środa, 27 grudnia 2017

Paulina Świst „Prokurator” Ocena: 3/6



I TYLKO TEN SEKS
No i mamy wreszcie autorkę, która proponuje nam nowy w Polsce gatunek: seks-kryminał.

W umiejętności konstruowania fabuły i budowania napięcia niewiele da się Paulinie Świst zarzucić, narracja prowadzona jest równolegle, z punktu widzenia dwójki bohaterów, co zwiększa tempo i daje bardzo ciekawy efekt. Są zwroty akcji, wiarygodna intryga, dobrze naszkicowane, zgodne z realiami tło, pełnokrwiści bohaterowie. Zakończenie ani zaskakuje, ani nie zaskakuje, czytało się lepsze, ale i takie może być. Dramaturgicznie książka jest więcej niż poprawna i zasługiwałaby właściwie na wyższą ocenę. I tylko ten seks…

Już-już akcja się rozkręca, a tu bohaterowie, zamiast tropić przestępców wyskakują na małe bara-bara. Już-już by się chciało dowiedzieć, co dalej, a tu przerwa na igraszki nad jeziorem. Intryga kryminalna zostaje rozwiązana, powieść właściwie się kończy, ale zostajemy z bohaterami na dłużej, bo przecież jeszcze musi być seks. Jak czytam te dosłowne opisy jak to on w nią, a potem ona na nim, i odwrotnie, o braniu do ręki, w usta i co tam jeszcze, to mam ochotę schować się pod stołem.

Żeby było jasne – do seksu mam podobny stosunek, jak do francuskiej kuchni. Wolę testować na żywo. Nie wkurzam się na seks w literaturze w ogóle, od literatury popularnej nie wymagam zaś subtelności na miarę Philipa Rotha. No, ale – bez przesady. Naprawdę, czy trzeba się imać każdej metody, aby przyciągnąć czytelnika? Zawsze jest ryzyko, że jednego się przyciągnie – a drugiego odrzuci.

Ta książka jest dla tych, którzy zamiast sami gotować, wolą sobie popatrzeć w telewizorze na Karola Okrasę. Smacznego.

środa, 20 grudnia 2017

Camilla Läckberg „Czarownica” Ocena: 5/6



CZAROWNICA Z FJÄLLBACKI
Muszę się przyznać, że Camillę Läckberg traktuję trochę „po znajomości”, chociaż znam ją, oczywiście, tylko z jej książek. Z cyklem o Fjällbace zaprzyjaźniłam się tak mocno, że przymykam oko na wszystkie niedociągnięcia, ciesząc się, że mogę znów pobyć przez chwilę z bohaterami, których lubię i dobrze znam. Na tym chyba polega fenomen Camilli Läckberg i tak duża popularność jej książek na całym świecie. Autorka wie, jak w atrakcyjny sposób połączyć solidną powieść obyczajową z ciekawą, świetnie przemyślaną kryminalną intrygą, jak wyważyć proporcje ukazując losy całkiem zwyczajnych bohaterów z jednej strony i pogmatwane koleje życia przestępców z drugiej. Życiowe historie zwykłych bohaterów też bywają powikłane, co tylko sprawia, że obserwujemy ich z jeszcze większą ciekawością, wsiąkając na amen w klimat tylko z pozoru sielskiej i anielskiej, prowincjonalnej Fjällbacki.

Co w „Czarownicy” trochę jednak uwiera – to zbyt wiele osób zamieszanych w zbrodnię. Zabójstwa w ogóle są dwa, i to bliźniacze (w obydwu przypadkach ofiarami są czteroletnie dziewczynki) - jedno współczesne, drugie sprzed trzydziestu lat, więc postaci dramatu jest więcej niż zazwyczaj, dlatego też trochę się mylą i dosyć późno zaczynamy się orientować kto jest kim.

Zupełnie niepotrzebnie rozdmuchany jest też wątek uchodźców. Rozumiem, że poprawność polityczna, i że cel szczytny (integracja, walka z ksenofobią itd.), ale powieści to tylko szkodzi, bo czytelnik ma wrażenie, że temat został tu wciśnięty na siłę. Obecność uciekinierów z Syrii dla przebiegu kryminalnej intrygi nie ma żadnego znaczenia, więc gdyby skrócić ten wątek o połowę, akcja nabrałaby tempa, a lokalny koloryt też by na tym nie ucierpiał.

W pierwszym odruchu nieprzekonujący wydał mi się również pomysł powiązania współczesnej akcji z siedemnastowieczną historią o polowaniu na czarownice. Opowieść o skrzywdzonej kobiecie, która ponosi okrutną karę, nie popełniając żadnego przestępstwa i będąc bez winy, nie dała mi jednak spokoju. Chodziła za mną jeszcze przez kilka dni, nie pozwalając w nocy spać. Skoro autorce udało się uzyskać taki efekt, to nie ma rady - muszę zmienić zdanie. Camilla Läckberg ma rację. Raz popełnione zło będzie się mścić, aż do skutku, do wyrównania krzywd. Lepiej chyba uznać mistrzostwo autora, niż oskarżać go o czary.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Igor Brejdygant „Szadź” Ocena: 3/6



PANI KOMISARZ ŚNI
W powieściach kryminalnych najbardziej irytuje mnie brak logiki.

