czwartek, 25 maja 2017

Agnieszka Pruska „Żeglarz” Ocena: 1/6



NASI KOCHANI POLICJANCI
         Prawdziwi policjanci zawsze twierdzą, że śledztwo w sprawie morderstwa nigdy nie jest tak pasjonujące, jak to opisują autorzy powieści kryminalnych. Tak naprawdę to żmudna, biurokratyczna, drobiazgowa robota. Agnieszka Pruska wzięła sobie tę myśl do serca i napisała swą powieść tak, aby usatysfakcjonować policjantów, ale już niekoniecznie czytelnika.
         Czytając „Żeglarza” mamy wrażenie, że realia pracy w policji oddane są niezwykle skrupulatnie. Nie mamy żadnych wątpliwości, jak monotonna i nudna jest praca policjantów śledczych, polegająca głównie na przeprowadzaniu setek rozmów, z których nic nie wynika. Dla policjanta to może oczywiste, ale czytelnik, który po raz siedemnasty trafia na sformułowanie, że śledczy rozmawiał z kolejną osobą i niczego nowego się nie dowiedział, powoli zaczyna się irytować. Czytelnik wolałby jednak wiedzieć więcej, niż to, że policjanci nic nie wiedzą.
         Irytacja czytelnika pogłębia się, kiedy zaczyna uświadamiać sobie, że autorka traktuje go trochę jak niepełnosprawnego umysłowo. Czytelnik kryminałów lubi przecież zagadki, potrafi chwytać wszystko w lot, a tymczasem autorka, mając zapewne o zdolnościach intelektualnych swych czytelników inne zdanie, postanowiła każdą nową teorię, niezależnie czy słuszną, czy nie powtórzyć przynajmniej trzy razy. A niech się utrwali. Dowiadujemy się czegoś z rozmowy ze świadkiem, potem to samo przekazywane jest na przykład na zebraniu zespołu, a potem jeszcze w rozmowie z przełożonym. Trzysta procent pewności, że wszystko, co trzeba dotarło do czytelnika.
         Policjanci z Gdańska, to bardzo zgrany zespół, pełen cnót wszelakich. Sześć osób, a wszyscy, jak jeden mąż (choć jedna kobieta) tacy sami: mili, grzeczni, zdolni, bezkonfliktowi, wysportowani, nie używają brzydkich wyrazów, zaangażowani w swoją pracę, no po prostu ideały. Cyborgi, nie ludzie. Praca, dom, praca, dom, ewentualnie pies. Jeden nadkomisarz miał szansę, żeby być trochę uczłowieczony, kiedy pojawiła się kobieta twierdząca, że ma z nim nieślubne dziecko. Ale gdzie tam! Kobieta okazała się oszustką, a dzielny komisarz pozostał bez skazy.
         To wszystko jednak dałoby się jeszcze znieść, gdyby nie ulubiony środek artystyczny autorki rodem z greckiej tragedii – deus ex machina. Gdy tylko potrzeba, żeby się coś znalazło – trach! – i się znajduje.
         Przydałby się jakiś świadek? Nadkomisarz jedzie, nie wiadomo dlaczego w środku nocy na Wyspę Spichrzów i akurat znajduje bezdomnych, którzy coś widzieli.
         Śledztwo utknęło w martwym punkcie i trzeba je ruszyć? Roześlijmy wici po całej Europie (no połowie, przynajmniej tam, gdzie się z Gdańska żegluje, bo to żeglarz zginął) niech szukają dla nas, czy nie mieli jakichś „tajemniczych” niewyjaśnionych przestępstw lub zaginięć. Właściwie nie wiadomo, czego mają szukać, ale niech szukają. No i w tej Europie, nie dość, że szukają (nie wiedząc czego), ale jeszcze znajdują i to akurat to, czego poszukują nasi dzielni śledczy! Wśród kilku tysięcy niewyjaśnionych spraw w kilku krajach, znajdują właśnie osobę, która wiąże się z naszym morderstwem. No co za szczęście!
         Zaginęła książka, która może jakoś wiązać się z morderstwem? Nie ma problemu. Jak trzeba, to się znajduje. Z zupełnie niewyjaśnionych powodów policjanci od razu biorą na cel jej autora, zapewne, wśród zalet wszelakich mają również zdolność jasnowidzenia.
         I tutaj spuszczę wreszcie kurtynę miłosierdzia. Jeżeli wspaniała polska, pracowita policja ma odnosić sukcesy wyłącznie dzięki szczęściu, zbiegom okoliczności i umiejętnościom paranormalnym, to ja chyba jednak znowu przerzucę się na Szwedów…
P.S.
Ze zdumieniem przeczytałam, że to już trzecia książka autorki. Inni recenzenci już przy wcześniejszych powieściach wytykali te same, co ja błędy, ale autorka, jak widać pozostaje niewzruszona w swojej stylistyce. Wydała do tego kolejną książkę. No cóż, skoro wydawnictwo wciąż inwestuje w powieści Agnieszki Pruskiej, to znaczy, że masochiści literaccy zdarzają się częściej, niż to by się mogło wydawać. Rzeczywistość nie przestaje mnie zadziwiać.

