niedziela, 19 listopada 2017

Krzysztof Bochus „Martwy błękit” Ocena: 4/6



DEJA VU

Gdybym nie przeczytała wcześniej pierwszej powieści autora (recenzja z 13 lipca), pewnie zachwyciłabym się tą drugą dużo bardziej. Ale przeczytałam, i to, niestety, całkiem niedawno i w związku z tym nie mogę pozbyć się uczucia deja vu.

To nic, że akcja przeniosła się do Sopotu i Gdańska (za to akurat należy się autorowi wielka pochwała; opisy tych miast w latach 30-tych ubiegłego wieku są tak barwne, że aż chciałoby się przenieść w czasie), skoro wiele innych elementów literackiej układanki jest jakby skopiowanych z poprzedniej książki.

Zaczyna się od morderstwa upozorowanego na samobójstwo. Ech, chyba to już było.

Christian Abell w nowym miejscu wdaje się w romans z kolejną kobietą. Jak James Bond prawie. W porządku, samotny jest, ma prawo, nie czepiam się. To klasyczny zabieg w powieściach cyklicznych.

Już na początku bohater cudem unika śmierci, w ostatniej chwili uratowany przez kolegę policjanta. To też już było. Tu zatrzymam się na dłużej. Jest takie niepisane prawo w kryminalnym światku, że policjantów się nie rusza. Śmierć policjanta zawsze powoduje, że policja zaczyna pracować na najwyższych obrotach i ryzyko wpadki jest dużo większe. Takie ryzyko podejmuje się, wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Autor powinien o tym wiedzieć i dawkować podobne atrakcje z umiarem. A nasz bohater ma trochę za dużo szczęścia, zważywszy jak bardzo nieracjonalnie się zachowuje. Kiedy dostaje wezwanie od przyjaciela na niewinne spotkanie, informuje o tym kolegę policjanta. Bo autor wie, że detektyw jedzie tam po to, aby kolega policjant mógł uratować mu życie. Kiedy zaś Abell wybiera się na super niebezpieczne spotkanie z przemytnikiem w środku nocy, nie mówi o tym nikomu. Autor wie, że nic mu się tam nie stanie, ale detektyw nie, więc powinien myśleć. Podobnie nieroztropnie Abell zachowuje się kolejnym razem, gdy dostaje wezwanie od rzekomego przemytnika. I wtedy przynajmniej dostaje za swoje. Naprawdę, tyle lat pracuje w policji, tyle razy wpadał w pułapki i nic go życie nie nauczyło? Detektyw, oczywiście, ma prawo wpadać w pułapki, ale lepiej, żeby były one spowodowane okolicznościami, a nie własną głupotą.

Te pogonie za przestępcami po dachach, nieustanna walka o życie i cudowne wychodzenie z każdej opresji, to naprawdę chwyty z trochę innej bajki. Autor ma zbyt duży potencjał, by marnować go na nieprawdopodobne historyjki w stylu Remigiusza Mroza. Oczywiście, tak też można, tylko po co? Liczbą tytułów i wysokością nakładów raczej nikt pana Mroza nie przebije.

W poprzedniej powieści wątki historyczne współgrały z akcją i dawkowane były z umiarem. Tym razem mam wrażenie, że autor zagłębia się w historię sztuki ze zbyt przesadną starannością, a wątek kabalistyczny został wprowadzony na siłę. Aż tak drobiazgowe wyjaśnianie zasad kabały nie ma sensu, skoro to wszystko prowadzi do banalnego wniosku, który potrafiłby wyciągnąć nawet czytelnik Pana Samochodzika, bez żmudnego dochodzenia: skoro kolekcjoner był kabalistą, to zbierał obrazy kabalistów. Dla akcji nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, więc rozdmuchiwanie tematu działa na niekorzyść powieści, bo usypia czytelnika.

Podobieństwo postaci głównego bohatera do Eberhardta Mocka - bohatera cyklu powieści Marka Krajewskiego było już odczuwalne w „Czarnym manuskrypcie”, ale dopiero teraz, gdy poznajemy Abella bliżej, analogie zaczynają trochę bardziej przeszkadzać. Obaj próbowali zdobyć humanistyczne, uniwersyteckie wykształcenie (Mock w zakresie filologii klasycznej, Abell studiował historię sztuki) i obydwu się nie udało z tego samego powodu – braku pieniędzy. Obydwaj mieli kłopoty rodzinne i trudne relacje z ojcami. Obydwaj byli kiedyś żonaci i zostali porzuceni przez żony. Inspiracje Krzysztofa Bochusa są bardzo czytelne i oby to były tylko inspiracje (lub nieświadome zbieżności), a nie ułatwianie sobie zadania.

No i jeszcze to zakończenie. Czy jak napiszę, że znowu mam deja vu, to będzie to spoiler czy nie? Ocenę pozostawiam czytelnikom.

Mam nadzieję, że pisząc trzecią książkę autor wyciągnie wnioski z popełnionych błędów. Dobrze też, żeby poszerzył repertuar zbrodni. Lata 30-te ubiegłego wieku to piękne i ciekawe czasy. Przestępstwa można też popełniać z miłości, z nienawiści, z zemsty, dla pieniędzy i z setki innych powodów. Nie za wszystkim muszą stać „ci wstrętni naziści”, nie ma też potrzeby, aby bohater był aż tak bardzo poprawny politycznie. Bohatera ze słabościami łatwiej zrozumieć. A może nawet polubić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz