wtorek, 22 marca 2022

Irena Małysa „Więcej niż jedno życie” Ocena: 2/6

NIE UFAJCIE RECENZENTOM 

Już na wstępie autorka szantażuje nas emocjonalnie, informując, że chciała dobrze: „książkę tę dedykuję rodzicom dzieci zmagających się z chorobą, a także personelowi medycznemu”. Jak od dawna wiadomo, piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami, więc wyszło, jak wyszło.

Książka napisana jest nieporadnie pod każdym względem, i gdyby nie te dobre chęci, nie warto by w ogóle zwracać na nią uwagi. Ale ze względu na intencje, męczyłam się przez dwa tygodnie, aby doczytać tę powieść do końca, więc teraz muszę napisać dlaczego.

Akcja od początku bardzo się ślimaczy. Najpierw poznajemy pacjentów szpitala dziecięcego i ich matki. Gdyby autorka potrafiła opisać bohaterów tak, aby różnili się od siebie i wzbudzali empatię, może miałoby to sens. Ale Irena Małysa wprowadza całą plejadę nijakich, sztampowych postaci, które wciąż nam się mylą, i używa naprawdę słabych zapychaczy:

Przepraszam, nie przedstawiłam was. To Marysia, a to Basia. Baśka podała jej dłoń.”

„Ty jesteś pewnie Basia! Miło cię poznać, Asia ciągle o tobie opowiada. Podały sobie ręce.”

„To jest Zuzka – przedstawiła ją Joanna.”

„Trzymaj się Basia, miło było cię poznać. – Ciebie też. Powodzenia.”

Macie dość? Już kończę. Mam o czym pisać, nie muszę sztucznie nadmuchiwać recenzji, aby dobić do limitu znaków.

Autorka balansuje niebezpiecznie na granicy poprawności językowej i stylistycznej, miłośnicy pięknego języka nie mają tu czego szukać: 

„ …weszła pielęgniarka. Była bardzo elegancka. Miała ciasno spięte włosy i śnieżnobiały fartuch pielęgniarski. – Dzień dobry, pielęgniarka Agnieszka Miłek, podobno chce pan ze mną rozmawiać.

Aż trzy razy w czterech krótkich zdaniach autorka podkreśla, że mamy do czynienia z pielęgniarką, musi więc mieć o intelekcie swoich czytelników bardzo słabe mniemanie. Albo taki kiks: „Nic mi nie ma” (zapewne chodzi o „nic mi nie jest”), i wiele innych. Szkoda czasu na pastwienie się nad pierdółkami.

Oczywiście, można by tego uniknąć, gdyby nad tekstem popracował redaktor z prawdziwego zdarzenia. A tymczasem, znów mamy podziękowania dla fantastycznej ekipy z wydawnictwa, którą za tak fatalnie wykonaną robotę należałoby sprać. No bo jak to możliwe, aby cały sztab redaktorski i korektorski przepuścił docenta?

Śledztwo toczy się w sprawie podejrzanej śmierci młodej lekarki, którą co chwila wszyscy tytułują „docent Marta”. Docent – to stanowisko akademickie, a w tekście nie ma ani słowa, że kobieta pracowała na wyższej uczelni. Gdyby tak było, można by w szpitalu używać tego tytułu grzecznościowo, tylko że akcja dzieje się współcześnie, a w Polsce nie ma już docentów. Stanowisko zostało zlikwidowane w 2011 roku. Czy ktoś w wydawnictwie Mova skończył jakiekolwiek wyższe studia? Czy może, aby wydawać książki wystarczy ukończyć Telewizyjne Technikum Rolnicze?

Irena Małysa usłyszała gdzieś zapewne, że dzisiejszy czytelnik łaknie scen seksu i postanowiła się do tego zastosować, nie mając jednak pojęcia, jak to się robi. Główna bohaterka najpierw miota się, nie wiedząc czego chce („prześpi się z Tomkiem kilka razy, bez zobowiązań”, ale jak to, skoro facet ma dziecko, no niby jest rozwiedziony, ale jak to?), a potem odważnie porzuca koncepcję i-chciałabym-i-boję-się, aby skonsumować związek na chybcika, akurat w momencie, kiedy powinna popchnąć śledztwo do przodu i ujawnić ważne informacje.

Rozśmiesza mnie postać matki głównej bohaterki, która „ucieszyła się na wieść, że córka spędziła noc w mieszkaniu nowego chłopaka”. Dość specyficzny powód do radości, zwłaszcza, że to nie nowy chłopak, tylko potencjalny kandydat na niezobowiązujący seks. Ta matka to rajfurka? O to chodziło?

