czwartek, 26 września 2024

Petra Klabouchová „Źródła Wełtawy” Ocena: 6/6

CZESKIE TAJEMNICE

Przeczytałam świetną powieść i powinnam się cieszyć, ale się smucę.

„Źródła Wełtawy” to książka doskonała w swoim gatunku. Dawno nie czytałam kryminału tak oryginalnego i pomysłowego, zarówno pod względem budowania postaci głównego bohatera jak i sposobu prowadzenia narracji.

Wszystko jest dopracowane i zapięte na ostatni guzik. Mamy więc precyzyjnie obmyśloną, wielowątkową intrygę, w której każdy element opowieści jest ważny i powiązany z główną historią. Fabuła jest skomplikowana, ale bez obaw, nie ma chaosu, wystarczy odrobina skupienia i mimo odwróconej chronologii będziecie ją śledzić bez wysiłku.

Detektyw prowadzący śledztwo jest nietuzinkową postacią, i to z dwóch powodów. Gdy autorka opisuje akcję z jego punktu widzenia, widzimy zwykłego policjanta, który kiedyś popełnił błąd, został wykorzystany i teraz ma szansę, żeby wreszcie się wykazać. Kiedy jednak jego historię opowiada inny narrator, zaczynamy się zastanawiać, kto tu naprawdę ma rację, i z tą niepewnością pozostajemy aż do końca, kiedy, na szczęście, wszystko się wyjaśnia. Niepokój wynikający z wątpliwości co do osoby głównego bohatera, jest naprawdę nieszablonową metodą na podkręcanie suspensu. Drugim śmiałym pomysłem dotyczącym detektywa jest zabieg, dzięki któremu poznajemy go również w innej roli. Więcej nie mogę zdradzić, musicie więc sprawdzić sami.

„Źródła Wełtawy” to nie tylko świetny kryminał. Nie wystawiłabym tej książce najwyższej oceny, gdybym nie znalazła w niej mojej ulubionej „wartości dodanej”. W tym przypadku to nawiązania do tragicznych i pogmatwanych losów mieszkańców Szumawy, górskiego regionu na pograniczu Czech i Niemiec, którego porównanie z naszym Dolnym Śląskiem i jego skomplikowaną historią nasunęło mi się samo.

Klabouchová umiejętnie łączy fakty historyczne z kryminalną intrygą. Punkt wyjścia, czyli zabójstwo dziewczynki i podrzucenie jej ciała ubranego w obozowy pasiak z gwiazdą Dawida w miejscu, gdzie w czasie II wojny światowej dokonywano masowych egzekucji, daje pretekst do przypomnienia o zbrodniach, o których większość chciałaby zapomnieć.

Wątek historyczny, chociaż ważny i bardzo solidnie w treści śledztwa umocowany, jak większość elementów tej książki ma również swoje drugie dno. W pewnym momencie wydaje się, że jest to klasyczny fałszywy trop, który ma nas odwieść od rozwiązania zagadki, a potem okazuje się, że jednak nie do końca, że zmyła jest podwójna.

Takich sytuacji, gdy już nam się wydaje, że wszystko wiemy, a potem okazuje się jak podstępnie byliśmy wprowadzani w błąd, jest w książce wiele. Dzięki temu zakończenie naprawdę zaskakuje. Gdy docieramy do końca dochodzimy do konkluzji, że przecież dostawaliśmy niezbędne sygnały i mogliśmy próbować rozwiązać tę zagadkę sami, a jednak autorka okazała się sprytniejsza. Ja akurat bardzo to lubię.

To teraz, dlaczego się smucę. Powody są dwa.

Jest to jedyna książka tej autorki wydana w Polsce.

To już trzecia niedawno odkryta przeze mnie czeska autorka kryminałów, która pisze książki, które uważam za mistrzowskie w swoim gatunku (wcześniej były Klevisová i Procházková). Próbowałam odnaleźć taką trójcę polskich autorek kryminałów. No nie da się. Więc się smucę. Ale może za słabo szukałam.

poniedziałek, 16 września 2024

S.J. Bennett „Morderstwo po królewsku” Ocena: 5/6

NAWET KRÓLOWE POPEŁNIAJĄ BŁĘDY

Tak jak kiedyś z niecierpliwością wyczekiwałam kolejnego odcinka serialu „The Crown”, tak teraz rzucam się natychmiast na nowe przygody królowej Elżbiety w roli detektywa.