„Szadź” dobrze się zaczyna, wciąga, dynamicznie rozwija, autor nie ma kłopotów z budowaniem napięcia i wielowątkowej dramaturgii (z punktu widzenia detektywa, mordercy i ofiary). Co z tego, kiedy przychodzi w końcu czas na wyjaśnienie intrygi – i wtedy wszystko zaczyna się sypać.

Zupełnie nieprawdopodobny jest punkt wyjścia. Seryjni, psychopatyczni zabójcy, którzy bawią się z policją podrzucając ślady, zazwyczaj swoje zbrodnie mają precyzyjnie dopracowane. Morderca z „Szadzi” psychologicznie nie odbiega od tego schematu, a jednak planuje serię zbrodni nie mając absolutnie żadnej gwarancji, że śledztwem zajmie się akurat ta policjantka, na której mu właśnie zależy. Cała przemyślna konstrukcja nie miałaby przecież najmniejszego sensu, gdyby sprawa dostała się komuś innemu. Przypadek ma prawo pojawić się raz, ale ciąg przypadków – to już jest nieudolność autora.

Postać głównej bohaterki – komisarz Agnieszki Polkowskiej wymyślona została chyba na zasadzie „poszukajmy kogoś, kogo jeszcze w tym biznesie nie było”. I tak mamy detektywa – lesbijkę. W porządku, to mogłoby być ciekawe, ale nie jest, bo autor potraktował orientację bohaterki jako ciekawostkę obyczajową, zupełnie pomijając wpływ odmienności seksualnej na psychologię postaci. Cały wątek z córką - zgoda bohaterki na brak kontaktów dzieckiem przez 18 lat (bo bogobojny ojciec nie pozwala na kontakty z matką – lesbijką) - jest wyciągnięty z lamusa i kompletnie niewiarygodny, biorąc pod uwagę, że wszyscy mieszkają w tym samym miasteczku.

Wybór Skarżyska na miejsce akcji – ośrodka, w którym prowadzone jest śledztwo - chyba również dokonał się na zasadzie „zobaczmy, gdzie na mapie zatrzyma się końcówka długopisu”, bo realiów życia na prowincji, a tym bardziej w tym konkretnym mieście w powieści nie ma za grosz.

Komisarz Polkowska na trop serii morderstw wpada bardzo szybko, bo jej metody dedukcji są tak fenomenalnie doskonałe, że Sherlock Holmes mógłby jej pięty lizać. Do tego jeszcze, podobnie jak morderca, co chwila otrzymuje prezenty od losu. Do tego stopnia nawet, że przełomową dla śledztwa informację pozyskuje we śnie. Tak! Przyśniła jej się kobieta, która naprowadza na trop mordercy! Przyznam, że w tym momencie, przestałam spodziewać się po „Szadzi” czegokolwiek sensownego, doczytałam jednak do końca, z nadzieją, że może jednak moje przewidywania okażą się błędne.

Niestety, sprawdziły się co do joty. Po drodze do finału nasza wspaniale dedukująca pani komisarz okazuje się totalną blondynką, ruszając na akcję samodzielnie, bez wsparcia kolegów. Ale to wszystko dla was, drodzy czytelnicy, żebyście mieli kawałek thrillera i mogli się o nią trochę pomartwić.

Zakończenie „Szadzi” was nie zaskoczy – będzie dokładnie takie, jakie chcielibyście, żeby było. Zaskoczy was jednak niefrasobliwość autora, któremu tak bardzo zależy, abyście dostali to, co chcecie dostać, że zupełnie nie dba o wyjaśnienie, jakim cudem się to udało.

Chyba znowu się pani komisarz coś przyśniło.

czwartek, 23 listopada 2017

Krzysztof Bochus "Martwy błękit" ad vocem



Otrzymałam niedawno bardzo ciekawego maila na temat powieści Krzysztofa Bochusa "Martwy błękit", a jego autorka wyraziła zgodę na publikację na moim blogu, więc polemizuję.

„Nie ukrywam, jestem wielką fanką twórczości Krzysztofa Bochusa. Zapamiętałam Pani opinię nt. "Czarnego manuskryptu" ponieważ prawie w 100 proc. pokrywała się z moimi odczuciami oraz utrzymana była w nietypowej, wdzięcznej formie. Rozumiem, że "Martwy błękit" nie przypadł Pani go gustu. Szanuję to. O gustach się nie dyskutuje, chociaż ocenę na 5 ("książka przeciętna")[na portalu Lubimy Czytać, dopisek mój] - uważam za przesadnie surową. Ale ja nie o tym. Mam kilka uwag, jeśli Pani pozwoli.
1. Ciekawi mnie uzasadnienie zarzutu: "Zaczyna się od morderstwa upozorowanego na samobójstwo. Ech, chyba to już było.". W "CzM", o ile pamiętam, mamy do czynienia z prawdziwym samobójstwem organisty. W "MB" pierwsza scena to morderstwo - tylko upozorowane na samobójstwo. Gdzie tu deja vu?”