piątek, 19 maja 2017

Piotr Bojarski „Biegacz” Ocena: 4/6



BIEG KRÓTKODYSTANSOWY
         Piotr Bojarski wie, jak się zdobywa uwagę czytelnika. „Biegacz” prawie od pierwszej strony wciąga tak, że spokojnie da się go przeczytać na jednym wydechu (szczególnie, jeśli ma się nieprzewidziany dzień wolnego).
         Autor, na szczęście, nie lubi lać wody, skupia się tylko na tym, co jest ważne dla akcji. Tempo akcji na pewno na tym zyskuje, ale czytelnik – nie do końca. Zwykle narzekam na słowotok polskich autorów, tym razem brakuje mi trochę barwniejszego przedstawienia bohatera. Dlaczego mając czterdzieści lat mieszka sam w wynajętym mieszkaniu? Gdzie są jego przyjaciele, rodzina? Ma (miał) jakąś żonę, dzieci? Czy woli jeść pizzę wegetariańską czy schabowego? Takie drobiazgi w opisie sprawiłyby, że Bogdan Popiołek byłby nam dużo bliższy.
         Lubię opowieści o zwykłych ludziach wplątanych w niezwykłe sytuacje, więc stawiam autorowi dużego plusa za to, że detektywem uczynił nauczyciela historii z gimnazjum. Dzięki temu mamy opowieść w starym stylu, kiedy śledztwo obywa się bez całej tej najnowszej techniki. Okazuje się, że opierając się tylko na starej, poczciwej dedukcji i rozmowach z właściwymi ludźmi, można dojść do wniosków, których nie udało się wyciągnąć policji (chociaż z drugiej strony niemrawość organów ścigania nie została porządnie uzasadniona).
         Dla równowagi muszę dać minusa za temat. Byli esbecy, z mocno obciążonymi życiorysami, ładnie zakamuflowani w dzisiejszej rzeczywistości to motyw wałkowany już wiele razy i chyba jednak niewart odkurzania.
         Do tego, w pewnym momencie zakończenie staje się mocno przewidywalne, zgodnie ze starą zasadą: dajcie mi motyw, a morderca znajdzie się sam.
         Wniosek? Przeczytacie „Biegacza” bez bólu, a nawet z przyjemnością. Nie przeczytacie? Nic się nie stanie.

poniedziałek, 15 maja 2017

Robert Nowakowski „Człowiek z sową” Ocena: 3/6



WAKACJE Z DUCHAMI
         I po co było to mataczenie? Po co było wypisywać na okładce, że to „hipnotyzująca powieść kryminalna”? Żeby książka lepiej się sprzedawała? Że niby czytelnik się nie zorientuje i da sobie wcisnąć każdy kit?
         Gdybym miała oceniać tę książkę w kategorii literatury pięknej, zauważyłabym pewnie sporo pozytywów. Pochwała należy się przede wszystkim za rzetelny obraz przedwojennego Lwowa i powojennej rzeczywistości przesiedleńców doprowadzony do czasów stanu wojennego. Widać, że autor zna temat „z pierwszej ręki” lub włożył solidną pracę w dokumentację, bo wiedza którą dysponuje jest znacznie szersza, niż to co proponuje wujek Google.
         Ciekawa jest też narracja jednego z głównych bohaterów prowadzona w konwencji – no dobrze, użyję tego sformułowania, chociaż mam świadomość, że to trochę na wyrost – realizmu magicznego. Narrator jest kaleką z garbem w postaci skrzydeł, widzi duchy i anioły, sam jednak, mimo skrzydeł, aniołem się nie czując. O dziwo, i na szczęście te mistyczne wtręty nie ocierają się o kicz i są całkiem akceptowalne, ponieważ autor prowadzi anielską narrację z dystansem i poczuciem humoru. Babcia – duch – nie dość, że mówi po czesku, to jeszcze wywołuje efekt prószących jak śnieg drobinek w środku lata. – Często mam łupież – tłumaczy się z tego z wdziękiem. Albo para zesłanych na ziemię Aniołów Stróżów nachodząca bohatera, by dowiedzieć się, jak sobie radzić z objawieniami w komunistycznej rzeczywistości. Albo duch w roli wariografu w czasie przesłuchania. Wszystko to zabawne i byłoby zaletą w przypadku literatury pięknej. Wtedy nie przeszkadzałaby też może chaotyczna narracja (raz chronologiczna, raz nie, bez uzasadnienia dramaturgicznego), bo można by to zapisać na karb artystycznej wizji.
         Autor (a może jego wydawca) twierdzi jednak, że napisał kryminał. I wtedy wszystko to, co przed chwilą pochwaliłam staje się wadą, nie zaletą. Książka zupełnie pozbawiona jest dramaturgii. Na początku wprawdzie pojawia się trup, ale potem ten najważniejszy przecież w kryminale wątek – poszukiwanie mordercy – traktowany jest po macoszemu. Pojawia się, kiedy akurat autor sobie o nim przypomni, czasami tak późno, że jeśli odłożyło się książkę na parę dni (a nie jest to powieść, którą się czyta jednym tchem), to potem trudno sobie przypomnieć, o co wcześniej chodziło.
         Autor na samym początku wprowadza tak wiele nowych postaci i wątków, że trudno jest za wszystkimi nadążyć. Zwłaszcza, że postaci te szybko znikają, a kiedy pojawiają się po długiej, długiej przerwie pod koniec powieści, trzeba naprawdę włożyć wiele wysiłku, żeby zorientować się, kto był kim.
         W powieści kryminalnej cały ogromny watek z aniołami i duchami nie broni się wcale. Jest obcym ciałem, opóźnia akcję, przeszkadza.
         Wyjaśnienie – kto zabił nie daje żadnej satysfakcji, bo przez cały czas mamy wrażenie, że jest to rzecz zupełnie nieistotna dla autora, dla samej treści, że o co innego chodzi. Czyli cały ten kryminał – to jedna wielka ściema. I nic nie pomoże tłumaczenie, że to kryminał „nietypowy”.
         Trochę mi żal autora, że dał się obuć w takie buty. Ducha babci naprawdę polubiłam.