„Więcej niż jedno życie” to książka wątła dramaturgicznie. Śledztwo toczy się niemrawo, autorka bardziej skupia się na rozterkach swojej bohaterki (przespać się z nim, czy nie przespać), pokazuje biedne matki chorych dzieci koczujące na szpitalnych oddziałach. Ni z tego, ni z owego, gdzieś w połowie, pojawiają się retrospekcje. Fabularnie nie ma to uzasadnienia. To nie jest wiedza, którą zdobywają osoby prowadzące śledztwo. Ot, autorka postanowiła podpowiedzieć czytelnikowi, o co może chodzić, bo policja jest z dochodzeniem głęboko w tyle. Jak już się wreszcie zorientujemy, że opisywane wydarzenia dotyczą przeszłości (bo wskazuje na to tylko inna data na początku rozdziału, co łatwo przegapić), nie ma żadnej wątpliwości, że to narracja osoby, która ma dla śledztwa największe znaczenie. A kiedy licznik czytnika pokaże siedemdziesiąt procent – my, czytelnicy już wiemy wszystko, a biedna policja nadal za nami nie nadąża. No i czytamy do końca tylko dlatego, żeby przekonać się, że znowu mieliśmy rację.

Oczywiście, na pewno znajdą się naiwniacy, którzy niczego nie załapią, ale człowiek średnio oczytany natychmiast rozpozna wszelkie klisze związane z przekrętami w medycynie, przypomni sobie jak chciwe i bezwzględne są koncerny farmaceutyczne i do czego to prowadzi.

Aby ułatwić życie takiemu nierozgarniętemu czytelnikowi, autorka wielokrotnie powtarza to, co już wiemy, zapominając o tym, co sama wcześniej napisała. Policjant przekazuje koleżance informację uzyskaną od jednej z przesłuchiwanych: „opowiedział, o jego dziewczynie, która podejrzewa go o zdradę”. Nie bardzo wiem, czyja to dziewczyna i kogo podejrzewa, ale to pierdółka. Oryginalne zeznanie brzmiało tak: „Na każdej robocie miał jakąś babę, mnie też tak zresztą poznał. (…) A później znowu zaczął się kurwić. Ja to wiedziałam, ale zaciskałam zęby.” Jeśli to się nazywa „podejrzewanie o zdradę”, to albo ja nie znam znaczenia słowa „podejrzewać”, albo autorka.

Na koniec, gdy już wiemy, kto zabił dostajemy jeszcze bonus, czyli drugie zakończenie, melodramatyczne i telenowelowe, domykające prywatne losy naszych kochanków. „Mogą być razem? To ma prawo się udać?” Życie jest tak pogmatwane. Wzrusz się, drogi czytelniku. I jeszcze finał, w którym bohaterka zachowuje się nie jak policjantka, po obowiązkowym szkoleniu strzelniczym i obowiązkowym kursie udzielania pierwszej pomocy, tylko jak dziumdzia ojej-co-ja-tutaj-robię. Jedyna nadzieja, że ją za to wyrzucą z policji i na tym serial się zakończy.

Nie potrafię też odkryć powodu, dla którego, autorka zdradza nam ze szczegółami, co wydarzyło się w poprzednim tomie z serii. Przecież nie wszyscy zniechęcą się do jej twórczości po jednej książce, tak jak ja, i być może będą chcieli przeczytać pierwszą powieść. A tak, już nie przeczytają, no chyba że kochają spoilery. Ale może w taki właśnie niewymagający target autorka celuje. To życzę powodzenia.

Sięgnęłam po „Więcej niż jedno życie” zachęcona rekomendacją popularnego blogera, Jarosława Czechowicza, który nad tą książką piał z zachwytu. Nie czepiałabym się, gdyby bloger popełnił pozytywną recenzję w wersji standard, taką jak wszyscy inni, którzy żyją z wydawnictw. Ale nie. O tej słabiutkiej książce Czechowicz napisał z takim entuzjazmem, jakby to było arcydzieło, a Irena Małysa - to wschodząca gwiazda polskiego kryminału. No cóż, może miał akurat dobry dzień, może dał się zwieść dobrym intencjom, bo włożył do czytania różowe okulary, może się w autorce zakochał i chciał się przypodobać, może został zaszantażowany albo przekupiony? A może nie czyta kryminałów i nie wie na czym polega dobra intryga? Bo raczej nie wierzę, że tak doświadczony recenzent, absolwent filologii polskiej, nie dostrzegł wszystkich wymienionych przeze mnie wyżej słabości.

Dlatego – nie ufajcie recenzentom. A mnie - to już w szczególności.

 

czwartek, 3 marca 2022

Wit Szostak „Cudze słowa” Ocena: 6/6

POD PRĄD 

To mądra książka dla mądrych ludzi. Sami więc zdecydujcie, czy chcecie ją czytać. A jeśli zechcecie – bądźcie przygotowani na najgorsze.

Czytam na okładce: „…siedem osób kreśli portret Benedykta. Z każdej opowieści wyłania się inny bohater.” Nie dajcie się zwieść. Wydawca tym opisem wkręca was tak samo, jak ja w poprzednim akapicie, i jak autor w tej powieści.