Deja vu, zgodnie z definicją, to odczucie. Jeżeli czyta się kilka książek tygodniowo nie ma szans, żeby pamiętać ich fabuły. Zapamiętuje się odczucia: np. książka mi się spodobała, bo miała fajny klimat, bo bohater był bardzo nietypowy, bo intryga była bezbłędnie skonstruowana, bo temat tak mnie poruszył, że pół nocy nie mogłam spać. Tutaj mamy: w części pierwszej podejrzanego o morderstwo osadzonego w więziennej celi, który popełnia samobójstwo, w części drugiej samobójstwo upozorowane na morderstwo oraz, podobnie jak w części pierwszej śmierć podejrzanego o morderstwo, który znów osadzony jest w areszcie, jednak tym razem zabójstwo upozorowane jest na wypadek przy ucieczce z więzienia. W pamięci czytelnika pozostają dwa słowa: „samobójstwo” i „upozorowane”. I odczucie, że za dużo tu znajomych motywów. To odczucie nie pojawiłoby się pewnie, gdybym przeczytała drugą książkę pół roku później, albo, wręcz przeciwnie, gdybym miała mniejszą sklerozę i pamiętała dokładny przebieg akcji. Inni czytelnicy być może w ogóle nawet nie zwrócą na to uwagi, ale mogą się również trafić bardziej pamiętliwi. 

„2. Przeciekawy wątek Kabały...Chłonęłam go z zainteresowaniem, uważam takie "wartości" dodane za cechę stylu Bochusa, wyróżniającą go z grona innych "kryminalistów".”

Dla współczesnego czytelnika Kabała ma wartość wyłącznie jako ciekawostka historyczna. Nie wyobrażam sobie, żeby młode pokolenie chciało traktować na poważnie jej zasady, które brzmią dzisiaj, jak bajki o żelaznym wilku. Krzysztof Bochus zgłębia się w Kabałę tak drobiazgowo, że czytelnik ma wrażenie, że musi to do czegoś istotnego prowadzić. Jeżeli Rottenberg odkrył jakieś niezwykłe prawidłowości, to po takim wprowadzeniu aż by się chciało wiedzieć, na czym one polegają. I żeby to miało jakiś wpływ na akcję, a przynajmniej na losy świata ;-) . A tymczasem wątek ten zostaje zupełnie „puszczony” i do niczego nie prowadzi. Czyli całe dochodzenie w tym kierunku prowadzone było na darmo. Oczywiście, fałszywe tropy muszą pojawiać się w powieści kryminalnej, ale nie mogą aż tak bardzo dominować fabuły.

„Konstatacja, że ponieważ Rottenberg był kabalistą, to siłą rzeczy jego kolekcja musiała być namalowana przez kabalistów - jest, proszę wybaczyć, trochę wydumana. Koncept autora to licentia poetica, teza inteligentna i błyskotliwa, ale nie poparta żadnymi dowodami. Wiem, co mówię jestem specjalistką w tej dziedzinie (malarstwa, nie Kabały). Kabalistyczna proweniencja kolekcji nie może być więc w żadnej mierze prawdą oczywistą dla wszystkich, w tym także dla Pana Samochodzika.”

Nie znam się aż tak bardzo na malarstwie, więc tezę o kabalistycznej proweniencji kolekcji kupiłam akurat bez mrugnięcia okiem. I akceptuję ją, nawet, jeśli nie ma na to dowodów i powstała tylko w wyobraźni autora (to w końcu fikcja, a nie literatura faktu). Tylko, żeby postawić taką tezę, zwłaszcza jeśli jest fikcją, naprawdę nie potrzeba wykładać całej istoty Kabały. Można ją zredukować do minimum, tak jak to robił kiedyś kultowy bohater powieści dla młodzieży. 

„3. Podobieństwo do Mocka. Naprawdę Pani tak uważa? Abell jest w innym typie fizycznym, dba o siebie, uprawia sport, interesuje się sztuką, kocha stare biblioteki, podejmuje się spraw w których może dać upust swoim zamiłowaniom do rozwiązywania zagadek historii. Jest nostalgiczny, inaczej traktuje kobiety, jest wycofany mentalnie, bardzo związany ze swoją matką ( a z nie z ojcem), na swój sposób pozostaje religijny. Kieruje się wyniesionym z domu azymutem moralnym. Gdzie tu podobieństwo do programowo obrzydliwego i nihilistycznego Mocka?! Moim zdaniem Abell to zupełnie inny typ bohatera.”

Oczywiście, że Abell i Mock się różnią, pewnie jeszcze wieloma szczegółami. Abel jest dodatkowo wyjątkowo poprawny politycznie, nie ukrywa antypatii do nazizmu i okazuje sympatię Polakom i Żydom. Ja pisałam o podobieństwach, których, jak rozumiem Pani nie kwestionuje? Chociaż akurat w przedostatniej powieści Marka Krajewskiego trzydziestoletni Mock (jeszcze nie „obrzydliwy i nihilistyczny”) przypomina Abella dużo bardziej. I znów mówimy o odczuciach, skojarzeniach, a one są, jakie są.

„Marek Krajewski nie ma zresztą monopolu na lata 30. Nie był w tej mierze ani pierwszy, nie będzie też ostatni. Vide niemiecki pisarz Volker Kutscher, który wiele lat temu wykreował postać śledczego Gereona Ratha. - świetny serial Berlin Babylon na podstawie jego powieści możemy obecnie oglądać w HBO). Jeśli już miałabym doszukiwać się podobieństw - to pomiędzy Gereonem - a skopiowanym na jego wzór Eberhardtem Mockiem. Pozostaje jeszcze kwestia pięknej polszczyzny i stylu pana Bochusa. Daj Boże, aby to była norma w polskiej literaturze, nie tylko zresztą kryminalnej.”