czwartek, 11 maja 2017

Jenny Rogneby „Leona. Kości zostały rzucone” Ocena: 5/6



I ZNOWU SZWEDZI DALI NAM ŁUPNIA
         W Szwecji mieszka dziesięć milionów ludzi, w Polsce prawie cztery razy więcej. Jak to się dzieje, że tamtejsi autorzy kryminałów czytani są masowo na całym świecie, a naszym tak rzadko udaje się wyściubić nos poza ojczyznę?
         Nie wiem, dlaczego Szwedzi piszą lepiej, może po prostu im lepiej płacą? Może dzięki temu mają więcej czasu, żeby przemyśleć swoje książki, solidnie zdokumentować realia, dopracować intrygę. Może też lepiej tam działa system wydawniczy? Wydawcy czytają książki, potrafią wskazać potknięcia i wyegzekwować poprawki?
         To możliwe, że do Polski docierają w tłumaczeniach tylko najlepsze tytuły, ale nie spotkałam się z przypadkiem szwedzkiego kryminału, który by zawierał jakieś nielogiczności albo zupełnie zbędne wątki; w tym kraju autorzy nie chorują też na syndrom braku zakończenia.
         „Leona” to kolejny dowód na to, że pierwszą książkę można napisać tak, aby nawet upierdliwy recenzent z obcego kraju nie miał się do czego przyczepić.
         W tej powieści ujęło mnie to, czego tak bardzo brakuje w polskich kryminałach – intrygujący bohater, nietuzinkowy pomysł i perfekcyjna dramaturgia. No bo przyznajcie – zaczyna się nieźle: naga, zakrwawiona, siedmioletnia dziewczynka w biały dzień okrada bank i znika. Śledztwo prowadzi ambitna policjantka Leona. Nie jest ona, tak jak zwykle u nas zgorzkniałym czterdziestolatkiem po przejściach, szeryfem walczącym o sprawiedliwość, tylko, o czym dowiadujemy się w stosownym czasie – namiętną pokerzystką zadłużoną po uszy, pragnącą rozpocząć nowe życie. Kiedy dość szybko okazuje się, że to ona stoi za napadem „z dziewczynką”, a jej sytuacja zaczyna mocno się komplikować wiemy już, że akcja może się rozwijać tylko w dwóch kierunkach – albo prowadzić do totalnej katastrofy, albo do zwycięstwa bohaterki, co biorąc pod uwagę, że jest ona jednak „czarnym charakterem” byłoby rozwiązaniem kontrowersyjnym, w stylu „Utalentowanego pana Ripley”. Taka, w pewnym sensie, przewidywalność zakończenia jest małą słabością tej książki. Na szczęście autorka prowadzi narrację tak, że do końca nie wiemy, które rozwiązanie wybierze, a zakończenie jest zaskakujące.
         Jenny Rogneby należy się komplement również za to, że tworząc tak antypatyczną, zaburzoną emocjonalnie bohaterkę udało jej się sprawić, że mimo wszystko jakoś jej w tych niecnych działaniach kibicujemy. Kiedy w końcu robi to, co robi z ust wyrywa nam się oczywiście głośne – och, nie! – ale... dalej z nią trzymamy. Takie manipulacje autorów akurat lubię. Dzieje się to zapewne za sprawą narracji w pierwszej osobie, wtedy wszystkie słabości bohaterki, opisywane przez nią samą działają na jej korzyść. Każdy ma przecież odruch zaopiekowania się słabszym.
         Mimo tak dobrze przeprowadzonej intrygi, to nie jest książka, która spodoba się każdemu, właśnie ze względu na osobę głównej bohaterki. Mężczyźni będą narzekać, że za dużo tu opisów rozchwianej kobiecej psychiki, kobiety powiedzą, że bohaterki nie można polubić. Ale powieść kryminalna, to nie saga rodzinna - bohater nie jest od lubienia. Mając tę wiedzę zanurzcie się w lekturze i mam nadzieję, że nie będziecie żałować.