Annę Klejzerowicz bardzo cenię za to, że nie przegina. Nie wpycha na siłę zboczeńców, sadystów, pedofili tylko dlatego, że to akurat modne. Nie robi z detektywów Jamesów Bondów, którzy na swych rowerach-amfibiach przeszukują dno Atlantyku bez masek tlenowych, nie promuje też popaprańców-detektywów, którym nic w życiu nie wyszło, bo tylko ta praca, i praca, i wsadzanie do więzienia psychopatów. Klejzerowicz opowiada historie, które nam również mogłyby się przydarzyć.
Tym razem bohaterką – detektywką jest Felicja Stefańska - dziennikarka lokalnej gazety w małym miasteczku, osoba którą bez problemu można nie tylko polubić, ale nawet utożsamić się w wystarczającym stopniu, aby wspólnie z nią rozwiązywać zagadkę.
Anna Klejzerowicz potrafi również zachować odpowiednie proporcje. Nie ma u niej niepotrzebnego gadulstwa, zapychaczy, które służą tylko po to, by zwiększyć objętość książki, bo grube „lepiej się sprzedają”. Wszystkie wątki się kończą, rozwiązanie zagadki jest logicznie uzasadnione. Czytelnik nie czuje się wykiwany.
To piąta część serii. Zapewne, ze względu na wątki osobiste, lepiej zacząć od początku, ale ja tam zaczęłam od końca i zupełnie mi to nie przeszkadzało. Jak dla mnie – to wielka zaleta.
„Stara papiernia” to wciąż solidna robota mimo, że to już ochnasta książka autorki i miałaby prawo odpocząć i spuścić z tonu. Dobrze, że są jeszcze tacy autorzy.
Przed jednym tylko ostrzegam: nawet niech wam przez myśl nie przejdzie, aby sięgać po audiobook. Pierwszy raz przydarzyła mi się sytuacja, kiedy zaczęłam słuchać i przerwałam po kilkunastu akapitach, ze względu na lektora. Jeśli zastanawiacie się, czy to możliwe, żeby lektorka była gorsza niż prototyp syntezatora mowy, który nie zna pojęcia interpretacja tekstu, to zapewniam – tak, to możliwe. Monika Prześlakowska czyta nawet nie jak robot, tylko mechanicznie nakręcana zabawka, tak samo się zacinając w regularnych odstępach, co kilka zdań. Nie da się tego słuchać. Nie da.