewien niecny cel, nie ma jednak szansy obserwowania przebiegu wydarzeń, ponieważ zanim cokolwiek zacznie się dziać, zostaje zamordowana.

Potężna śnieżyca sprawia, że grupa osób, oczywiście wszyscy są podejrzani, zostaje odcięta od świata. Można by ponarzekać, że to motyw zgrany jak świat, ale taki punkt wyjścia zawsze się sprawdza, jeśli tylko dalszy rozwój wypadków jest dobrze poprowadzony. A w „Ostatniej woli” niestety nie jest.

Gdy pisałam o „Przypadkowym detektywie” Macieja Ślużyńskiego (recenzja z 9 stycznia 2018) opartym na tym samym pomyśle inspirowanym „Pułapką” Agaty Christie, moim głównym zarzutem było to, że mamy za mało podejrzanych. W „Ostatniej woli” podejrzanych jest akurat tylu, ile trzeba. Czytelnik nie pogubi się w nadmiarze postaci i powinien mieć satysfakcję z samodzielnego dochodzenia – kto zabił. Dlaczego więc tylko powinien mieć, a nie ma?

Powodem niezaspokojenia potrzeb czytelnika jest błąd konstrukcyjny. W tym kryminale brakuje postaci detektywa. Narracja prowadzona jest tak, że przez większość powieści wydaje nam się, że każdy z bohaterów prowadzi własne śledztwo, ale jednocześnie każdy z nich jest podejrzany. To zabieg dość ryzykowny i na pewno poradziłaby sobie z tym Agata Christie, ale niestety, Joannie Szwechłowicz się nie udało. Brakuje napięcia, w ogóle nie drżymy o życie bohaterów. Nie mamy też możliwości śledzenia ciągów przyczynowo-skutkowych, a jest to ulubione hobby czytelników kryminałów. Lider wśród detektywów pojawia się dopiero wtedy, gdy przychodzi do rozwiązania zagadki, czyli o wiele za późno.

Autorka nie ustrzegła się również innych drobniejszych błędów. Pomysł z wyprawą na nartach jest mocno naciągany, podobnie jak niespodziewany gość, który spada z nieba (pardon, ze strychu).

Trochę mi szkoda zmarnowanego pomysłu, bo pointa z ostatnią wolą ekscentrycznej staruszki jest naprawdę efektowna i dowcipna, chociaż łatwa do przewidzenia.

piątek, 2 sierpnia 2019

Sheryl Browne „Opiekunka” Ocena: 1/6


HARLEKIN W ROLI THRILLERA
Kolejna angielska autorka „thrillerów”, którą po lekturze pierwszej książki od razu wpisuję na moją osobistą czarną listę.

To ma być thriller? Ha, ha, ha! Od kiedy to w thrillerach używa się języka w stylu „zatrzepotała rzęsami” i zdradza się o co chodzi w piątym rozdziale? Dodam, że rozdziałów jest osiemdziesiąt jeden (!). Już na samym początku autorka informuje nas, że dziewczyna, która zatrudnia się jako opiekunka do dzieci w cudownej rodzinie jest psychopatką, obsesyjnie zakochaną w panu domu, która zjawia się tam z zamiarem wprowadzenia w obłęd jego żony, co ma doprowadzić do rozbicia małżeństwa i przejęcia ukochanego na własność. To nie ja spoileruję, naprawdę, to autorka osobiście! Sama sobie psuje show!

Spoilery odautorskie lecą dalej w każdym rozdziale. Najpierw dowiadujemy się, co idealna opiekunka chce namącić, a potem obserwujemy, jak jej się udaje wprowadzić te plany w życie. Chyba nie ma lepszego sposobu, żeby zanudzić czytelnika na śmierć.

Psychopatka mąci prawie do samego końca, a czytelnik tylko toczy pianę z ust i nie może się doczekać, żeby para omotanych idiotów wreszcie się zorientowała, w co zostaje wrabiana. Na dodatek, wrabiany mąż jest oficerem policji, więc powinien być trochę bardziej kumaty, a tymczasem jego głupota wręcz poraża.

Kiedy już w piątym rozdziale dowiaduję się o co chodzi, o razu wiem, jak ta historia się skończy. No bo jak może skończyć się opowieść, w której biedne, niewinne, idealne małżeństwo zostaje napastowane przez wredną psychopatkę? No jak? Właśnie tak, jak to sobie wyobraziliście. Zaczęłam słuchać audiobooka (lektorka tylko trochę lepsza w interpretacji od syntezatora mowy), i z ulgą przerzuciłam się na tekst pisany, bo mogłam przerzucać strony na przyspieszonych obrotach. Dlatego zaręczam - skończyło się tak, jak autorka zapowiedziała w piątym rozdziale.

Nigdy więcej Sheryl Browne, czego i wam życzę.