S.J. Bennett znów stanęła na wysokości zadania, co niezwykle mnie cieszy. Jest inteligentnie, klimatycznie, z poczuciem humoru. Królowa tym razem ma więcej okazji, żeby śledztwo prowadzić samodzielnie. Zbrodnia dotyczy osoby z grona jej bliskich znajomych, z posiadłości sąsiadującej z jej dobrami i rezydencją w Sandringham.

Zanurzamy się w świat brytyjskiej arystokracji, gdzie namiętności buzują, pieniądze się kończą, a konwenanse bywają ważniejsze niż zdrowy rozsądek. I nawet królowej o tym zdrowym rozsądku zdarza się czasem zapomnieć.

Czytać, nie zwlekać. Kolejność w zasadzie dowolna, chociaż w pierwszej części („Tajemnica morderstwa w Windsorze”) zostają lepiej przedstawione postaci drugoplanowe. Jeżeli ktoś jest miłośnikiem uporządkowania, niech czyta od początku. Kolejność czytania drugiej i trzeciej części nie ma już żadnego znaczenia.

Akcja następnej powieści przeniesie nas w lata pięćdziesiąte. Oj, jak się nie mogę doczekać.

wtorek, 10 września 2024

Paola Barbato „Na złej drodze” Ocena: 4/6

PECHOWIEC W TARAPATACH

I to się nazywa thriller.

Już na początku zostajemy zaintrygowani niecodziennym wydarzeniem, potem akcja zwalnia, bo przecież trzeba przedstawić postaci, a potem znów rusza z kopyta i trzyma w napięciu aż do samego końca. Wszystko to dzieje się zaledwie w ciągu kilku godzin.

Giosciua - główny bohater, który niespodziewanie odkrywa, że w przesyłce, którą ma dostarczyć znajduje się coś, co absolutnie nie powinno się tam znaleźć, przy pierwszym spotkaniu wydaje się mało interesujący, ale z biegiem czasu musimy zmienić na jego temat zdanie. Może i nie jest superbłyskotliwy, a momentami wręcz irytuje popełnianymi błędami i zdolnościami do pakowania się w kłopoty, ale dzięki temu bardziej trzymamy za niego kciuki i zastanawiamy się jak wybrnie z kryzysowej sytuacji.

Akcja prowadzona jest równolegle, z punktu widzenia naszego biedaka i policji, oraz innych przeciwników, którzy depczą mu po piętach, zagrożenie rośnie z minuty na minutę, więc nie ma czasu na nudę.

Doceniam oryginalność fabuły, odwagę w stworzeniu antybohatera, umiejętność gry na emocjach czytelnika i pomysł na zakończenie. Dla mnie była w tym jakaś świeżość. Jeśli jednak wyznajecie zasadę: „mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”, to czytajcie Cobena.

To pierwsza książka Paoli Barbato wydana w Polsce. Chętnie bym coś jeszcze przeczytała.

poniedziałek, 2 września 2024

Maciej Klimarczyk „Prokuratorka” Ocena: 2+/6

CZY MOŻNA WIERZYĆ MORDERCY?

Nie wiem czy autor sam wpadł na tytuł „Prokuratorka” czy wydawca to zasugerował, ale nie podejrzewam, że zwiększy to sprzedaż książki. Połowa czytelników przyklaśnie, druga połowa się zbulwersuje i taki tytuł ominie. Nie lepiej było poszukać czegoś bardziej neutralnego? Chociaż, biorąc pod uwagę, że bohaterka zachowuje się czasem nie jak prokurator, tylko jak blondynka, to może ma to jakiś ukryty sens?

Ale poważnie. Maciej Klimarczyk potrafi pisać. Stylistycznie niczego mu nie można zarzucić. Jego opis polskiej rzeczywistości politycznej jest bardzo trafny i prawdopodobny. Nie to co u Kościelnego w „Wybranym”, gdzie miałam wrażenie, że akcja rozgrywa się na Księżycu. U Klimarczyka nie ma żadnej wątpliwości, że opisuje nasze, polskie bagienko, dobrze zdokumentował temat i za to należą się pochwały. Gorzej, niestety, z budowaniem postaci i dramaturgią.

Prokurator Alicja Zakliczyńska, po kilkunastu latach pracy w zawodzie, zachowuje się jak stażystka po studiach, której wydaje się, że bezkompromisowością można zmieniać świat, tak jakby nie wiedziała w jakim świecie żyje. Wali co myśli, prosto z mostu, wchodzi w konflikty z przełożonymi i dziwi się, że jest za to karana. Nie ma żadnego instynktu samozachowawczego i chyba jednak brakuje jej inteligencji, skoro wali głową w mur, zamiast skorzystać z prostej zasady Machiavellego: „jeżeli nie możesz być lwem, bądź lisem” (niedosłownie).