Umiera człowiek i siedem osób próbuje go opisać, ale tak naprawdę, wcale nie opowiadają o zmarłym Benedykcie. To zupełnie naturalne. Każdy z was musiał przeżyć kiedyś stratę kogoś bliskiego. Czy roztrząsaliście wtedy jakim wspaniałym albo beznadziejnym był człowiekiem? Nie sądzę. Ale na pewno intensywnie myśleliście o tym, jaki wpływ ta osoba wywarła na wasze życie i jak teraz życie bez niej będzie wyglądało. Myśleliście wtedy nie o zmarłym, tylko o sobie. Jeżeli przytrafia się autor, który też to dostrzega i do tego ma umiejętność ubierania swych przemyśleń w słowa, to należy takiego autora hołubić, żeby przypadkiem nie zniechęcił się wynikami sprzedaży i nie zainteresował bardziej lukratywnymi zajęciami. Bo to by była dla polskiej literatury strata niepowetowana.

[Na marginesie. Nic nie wiem o wynikach sprzedaży, ale skoro widzę, że „Saturnin” Jakuba Małeckiego, wydany w tym samym czasie, moim zdaniem książka słaba, ma na największym portalu czytelniczym ponad siedem razy więcej czytelników niż „Cudze słowa” Szostaka, którego nie boję się porównać do Wiesława Myśliwskiego, to chyba mam prawo przypuszczać, że kokosów na tej książce autor nie zarobił i nikt mu nie zaproponuje reklamy samochodu kultowej marki, odwracając w ten sposób jego życie do góry nogami.]

Ale, wracając do książki. Nieprawdą jest, że siedem osób kreśli portret innego Benedykta. Benedykt jest zawsze taki sam, i prawdę mówiąc, to postać średnio ciekawa, na pewno barwna, ale wątpliwa moralnie. Błyskotliwy manipulant, samolubny kłamca umiejętnie budujący własną legendę, lawirant nieustannie poszukujący sensu życia, tam, gdzie nie można go znaleźć. A jednak, nie bez powodu ten właśnie człowiek był tak ważny dla tylu ludzi. On pomagał im odnaleźć siebie. I o tym właśnie jest ta powieść. Zmusza nas do przewartościowania utrwalonych pojęć już w trakcie lektury, ale dopiero końcówka sprawia, że zaczynamy rozmyślać również nad korektą naszych własnych wyobrażeń o sobie. Bardzo rzadko mi się zdarza, abym zaraz po skończeniu lektury miała ochotę przeczytać książkę jeszcze raz, aby w pełni docenić to, co umknęło przy pierwszym czytaniu. „Cudze słowa” to właśnie ten rzadki przypadek.

Nawet nie próbujcie czytać tej powieści równolegle z innymi drobiazgami/poważnymi dziełami, które zwykle wchłaniacie jadąc do pracy albo wylegując się do góry brzuchem na plaży. W tej książce ważne jest każde zdanie, autor siedem razy się zastanowił, zanim je napisał i umieścił w tym miejscu, a nie innym, warto więc to docenić. Miejcie również świadomość, że tej książki nie czyta się z wyłączeniem szarych komórek, tak jak wykwity TFUrczości you know who. Łatwo nie będzie, uprzedzam, ale satysfakcja gwarantowana.

Kiedy doczytałam na ostatniej stronie, że książka powstawała w latach 2016-2020, pomyślałam sobie, że Wit Szostak - to ostatni Mohikanin. Po namyśle doliczyłam się jeszcze kilku takich dinozaurów, nie pozwalających na narzucanie sobie tempa w pisaniu, ale o tem potem, czyli w następnych recenzjach. Szostak - to autor, dla którego ważne jest to, o czym pisze, i w jaki sposób to robi. On nie pisze pod publiczkę, żeby łatwo się czytało, ale tak, żeby ucztowało się słowem.

Ta książka ma doskonałą formę: bezbłędna dramaturgicznie - wszystkie wątki się wiążą i prowadzą do spektakularnego finału, perfekcyjna stylistycznie – narracja każdej z postaci ma odmienny, specyficzny dla danej osoby charakter. Jest wypolerowana językowo tak, że można się po niej ślizgać, jak po lodowisku na Igrzyskach Olimpijskich. Kiedy dostrzegam brak jednego przecinka i literówkę w tytule rozdziału, to zamiast się złościć, współczuję korektorce, że tego nie zauważyła. To cud, że są jeszcze takie wydawnictwa jak Powergraph, które nie boją się wydawać „niemodnej” literatury i którym zależy na „niemodnym” czytelniku.

Przeczytałam tę książkę, tak jak większość ostatnich moich lektur, w formie e-booka. Teraz zamawiam kilka wersji papierowych i będę rozdawać znajomym, a potem namolnie odpytywać, z tego, co przeczytali. Oczywiście, to będzie prezent tylko tych, o których mowa w pierwszym akapicie.