Marek Krajewski był w Polsce prekursorem, rozpoczął „modę” na historyczne powieści kryminalne i ma już wielu mniej lub bardziej udolnych naśladowców. Do stylu i języka pana Bochusa nie mam zastrzeżeń, no może z jednym wyjątkiem: uległ manierze niewłaściwego użycia słowa „spolegliwy”. Ten błąd jest jednak tak powszechny (nawet redaktor go puścił), że chyba niedługo zostanie zatwierdzony przez uzus, dlatego nazywam go manierą.

„4. "Wszystkiemu winni ci wstrętni naziści". Przecież w "CzM" mordercą był nie nazista, a człowiek ogarnięty idea odbudowania zakonu Krzyżackiego? A naziści po dojściu do władzy zdelegalizowali odbudowujący się zakon.”

Mówimy o ludziach ogarniętych ideą Wielkich Niemiec. I znów, oczywiście, Zakon i NSDAP, to nie to samo, ale mniej więcej o to samo im chodziło. W obu powieściach za morderstwami stały chore ideologie i stąd wzięło się moje odczucie. Ale może nie wszyscy mają tak daleko idące skojarzenia, dlatego ocenę pozostawiłam czytelnikom.

"Pani Rudolfino, proszę wybaczyć te uwagi. Pomyślałam jednak, że ten portal [Lubimy czytać, dop. mój] powinien służyć nie tylko ocenianiu pisarzy - ale także wymianie opinii przez ludzi, którzy, kochają książki. Jestem zachwycona "Martwym błękitem" i tylko próbuję zrozumieć Pani obiekcje. Z wyrazami szacunku. Milena"

Bardzo dziękuję za uwagi. Lubię wymieniać opinie, bo może nas to tylko wzbogacić.  Pozdrawiam. Rudolfina

niedziela, 19 listopada 2017

Krzysztof Bochus „Martwy błękit” Ocena: 4/6



DEJA VU

Gdybym nie przeczytała wcześniej pierwszej powieści autora (recenzja z 13 lipca), pewnie zachwyciłabym się tą drugą dużo bardziej. Ale przeczytałam, i to, niestety, całkiem niedawno i w związku z tym nie mogę pozbyć się uczucia deja vu.

To nic, że akcja przeniosła się do Sopotu i Gdańska (za to akurat należy się autorowi wielka pochwała; opisy tych miast w latach 30-tych ubiegłego wieku są tak barwne, że aż chciałoby się przenieść w czasie), skoro wiele innych elementów literackiej układanki jest jakby skopiowanych z poprzedniej książki.

Zaczyna się od morderstwa upozorowanego na samobójstwo. Ech, chyba to już było.

Christian Abell w nowym miejscu wdaje się w romans z kolejną kobietą. Jak James Bond prawie. W porządku, samotny jest, ma prawo, nie czepiam się. To klasyczny zabieg w powieściach cyklicznych.

Już na początku bohater cudem unika śmierci, w ostatniej chwili uratowany przez kolegę policjanta. To też już było. Tu zatrzymam się na dłużej. Jest takie niepisane prawo w kryminalnym światku, że policjantów się nie rusza. Śmierć policjanta zawsze powoduje, że policja zaczyna pracować na najwyższych obrotach i ryzyko wpadki jest dużo większe. Takie ryzyko podejmuje się, wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Autor powinien o tym wiedzieć i dawkować podobne atrakcje z umiarem. A nasz bohater ma trochę za dużo szczęścia, zważywszy jak bardzo nieracjonalnie się zachowuje. Kiedy dostaje wezwanie od przyjaciela na niewinne spotkanie, informuje o tym kolegę policjanta. Bo autor wie, że detektyw jedzie tam po to, aby kolega policjant mógł uratować mu życie. Kiedy zaś Abell wybiera się na super niebezpieczne spotkanie z przemytnikiem w środku nocy, nie mówi o tym nikomu. Autor wie, że nic mu się tam nie stanie, ale detektyw nie, więc powinien myśleć. Podobnie nieroztropnie Abell zachowuje się kolejnym razem, gdy dostaje wezwanie od rzekomego przemytnika. I wtedy przynajmniej dostaje za swoje. Naprawdę, tyle lat pracuje w policji, tyle razy wpadał w pułapki i nic go życie nie nauczyło? Detektyw, oczywiście, ma prawo wpadać w pułapki, ale lepiej, żeby były one spowodowane okolicznościami, a nie własną głupotą.

Te pogonie za przestępcami po dachach, nieustanna walka o życie i cudowne wychodzenie z każdej opresji, to naprawdę chwyty z trochę innej bajki. Autor ma zbyt duży potencjał, by marnować go na nieprawdopodobne historyjki w stylu Remigiusza Mroza. Oczywiście, tak też można, tylko po co? Liczbą tytułów i wysokością nakładów raczej nikt pana Mroza nie przebije.

W poprzedniej powieści wątki historyczne współgrały z akcją i dawkowane były z umiarem. Tym razem mam wrażenie, że autor zagłębia się w historię sztuki ze zbyt przesadną starannością, a wątek kabalistyczny został wprowadzony na siłę. Aż tak drobiazgowe wyjaśnianie zasad kabały nie ma sensu, skoro to wszystko prowadzi do banalnego wniosku, który potrafiłby wyciągnąć nawet czytelnik Pana Samochodzika, bez żmudnego dochodzenia: skoro kolekcjoner był kabalistą, to zbierał obrazy kabalistów. Dla akcji nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, więc rozdmuchiwanie tematu działa na niekorzyść powieści, bo usypia czytelnika.