Druga istotna postać kobieca, przyjaciółka Alicji, psychiatra Dorota Drecka również nie grzeszy rozumem. Nie widzi nic dziwnego w tym, że szef, którą ją nienawidzi z wzajemnością, nagle proponuje jej awans, pod warunkiem, że udzieli wywiadu reżimowej telewizji. Nie przyjdzie jej do głowy, że telewizja kłamie, a już po wszystkim, zamiast ujawnić mistyfikację kładzie ogon pod siebie i tylko pluje sobie w brodę. Drecka nie ma też żadnych obaw, żeby własnego pacjenta, u którego sama stwierdziła chorobę psychiczną, prosić o przysługę, za którą oboje mogą trafić do więzienia. Znów, jakby nie miała wieloletniego doświadczenia i nie wiedziała, że ludzie chorzy psychiczne mogą być nieobliczalni. Wystarczy, że przestaną brać leki. I nie ma, że to „zwykła dwubiegunówka”, wszystkiego nie da się w kilka dni zdiagnozować.

Dramaturgia w tej powieści praktycznie nie istnieje. Nie ma zwrotów akcji, nie ma mylnych tropów, właściwie nie ma śledztwa. Od razu dowiadujemy się, że syn wiceministra sprawiedliwości zostaje oskarżony o morderstwo, a tatuś ratuje synka używając wszelkich środków, aby przekonać wszystkich, że syn jest chory psychicznie i chciał popełnić samobójstwo rozszerzone. Kiedy, dość szybko (40%) poznajemy przeszłość synka i dowiadujemy się, co z niego było za ziółko, już nie ma żadnej tajemnicy do rozwiązania.

Dalej mamy tylko na okrągło mataczenia ministra i smęcenie o nudnym życiu pani prokurator zesłanej za niesubordynację do Pucka. Jeżeli niepokoimy się o bohaterkę w tym rzekomym thrillerze, to jedynie w sytuacji, gdy w autobusie bardzo chce jej się siusiu i nie wiemy, czy dotrzyma do stacji końcowej (naprawdę, tym razem nie żartuję). Niepotrzebny jest wątek z rzeźbiarzem, bo nie ma na zasadniczą akcję żadnego wpływu (no chyba, że dla kogoś z czytelników, tak jak dla naszej „prokuratorki” odkryciem na miarę Nobla będzie fakt, że kler i prawicowi politycy to jedna klika i ręka rękę myje).

Podwyższam ocenę za dobre intencje i zaskakujący pomysł na zakończenie. Dlaczego tylko pomysł? Bo znów zawiodło wykonanie. Byłoby o wiele ciekawiej, gdyby ten zwrot akcji pojawił się nie na końcu, a w połowie książki, i wtedy powinno się zacząć prawdziwe śledztwo. Alicja mogłaby się wreszcie wykazać jako prokurator, zamiast snuć się po Pucku i okolicach, wstrzymując mocz, pijąc wino i popadając w obłęd. Może wtedy doszłaby do wniosku, że morderca kłamie. Bo nasza niezłomna i podobno świetna „prokuratorka” uwierzyła mordercy. Moim zdaniem – to błąd. Cóż, być może spowodowany tym, że przeżyła załamanie nerwowe i była na prochach? [na marginesie: w tej książce wszyscy biorą leki na depresję: morderca, prokuratorzy, psychiatrzy, o pacjentach nie wspominając; czy to reklama antydepresantów?]

Ja w zeznanie mordercy kompletnie nie wierzę. Tym razem to syn mataczy. Tak wynika z jego portretu psychologicznego przedstawionego przez autora - to człowiek, który notorycznie kłamie, oszukuje nawet samego siebie. Ojciec wiceminister - to dla odmiany facet kuty na cztery nogi, cyniczny, stosujący zasadę ograniczonego zaufania, przynajmniej wedle opisu autora. Taki gość nie pozwoliłby sobie na popełnienie tak kardynalnego błędu (nie wchodzę w szczegóły, żeby za wiele nie zdradzać), a nawet gdyby, to inaczej by tę sprawę rozwiązał. Nie zaufałby takiemu synowi.

W końcowych podziękowaniach Maciej Klimarczyk przytacza komplement wydawcy, Waldemara Popka, po przeczytaniu książki: „Teraz jest pan pisarzem, nie autorem”. Dla równowagi wyrażę zdanie odrębne. Proszę w to nie wierzyć. Pisarzem to jest Wiesław Myśliwski. Żeby zasłużyć na to miano będzie pan jeszcze musiał sporo popracować.

Chętnie przeczytam kolejną książkę, żeby się przekonać, czy się to udało.