Z POZDROWIENIAMI
DLA DZIADKA KRZYSZTOFA
Dla takiej
chwili warto przemierzać bezdroża polskiej literatury i ocierając kurz z
zapoconego czoła co i rusz narażać się na miny. Bo nagle, na tym pustkowiu potrafi
pojawić się perła, i to zupełnie niespodziewanie. Dlaczego niespodziewanie? –
ja się pytam! Dlaczego o książce muszę dowiadywać się pocztą pantoflową, a
wydawnictwo nie zrobiło nic, aby pochwalić się swoim skarbem przed
czytelnikiem? Od lat nie przeczytałam tak dobrego kryminalnego debiutu. W internecie
co chwila atakują mnie jakieś czereśnie, do których akurat ja nie zajrzę, przez
przekorę. Ale nie wszyscy są tacy charakterni. Inni by pewnie chętnie zajrzeli
do „Czarnego manuskryptu”, gdyby wiedzieli, że taki w ogóle jest.
Krzysztofa
Bochusa można pochwalić właściwie za wszystko. Przede wszystkim – za miejsce
akcji. Kryminałów retro było już u nas sporo, ale jeszcze nikt nie opisywał
przedwojennych Prus wschodnich (dzisiejszy Kwidzyn i Malbork) w burzliwych
latach 30-tych, z odwołaniami do początków Zakonu Krzyżackiego (też brawo za
Krzyżaków, to temat samograj i jak do tej pory biała karta w polskiej powieści
sensacyjnej). To się czuje, że autor doskonale wie, o czym pisze, dokumentacja
tła historycznego nie jest dla niego czarną robotą, tylko prawdziwą pasją. Do
tego informacje historyczne przekazywane są czytelnikowi z doskonałym wyczuciem
umiaru. Najciekawsze rzeczy, to co trzeba i kiedy trzeba, wszystko doskonale
wyważone. Nie ma się odczucia, że mamy do czynienia z nudną lekcją historii
(jak na przykład w „Sedinum” Leszka Hermana czy „Czerwonym kapitanie” Daniela
Dana).
Autor nie ma też
żadnych kłopotów z budowaniem dramaturgii – zawiesza akcję, kiedy trzeba, by
powrócić do starych motywów w stosownym momencie, nie cierpi na wodolejstwo,
nie pozostawia niedokończonych wątków do dopowiedzenia „w kolejnym odcinku”.
Widać, że nie jest jeszcze skażony wymogami rynku (albo wymaganiami wydawców,
już sama nie wiem).
Jeżeli
musiałabym się czegoś czepić (taka już natura recenzenta), to dwóch drobnych
rzeczy: że akcja w początkowej fazie powieści rozwija się jednak dość
ślamazarnie i przydałby się jakiś pazur, i że główny bohater trochę za bardzo
kojarzy się z Eberhardtem Mockiem. Ta druga uwaga jest też jednak komplementem,
oznacza bowiem, że Markowi Krajewskiemu rośnie wreszcie godny konkurent. Mam
nadzieję, że sytuacja ta wpłynie mobilizująco na autorów i będziemy czytać coraz
lepsze książki obu panów.
Pewnie jeszcze
chcielibyście wiedzieć, skąd ten dziwny tytuł? Otóż autor zadedykował tę
książkę… swoim wnukom. To już na wstępie nastawiło mnie do niego pozytywnie. To
fantastyczne, że można zadebiutować będąc już dziadkiem. Chyba na razie wnuki
mi nie grożą, ale może już teraz powinnam zacząć rozglądać się za wyborem
odpowiedniej dziedziny.