Podobieństwo postaci głównego bohatera do Eberhardta Mocka - bohatera cyklu powieści Marka Krajewskiego było już odczuwalne w „Czarnym manuskrypcie”, ale dopiero teraz, gdy poznajemy Abella bliżej, analogie zaczynają trochę bardziej przeszkadzać. Obaj próbowali zdobyć humanistyczne, uniwersyteckie wykształcenie (Mock w zakresie filologii klasycznej, Abell studiował historię sztuki) i obydwu się nie udało z tego samego powodu – braku pieniędzy. Obydwaj mieli kłopoty rodzinne i trudne relacje z ojcami. Obydwaj byli kiedyś żonaci i zostali porzuceni przez żony. Inspiracje Krzysztofa Bochusa są bardzo czytelne i oby to były tylko inspiracje (lub nieświadome zbieżności), a nie ułatwianie sobie zadania.

No i jeszcze to zakończenie. Czy jak napiszę, że znowu mam deja vu, to będzie to spoiler czy nie? Ocenę pozostawiam czytelnikom.

Mam nadzieję, że pisząc trzecią książkę autor wyciągnie wnioski z popełnionych błędów. Dobrze też, żeby poszerzył repertuar zbrodni. Lata 30-te ubiegłego wieku to piękne i ciekawe czasy. Przestępstwa można też popełniać z miłości, z nienawiści, z zemsty, dla pieniędzy i z setki innych powodów. Nie za wszystkim muszą stać „ci wstrętni naziści”, nie ma też potrzeby, aby bohater był aż tak bardzo poprawny politycznie. Bohatera ze słabościami łatwiej zrozumieć. A może nawet polubić.

sobota, 28 października 2017

Pierre Lemaitre „Trzy dni i jedno życie” Ocena: 5/6



WINA I KARA
Przede mną stosik polskich kryminałów, a ja, zamiast nadrabiać zaległości sięgam po nowość ulubionego autora. No cóż, są równi i równiejsi.

Lemaitre to autor kryminałów z zupełnie osobnej półki, której poziom jest kompletnie niedostępny znakomitej większości polskich autorów. Nie zdarzają mu się niedokończone wątki, nie ma problemów z dramaturgią, doskonale wie na czym polegają zwroty akcji, która zawsze prowadzona jest z konsekwentną, żelazną logiką.

Książki Lemaitre’a oferują zawsze dużo więcej, niż zwykły kryminał (stąd ta osobna półka). To też solidne powieści obyczajowe związane wielopiętrową intrygą, której rozplątywanie wraz z autorem nieodmiennie przynosi wielką satysfakcję.

Tym razem Lemaitre znów odwraca schematy. Od razu poznajemy mordercę i to bardzo nietypowego. To dwunastoletni chłopiec, który zabija właściwie niechcący, można to uznać za nieszczęśliwy wypadek, jednak konsekwencje tego czynu będą dla niego dużo cięższe, niż na to naprawdę zasłużył.

Część pierwsza, czyli rozterki kompletnie pogubionego młodego Antoine’a jest trochę zbyt rozwlekła, ale jednak nie bez powodu - wszystko to czemuś służy. Tym razem nie, jak w klasycznym kryminale – poszukiwaniom mordercy, tylko rozprawieniu się z jego nieuleczalnym, jak by się wydawało poczuciem winy.

To nie jest najlepsza książka Lemaitra. Wrażenie to bierze się stąd, że w poprzednich powieściach autor przyzwyczaił nas do innego prowadzenia narracji. W tej książce więcej jest z dramatu psychologicznego niż z kryminału. Brak klasycznej zagadki do rozwiązania może trochę przeszkadzać. Przytłaczające poczucie winy bohatera udziela się też czytelnikowi, więc nie jest to lektura łatwa i przyjemna. Jednak zakończenie, jak zwykle u Lemaitra zaskakuje i pozostawia czytelnika z dylematem, który jeszcze długo będzie plątał się gdzieś po zakamarkach umysłu i przypominał, że nie ma większej kary, niż poczucie winy. Ale czy ta wina naprawdę jest winą?

Chciałabym, żeby polscy autorzy też czasami zostawiali mnie z takimi dylematami.

środa, 25 października 2017

Gaja Grzegorzewska „Kamienna noc” Ocena: 1/6



POD PRESJĄ
Trudno jest mi wczuć się w rolę autora, który odniósł sukces, ale wyobrażam sobie, że musi czuć wielką presję. Żeby nie zawieść zaufania, żeby nie spaść z rankingów, żeby książka się spodobała i recenzentom, i zwykłym czytelnikom.

Czytając „Kamienną noc” ma się wrażenie, że nad Gają Grzegorzewską wisiała presja o wadze pociągu pancernego. W celu uatrakcyjnienia książki włożyła w nią tak wiele ingrediencji różnego kalibru, że mieszanka okazała się totalnie niestrawna i zapewne wbrew intencjom zupełnie niewybuchowa. Grzegorzewska tym razem po prostu przedobrzyła.

