czwartek, 13 lipca 2017

Krzysztof Bochus „Czarny manuskrypt” Ocena 5/6



Z POZDROWIENIAMI DLA DZIADKA KRZYSZTOFA
Dla takiej chwili warto przemierzać bezdroża polskiej literatury i ocierając kurz z zapoconego czoła co i rusz narażać się na miny. Bo nagle, na tym pustkowiu potrafi pojawić się perła, i to zupełnie niespodziewanie. Dlaczego niespodziewanie? – ja się pytam! Dlaczego o książce muszę dowiadywać się pocztą pantoflową, a wydawnictwo nie zrobiło nic, aby pochwalić się swoim skarbem przed czytelnikiem? Od lat nie przeczytałam tak dobrego kryminalnego debiutu. W internecie co chwila atakują mnie jakieś czereśnie, do których akurat ja nie zajrzę, przez przekorę. Ale nie wszyscy są tacy charakterni. Inni by pewnie chętnie zajrzeli do „Czarnego manuskryptu”, gdyby wiedzieli, że taki w ogóle jest.

Krzysztofa Bochusa można pochwalić właściwie za wszystko. Przede wszystkim – za miejsce akcji. Kryminałów retro było już u nas sporo, ale jeszcze nikt nie opisywał przedwojennych Prus wschodnich (dzisiejszy Kwidzyn i Malbork) w burzliwych latach 30-tych, z odwołaniami do początków Zakonu Krzyżackiego (też brawo za Krzyżaków, to temat samograj i jak do tej pory biała karta w polskiej powieści sensacyjnej). To się czuje, że autor doskonale wie, o czym pisze, dokumentacja tła historycznego nie jest dla niego czarną robotą, tylko prawdziwą pasją. Do tego informacje historyczne przekazywane są czytelnikowi z doskonałym wyczuciem umiaru. Najciekawsze rzeczy, to co trzeba i kiedy trzeba, wszystko doskonale wyważone. Nie ma się odczucia, że mamy do czynienia z nudną lekcją historii (jak na przykład w „Sedinum” Leszka Hermana czy „Czerwonym kapitanie” Daniela Dana).

Autor nie ma też żadnych kłopotów z budowaniem dramaturgii – zawiesza akcję, kiedy trzeba, by powrócić do starych motywów w stosownym momencie, nie cierpi na wodolejstwo, nie pozostawia niedokończonych wątków do dopowiedzenia „w kolejnym odcinku”. Widać, że nie jest jeszcze skażony wymogami rynku (albo wymaganiami wydawców, już sama nie wiem).

Jeżeli musiałabym się czegoś czepić (taka już natura recenzenta), to dwóch drobnych rzeczy: że akcja w początkowej fazie powieści rozwija się jednak dość ślamazarnie i przydałby się jakiś pazur, i że główny bohater trochę za bardzo kojarzy się z Eberhardtem Mockiem. Ta druga uwaga jest też jednak komplementem, oznacza bowiem, że Markowi Krajewskiemu rośnie wreszcie godny konkurent. Mam nadzieję, że sytuacja ta wpłynie mobilizująco na autorów i będziemy czytać coraz lepsze książki obu panów.

Pewnie jeszcze chcielibyście wiedzieć, skąd ten dziwny tytuł? Otóż autor zadedykował tę książkę… swoim wnukom. To już na wstępie nastawiło mnie do niego pozytywnie. To fantastyczne, że można zadebiutować będąc już dziadkiem. Chyba na razie wnuki mi nie grożą, ale może już teraz powinnam zacząć rozglądać się za wyborem odpowiedniej dziedziny.

2 komentarze:

  1. Jestem tuż po lekturze. Zgadzam się z oceną. Piątka jak dla debiutanta, bo jak nie debiutant to byłaby tylko czwórka. Autora zauważyłem dopiero na tej stronie internetowej, a jestem dość aktywny w kwestii literatury, kryminalnej też. Z jakiegoś powodu nie miał dobrej...hmm, nie miał chyba żadnej prasy. Może to winni ci Niemcy, wszyscy, no prawie wszyscy w tej powieści niemieccy osobnicy jak ze złego snu. Dobrze, że teraz mieszkają tam już tylko Polacy, bo się wybieram i chciałby spotkać Karin, no Karin w kolejnym wcieleniu...Czytało się dobrze, tajemnica z wątkiem bardzo bardzo historycznym też intrygująca. Jeśli musiałbym się czegoś doczepić, to : morderca wręcz ,,sadystyczny pedant,, dwukrotnie partoli ,,robotę,, co do głównego bohatera. Tutaj mógłbym puścić oczko, bo to tylko kryminał, ale można to było rozegrać subtelniej. Rzecz druga, lata 30- te ubiegłego wieku, maleńkie miasteczko, która mężatka spotykała by się w miejscu publicznym z powszechnie w tym momencie znanym nieznajomym, mąż wiedziałby o tym w pięć minut. No i znów, ta sama Karin, mówi do Abbela : ,, Mógłbyś być moim mistrzem,, ...no litości... Gdyby powiedział to ( napisał ) w ostatnim słowie, żeby lekko sobie zakpić na koniec życia organista samobójca, to bym uwierzył, a tak ? Będę czytał następne książki pana Bochusa, a teraz biorę się za Pilcha i inne rozkosze...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krzysztof Bochus bardzo dobrze zaczął, ale jego kolejna książka - "Martwy błękit" tak mnie rozczarowała, że przestałam czytać tego autora. Tam jest dużo więcej rzeczy, których można by się czepiać. Po prostu autor zaczął pisać na akord, a to się nigdy nie przekłada na lepszą jakość. Tylko wydawnictwa na tym zarabiają.

      Usuń