Jestem tuż po lekturze. Zgadzam się z oceną. Piątka jak dla debiutanta, bo jak nie debiutant to byłaby tylko czwórka. Autora zauważyłem dopiero na tej stronie internetowej, a jestem dość aktywny w kwestii literatury, kryminalnej też. Z jakiegoś powodu nie miał dobrej...hmm, nie miał chyba żadnej prasy. Może to winni ci Niemcy, wszyscy, no prawie wszyscy w tej powieści niemieccy osobnicy jak ze złego snu. Dobrze, że teraz mieszkają tam już tylko Polacy, bo się wybieram i chciałby spotkać Karin, no Karin w kolejnym wcieleniu...Czytało się dobrze, tajemnica z wątkiem bardzo bardzo historycznym też intrygująca. Jeśli musiałbym się czegoś doczepić, to : morderca wręcz ,,sadystyczny pedant,, dwukrotnie partoli ,,robotę,, co do głównego bohatera. Tutaj mógłbym puścić oczko, bo to tylko kryminał, ale można to było rozegrać subtelniej. Rzecz druga, lata 30- te ubiegłego wieku, maleńkie miasteczko, która mężatka spotykała by się w miejscu publicznym z powszechnie w tym momencie znanym nieznajomym, mąż wiedziałby o tym w pięć minut. No i znów, ta sama Karin, mówi do Abbela : ,, Mógłbyś być moim mistrzem,, ...no litości... Gdyby powiedział to ( napisał ) w ostatnim słowie, żeby lekko sobie zakpić na koniec życia organista samobójca, to bym uwierzył, a tak ? Będę czytał następne książki pana Bochusa, a teraz biorę się za Pilcha i inne rozkosze...
OdpowiedzUsuńKrzysztof Bochus bardzo dobrze zaczął, ale jego kolejna książka - "Martwy błękit" tak mnie rozczarowała, że przestałam czytać tego autora. Tam jest dużo więcej rzeczy, których można by się czepiać. Po prostu autor zaczął pisać na akord, a to się nigdy nie przekłada na lepszą jakość. Tylko wydawnictwa na tym zarabiają.
UsuńPrzeczytałem, bo w końcu, generalnie, ufam Twoim ocenom i rekomendacjom, ale nie porwała mnie. Oczywiście, pod koniec, przewracałem kartki niecierpliwiej ale początek trochę się dłużył.
OdpowiedzUsuńO dziwo, dosyć szybko wytypowałem wykonawcę zbrodni, bo tu akurat zadziałała "strzelba Czechowa" ale plus też za brak obowiązkowego plot twista(u?), typowego dla takiej literatury.
Autor bardzo też ładnie, i nie nudno, nakreślał wątki historyczne, aż chciało się klikać w odnośniki czego czasem nie robię :)
Na minus, u mnie, to niepotrzebna "teatralność" i brutalność zbrodni, to zawsze przyciąga uwagę mediów i konieczność wyjaśnienia sprawy przez stróżów prawa, a przecież najlepsze dla sprawy byłoby wyciszenie jej, a najlepiej niezauważenie. No ale to nie przyciągnie czytelnika czytającego opis książki.
Jak na debiut to nieźle, wahałem się czy patrzeć za ewentualną kontynuacją ale szybki look na Lubimy Czytać i widzę, że są, napisane później dwa prequelle i ze trzy kontynuacje. Odpadam, za dużo czytania, zbyt mało czytam a za dużo książek czeka aby poświęcić czas radcy Abellowi.
A szukając Twoich wpisów w temacie pana Bochusa mignęło mi, że którąś kontynuację "objechałaś", co zaraz chętnie przeczytam :)
Dla mnie 6/10
Nie musisz czytać kolejnych. Jest coraz gorzej. Autor zaczął rozmieniać talent na drobne. W kolejnej książce "Martwy błękit" nie rozwinął się, tylko cofnął. Nie poprawił błędów, na które zwróciłam uwagę, tylko dorzucił nowe. Wielką zaletą "Czarnego manuskryptu" były dobrze oddane historyczne realia, potem autor już nie zawracał sobie głowy dokumentacją i wiarygodnością historyczną, i prawdopodobieństwem fabuły. Przestałam czytać Bochusa po drugim tomie, ale zajrzałam do niego po latach, żeby sprawdzić, czy dobrze zrobiłam porzucając go. "Czarna krew" to było totalne nieporozumienie. "Czarny manuskrypt" zapowiadał talent, który nie został wykorzystany. Dlatego teraz już tak się nie zachwycam, dla zachęty, debiutami, bo wiem, że bardzo trudno zachować podobny poziom w kolejnych książkach.
Usuń