Czego my tu nie mamy. Wątków i eksperymentów formalnych tyle, że można by nimi obdzielić ze trzy książki. Mamy powieść w powieści, zaburzoną chronologię, a jeden z wątków prowadzony jest wstecz. Ten ostatni zabieg nie ma akurat najmniejszego uzasadnienia. Już na samym początku dowiadujemy się, że narrator został zamordowany i do tego przez kogo. Rozdziały następujące później, opisujące wydarzenia wcześniejsze powtarzają w kółko to, co już wiemy, nie wnosząc kompletnie niczego nowego. Snuj.

Na siłę uatrakcyjniona forma to jednak za mało, autorka postanowiła jeszcze poruszyć w powieści najcięższego kalibru tematy i opisać je w najczarniejszym kolorze. Kazirodcza miłość anonsowana subtelnie w poprzednich powieściach o detektyw Julii tym razem staje się wątkiem pierwszoplanowym, stronice ociekają ostrym seksem, a po dawnej subtelności nie zostało ani śladu. Bohaterka zachowuje się tak odrażająco, że czytelnik patrzy na nią z obrzydzeniem, snując sobie luźne, prywatne wnioski, że autorka musi mieć tej Julii już naprawdę serdecznie dość i pewnie chce ją uśmiercić w zakończeniu, żeby zakończyć cykl.

Do tego rozbuchany wątek z aferą pedofilską, nie dość, że w policji, to jeszcze w kościele i jako kolejny grzybek w barszcz psychopatyczny morderca uśmiercający gromadkę swoich własnych dzieci. Trup ściele się tak gęsto, że właściwie przestajemy na śmierć reagować i obojętniejemy na przemoc.

Ta książka sprawia wrażenie, że nigdy się nie skończy. Zakończeń jest kilka, chyba po to, żebyśmy mogli sobie wybrać, które najbardziej nam odpowiada. W jednym z nich autorka proponuje nam zabawę z zamianą ról, i to tak nieprawdopodobną, że połapanie się kto naprawdę jest kim i dlaczego przekracza możliwości nawet bardzo rozgarniętego czytelnika. Szczególnie czytelnika, który słucha audiobooka. Czytelnik papierowy zawsze może przewrócić tych parę kartek do tyłu, żeby doczytać, o co tak właściwie autorowi chodziło. Kiedy jednak treść książki wraz z biegiem jej akcji ulatuje w eter precyzja i logika w wyjaśnianiu zawiłości jest naprawdę bardzo wskazana. Czytelnikowi trudno się tej logiki doszukać i pod żadnym pozorem nie potrafi uwierzyć, że w tej przebierance nie połapali się najbliżsi zamienionych osób.

W kolejnym zakończeniu okazuje się, że wszystko to, co do tej pory wydawało nam się oczywiste jest nieprawdą. I znów pojawia się efekt przedobrzenia. Takie zmyły w powieściach kryminalnych zwiastują zazwyczaj zwroty akcji i są mile widziane, ale kiedy pojawiają się na samym końcu, czytelnik czuje się zawiedziony i zwyczajnie oszukany. 
 

No i wreszcie zakończenie ostatnie. Tutaj Grzegorzewska pojechała po bandzie, tylko że zupełnie innego boiska. Na pożegnanie, po tej całej jatce zaproponowała nam słodką idyllę rodem z „M jak miłość”.

Spuśćmy zasłonę miłosierdzia nad „Kamienną nocą” i życzmy autorce, aby pisząc kolejne powieści pozbyła się presji.

niedziela, 24 września 2017

Marta Matyszczak „Tajemnicza śmierć Marianny Biel” Ocena: 5/6



PIES, KTÓRY GODO
Tę recenzję warto czytać w kontekście mojego poprzedniego wpisu na temat książki „Szczęśliwy pech” Iwony Banach. Los zrządził, że dwa kryminały z rzadkiego u nas gatunku humorystycznego przeczytałam jeden po drugim. Chociaż „przeczytałam” to w przypadku „Szczęśliwego pecha” słowo trochę na wyrost. Książki nie doczytałam/dosłuchałam do końca (tak bardzo mnie zirytowała), dlatego też do opowieści o Mariannie Biel podchodziłam jak do jeża. Niepotrzebnie. Okazało się, że jednak można napisać dowcipną, bezboleśnie inteligentną powieść kryminalną, która będzie się skrzyła niewymuszonym humorem, nie robiąc przy okazji ze swoich bohaterów idiotów.

Tym „jeżem”, który wzbudził moje największe obawy na wyrost był pies, a raczej – ujmę to może zbyt literalnie – narracja odzwierzęca. Osławiona „Sprawiedliwość owiec” Leonie Swan raczej mnie nie zachwyciła, wolałabym jednak mieć do czynienie z trochę bardziej rozgarniętymi detektywami. A tutaj zamiast owiec pies, który mówi i on miałby prowadzić śledztwo? Na szczęście mamy też innych detektywów, a kundelek Gucio nie jest jedynym narratorem tej opowieści. Jego refleksje o ludziach i samym śledztwie są dowcipne i celne, a sam psi bohater tak sympatyczny, że od razu chciałoby się biec do schroniska, żeby przygarnąć stamtąd jakiegoś Guciowego kolegę.

Sama intryga jest taka „akuratna”, jak na ten gatunek powieści – ani zbyt skomplikowana, ani za bardzo uproszczona. Śląski klimacik i ślonsko godka jeszcze dodają uroku tej i bez tego czarującej opowieści. Czarującej w sensie odprawiania czarów, oczywiście, bo autorka chyba musiała rzucić na mnie jakiś urok, skoro nie mogę się doczekać jej kolejnej powieści.

czwartek, 31 sierpnia 2017

Iwona Banach „Szczęśliwy pech” Ocena: 1/6



„KARTKA Z DZIEJÓW LUDZKOŚCI”
Powyższy tytuł nie musi wam nic mówić, ale wiersz Tuwima tak właśnie zatytułowany słyszeliście na pewno, chociażby w postaci piosenki śpiewanej przez Grzegorza Turnaua:
„Spotkali się w święto o piątej przed kinem
Miejscowa idiotka z tutejszym kretynem.”

Tuwim w kilku zdaniach mieszczących się na jednej stronie streścił to, na co Iwona Banach potrzebowała aż całej powieści. Zapewniam – zrobił to i lepiej, i dowcipniej.

Słuchałam audiobooka w samochodzie i ledwo zdzierżyłam do końca podróży (na szczęście, tym razem podróż była krótka). Zaledwie godzinne wysłuchiwanie dialogów „miejscowej idiotki” zasługującej ze wszech miar na przyznanie nagrody Darwina (za eliminację swoich genów z puli genów ludzkości) „z tutejszym kretynem” spowodowało takie nadwątlenie mojego zdrowia - ból zębów (ze zgrzytania, jak można być takim durniem) i palpitację serca (jak można kazać ludziom płacić za słuchanie/czytanie takich koszmarnych bzdur) - że wyjmując płytę z odtwarzacza poczułam prawdziwą ulgę.

Niektórzy twierdzą, że książka jest dowcipna. Ja chyba mam inne poczucie humoru. Być może niektórych czytelników bawi naśmiewanie się z ludzi niepełnosprawnych umysłowo (a więc pokrzywdzonych przez los), ja nie uważam, żeby należało to do dobrego tonu.

Złych książek przeczytałam już wiele, jednak dopiero ta naprawdę mną wstrząsnęła. Najbardziej przerażające okazało się jednak nie to, że książka opowiada o ludziach tak przerażająco głupich. Prawdziwą trwogę budzi notka od wydawcy, zachęcająca do jej przeczytania. Otóż książka zdobyła główną nagrodę w konkursie literackim (!) wydawnictwa „Nasza Księgarnia”. Chyba na konkurs wysłano tylko tę jedną powieść.

Żeby zanurzyć się „w opary absurdu” lepiej jednak zajrzeć do Słonimskiego i Tuwima. Czytajcie Tuwima, kochani. Zamiast.

piątek, 25 sierpnia 2017

Camilla Grebe, Paul Leander-Engström „Handlarz z Omska” Ocena: 2/6



ROSJA CZYLI SZWECJA
Nazwiska autorów „Handlarza z Omska” odnotowuję tylko dlatego, żeby pamiętać o tym, aby już do nich nie wracać.

Książka jest pod każdym względem przeciętna. Śledztwo toczy się ślamazarnie, temat zgrany, żadnych zwrotów akcji, nachalne przesłanie, zakończenie do bólu przewidywalne – przecież każde dziecko wie, kto tak naprawdę musi stać za nielegalnym handlem bronią w Rosji. Ot, taki sobie kryminał klasy B, nie wiadomo po co tłumaczony na polski, może w pakiecie było taniej. Przekonanie wydawców, że w Polsce jest literacka pustynia i każdy Szwed się sprzeda chyba jednak nie przynosi dobrych wyników biznesowych.

W tej książce najgorsze jest jednak to, że para Szwedów bierze się za opisywanie rosyjskiej rzeczywistości i robi to tak, jakby Rosja niczym się nie różniła od reszty Europy. To nic, że spędzili tam parę lat, skoro niczego się nie nauczyli. Akcja tej powieści mogłaby się toczyć wszędzie. Zawsze będą dobrzy i źli policjanci, korupcja na szczytach władzy, konflikty w rodzinie. Obserwowanie rosyjskich realiów ze stołka w zachodniej ambasadzie lub z perspektywy bossów zachodnich korporacji siłą rzeczy nakłada klapki na oczy. O Rosji powinni pisać albo Rosjanie, albo ludzie, którzy potrafią patrzeć. Autorzy nie należą ani do jednych ani do drugich. Szkoda czasu.

niedziela, 20 sierpnia 2017

Nina Majewska-Brown „Grzech” Ocena: 4/6



TRUP TO ZA MAŁO
Nina Majewska-Brown wystawia cierpliwość czytelnika na ciężką próbę.

Niektórym pisarzom wydaje się, że jeśli rzucą trupa w pierwszej scenie, to tym prostym zabiegiem czytelnik już na zawsze zostanie złapany i dalej nie ma po co się wysilać, żeby utrzymać jego uwagę, bo przecież jakoś to będzie. Dobrnęłam do połowy książki (kiedy wreszcie coś zaczęło się dziać) tylko dlatego, że powieść obyczajowa, którą autorka starała się zatuszować rzeczonym trupem w prologu zaczęła się dość obiecująco rozwijać. Wiarogodnie opisany konflikt matki i nastoletniej córki, dylematy zahukanej dziewczyny z prowincji, która marzy o innym życiu, wsiowa królewna w starciu z rzeczywistością – widać, że autorka potrafi uważnie obserwować świat i barwnie go opisywać. Pojawiła się też tajemnica, a jakże obyczajowa – adopcja – wyda się, czy też nie - która już sama w sobie wystarczyłaby na najważniejszy wątek powieści. Ale przecież ten trup na początku…

Pierwszy raz mam taki kłopot z oceną książki. Z jednej strony nieporadność dramaturgiczna mocno irytuje, z drugiej jednak - autorce udało się to, o czym o czym polscy autorzy kryminałów mogą często tylko pomarzyć – napisać takie zakończenie, że czytelnik długo nie może się podnieść, bo tak mocno został wciśnięty w fotel. Za podobną akcję Agata Christie o mało nie została wyrzucona z gildii autorów kryminałów. Spokojnie – tylko podobną i tylko formalnie, a nie merytorycznie - niczego nie zdradzam, bo wielbiciele Agaty na pewno domyśliliby się o co chodzi. Zaskoczenie jest tak samo duże i tak samo powoduje opór czytelnika. Ale od tego właśnie są prowokacje, mają zamieszać i wstrząsnąć. To akurat autorce doskonale się udało.

I cóż ci w tej sytuacji doradzić, drogi czytelniku? Czytać? Nie czytać? Chyba jednak uzbroić się w cierpliwość i czytać. I samemu ocenić, czy było warto.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Monika Mostowik „Patrzę” Ocena: 6/6



DRZAZGI
W wakacyjny czas trudno się zabrać za niewakacyjną lekturę. Skąd wiedziałam, że najnowszy zbiór opowiadań Moniki Mostowik będzie „niewakacyjny”? Jeśli zwleka się z napisaniem kolejnej książki kilka długich lat, nie może to być lektura do czytania na plaży. Wystarczyło zresztą zerknąć na pierwszy akapit i już wiadomo było, że do tej książki trzeba się będzie solidnie psychicznie przygotować. „Patrzę. Może się czasem wydawać, że patrzę, a nie widzę, ale od tego mam aparat. Potem wszystko się okazuje i widzę, nawet to, co umknęło mi za pierwszym razem, w tamtej chwili. Patrzę, czasem przez łzy, bo to wszystko jest takie wzruszające; widzę jakby więcej niż oni, bo jestem z boku, bo patrzę.” Intuicja mnie nie zwiodła.

Autorka każdym zdaniem swojej książki sięga czytelnikowi do trzewi. Kobiety Moniki Mostowik cierpią. Z braku miłości lub z nadmiaru miłości, z powodu natłoku wspomnień lub ich braku, bo dążą do perfekcji, mając świadomość, że nigdy nie da się jej osiągnąć. To jest jednak ten gatunek cierpienia, które nie uszlachetnia tylko sprawia, że życie staje się tak nieznośne, że ze wszystkich sił wątpimy w jego sens.

Każda z bohaterek opowiadań Moniki Mostowik (bo to wyłącznie kobiety) nosi w sobie jakąś butwiejącą drzazgę. „Lepiej jest założyć, że każdy ma jakąś drzazgę i obchodzić się z człowiekiem ostrożnie, próbować ją odkryć a nawet wyjąć, niż udawać, że każdy jest normalny i wiedzie najzwyklejsze na świecie życie. Taka drzazga jednak może być bardzo niebezpieczna. Wyjęcie jej może spowodować krwotok, dlatego to nie takie proste się jej pozbyć, czasem trzeba z nią żyć, mimo infekcji, która powoduje, aż trzeba amputować całą kończynę, i tak czy owak zostajesz kaleką”.

Kobiety Moniki Mostowik zostały zwichrowane przez los. Ich historie trafiają do serca tak mocno i poruszają tak bardzo, że miałoby się ochotę wszystkie je przytulić, jeżeli to choć trochę pomogłoby im w życiu.

Na opowiadania Moniki Mostowik musicie przeznaczyć dwa razy więcej czasu, niż na przeczytanie każdej innej książki. Prawie każdy akapit wywołuje w czytelniku jakąś prywatną refleksję. Nie można się nie zatrzymać, trzeba odłożyć książkę na bok i odpłynąć myślami w osobiste rewiry, szczególnie jeśli jest się czytelnikiem rodzaju żeńskiego.

Czytając opowiadania Moniki Mostowik zostaniecie przeczołgani emocjonalnie bardziej, niż rekrut Legii Cudzoziemskiej. Nie uciekajcie jednak przed tym wyzwaniem. To jest ten rodzaj doświadczenia, za które w końcu, kiedy otrząśniecie się z traumy, będziecie naprawdę wdzięczni. Katharsis na pewno nadejdzie, chociaż długo trzeba będzie poczekać.

Kiedy ponad rok temu zachwycałam się książką Radki Franczak „Serce”, nie przypuszczałam, że moje zachwyty okażą się prorocze. Powieść została nominowana do nagrody Nike i mam nadzieję, że na nominacji się nie zakończy. Bardzo bym chciała sprawdzić się w roli Pytii również w przypadku Moniki Mostowik. Wy, którzy decydujecie o przyszłych losach pisarzy – czytajcie „Patrzę” i nie dopuście do tego, by przegapić tę perłę.